Gary Hyland - Zaginione Tajemnice Technologji III Rzeszy.pdf

(4075 KB) Pobierz
563844154 UNPDF
– 1 –
563844154.001.png
GARY HYLAND
ZAGINIONE TAJEMNICE
TECHNOLOGII
III RZESZY
Prototyp UFO:
tajne niemieckie projekty II wojny światowej
– 2 –
563844154.002.png
WSTĘP
Ponad 50 lat temu pewien obiekt rozbił się na pustyni Nowego Meksyku. To wydarzenie, tak jak
kamień wrzucony w gładką toń stawu, do dziś wywołuje spore fale i zawirowania. Prawdopodobnie
nigdy do końca nie dowiemy się, co naprawdę zdarzyło się latem 1947 roku w Roswell. Po latach,
dzięki legendom i mitom, powstałym w związku z tą historią, wszyscy (a przynajmniej ci, których
to obchodziło) otrzymali „informację”, że na ranczu „Maca” Brazela uległ katastrofie pozaziemski
statek kosmiczny, a jednego lub dwóch żywych członków załogi ukryto w „bezpiecznym miejscu”.
Można wypełnić luki w tej historii według swojego uznania – każdy, kto się tym interesuje, ma do
zaoferowania własną wersję wydarzeń.
Wiara w pozaziemskie pochodzenie latających talerzy jest obecnie tak silnie zakorzeniona, że
rzadko próbuje sieją kwestionować. Całe serie hollywoodzkich superprodukcji, takich jak „Bliskie
spotkania trzeciego stopnia” czy „Dzień Niepodległości”, a także literatura science fiction, seriale
telewizyjne w rodzaju Star Trek oraz sensacyjne doniesienia o UFO przez prawie 50 lat
bombardowały nas sądami i obrazami wyrażającymi pogląd, że inteligentne istoty z kosmosu nie
tylko istnieje lecz wręcz wpadają do nas z wizytą. W świadomości zbiorowej pokutuje przekonanie,
że to prawda.
Tymczasem wypada zadać sobie pytanie, na podstawie jakich to dowodów możemy dojść do
takiego wniosku?
Prawdę powiedziawszy – żadnych. Zapomnieliśmy już, że skrót UFO ( Unidentified Flying
Object ) oznacza jedynie niezidentyfikowany obiekt latający. Właśnie dlatego przyjmowane w
większości przypadków zaobserwowania dziwnego obiektu najprostsze wyjaśnienie, że pochodzi
on z innego świata, nie musi być przypuszczeniem słusznym, lecz tylko najbardziej wygodnym.
Począwszy od Roswell, rzecz jasna, pojawiła się niezliczona liczba mniej lub bardziej sensa-
cyjnych doniesień z całego świata o zaobserwowaniu UFO. Trwało to do niedawna. W latach 90.
XX wieku stwierdzono znaczy spadek liczby podobnych relacji, zarówno w prasie, jak i w telewizji,
w porównaniu do poprzednich dziesięcioleci. Dlaczego tak się stało? Czy nasi kosmiczni bracia
porzucili nas, a może zastosowali wobec porwanych ludzi techniki prania mózgu, aby wyeli-
minować ryzyko ujawnienia prawdy przez ofiary? Jak będzie wynikać z dalszej lektury tej książki,
odrzucam oba te scenariusze, oraz wszelkie podobne, na korzyść dużo bardziej oczywistego wyjaś-
nienia.
Jestem przekonany, że wszelkie zjawiska podobne do UFO to stworzony na użytek publiczny
kamuflaż dla ściśle tajnych, wciąż ewoluujących badań nad wojskowymi projektami, sięgającymi
lat II wojny światowej, które zostały zapoczątkowane – jak wiele innych – w hitlerowskich
Niemczech. W projekt zaangażowane są nie więcej niż trzy, cztery współpracujące państwa, a z
biegiem czasu technologia została udoskonalona do takiego stopnia, że nie sposób przypadkowo
dostrzec żadnych obiektów. Krótko mówiąc, jeżeli coś widzimy, to znaczy, że to właśnie mieliśmy
zobaczyć.
Starając się uzasadnić taki wniosek, pragnąłem wykazać, że za istniejącą kilkadziesiąt lat
przykrywką w postaci latających talerzy kryją się pewne istotne obszary wiedzy, wciąż czekające na
odkrycie, oraz fakty historyczne, pozostające w takim czy innym związku z prawdziwymi
przyczynami pojawiania się UFO. Ujawniając je, mam nadzieję zainspirować czytelników do
rozważenia tego zagadnienia pod innym kątem, bardziej świadomie, mniej histerycznie, z jasnym
spojrzeniem i świeżym umysłem, żeby stwierdzić, czy uda się znaleźć nowe odpowiedzi na pytania,
dotyczące znanych już od dawna zjawisk i obserwacji.
Nie dysponuję tak wielką siłą przekonywania, by wpłynąć na wnioski, jakie nasuną się czytelni-
– 3 –
kowi podczas lektury, mam jednak nadzieję, że zorientuje się on, iż za całą tą historią kryje się – i
zawsze się kryło – dużo więcej, niż zostało ujawnione. Bez względu na stronę, po której się
opowiesz, znaczący jest sam fakt, że wziąłeś do ręki tę książkę, bo to znaczy, że chcesz co najmniej
dowiedzieć się czegoś więcej o tych zakulisowych sprawach, które mogą dotyczyć prawdziwej
historii latających talerzy. Materiału do rozważań jest sporo. Na pierwszy rzut oka większość
danych wydaje się nie mieć żadnego związku z tematem, ale w rzeczywistości stanowią one
integralny składnik struktury całej tej historii. Zaskoczeniem dla wielu może być fakt, że w
poszukiwaniu punktu zaczepienia musieliśmy cofnąć się aż do źródeł na wpół mistycznych
koncepcji teozoficznych oraz zapoznać się z inspirowanymi przez nie sektami religijnymi. Sporo
takich tajnych stowarzyszeń powstało w Niemczech w latach poprzedzających wybuch I wojny
światowej. Podczas okresu anarchii, który nastąpił po klęsce Niemiec, jedno z nich dało początek
partii politycznej, a wśród jej pierwszych członków znalazł się Adolf Hitler. To właśnie stąd wzięły
się pseudomistyczne elementy, leżące u podstaw faszyzmu, które miały tak ogromny, destruktywny
wpływ na środowiska niemieckich intelektualistów i naukowców. Gdy Hans Horbiger ogłosił swoje
radykalne poglądy na istotę Wszechświata w postaci zwartej, choć niewątpliwie nawiedzonej teorii
nazwanej Wetteislehre (świat z lodu i ognia), uznano ją za apoteozę nowego Zeitgeist (ducha
czasów). Jej przeciwników w szkołach i na uczelniach oganiaj niepokój, bo oczekiwano od nich, że
włączą te wierutne bzdury do programów nauczania.
Mówi się, że potrzeba jest matką wynalazku. Jeśli chodzi o III Rzeszę w latach Ił wojny
światowej, stwierdzenie to nie jest pozbawione sensu. W faszystowskim systemie oświaty, gdzieś
na marginesie nowego środowiska akademickiego funkcjonowały tak znane osobistości świata nau-
ki jak Nikola Tesla oraz Austriak, Viktor Schauberger. Pomysły Tesli mogły znaleźć zastosowanie w
niektórych projektach zbrojeniowych po obu stronach frontu II wojny światowej, prace Schauber-
gera natomiast zaowocowały powstaniem niewielkiego urządzenia latającego, rzekomo wykorzys-
tującego odkryte przez niego źródło „darmowej energii”. Takie były kierunki badań, realizowanych
przez ukształtowane ideologicznie środowiska naukowe, przy wsparciu finansowym kół woj-
skowych. Badania doprowadziły do powstania rakiet na paliwo stałe, kierowanych przewodowo
pocisków rakietowych, silników odrzutowych oraz helikopterów. Być może pewnego dnia, dzięki
komuś takiemu jak Schauberger, wojsko otrzymałoby prezent w postaci latających dysków.
Jednak to nie Schauberger, lecz ludzie tacy jak dr Richard Miethe znaleźli się w samym sercu
prac nad „prawdziwymi” latającymi dyskami. Przypatrując się ich karierze i osiągnięciom z czasów
wojny, możemy zapoznać się dwoma projektami, prowadzącymi do wyprodukowania pierwszych
latających dysków, możliwych do zastosowania w praktyce. Niewiele wiemy o rzeczywistym
ówczesnym poziome technologicznym, jednak jest bardzo prawdopodobne, że prace prowadzone
podczas wojny stanowiły kamienie milowe w badaniach nad produkcją latających dysków.
Poczynając od prymitywnych prototypów, powstałych na bazie przerobionych konwencjonalnych
samolotów z dobudowanymi kolistymi skrzydłami, doprowadzono do stworzenia ultranowo-
czesnych maszyn w formie dysków, wyposażonych w specjalnie skonstruowane silniki odrzutowe,
których osiągi zostawiały w tyle wszystkie samoloty, będące wówczas w użyciu, nie wyłączając
najnowszego odrzutowca Luftwaffe, myśliwsko-bombowego Me 262.
Wydaje się jednak, że wysiłki te okazały się daremne, gdyż już wkrótce alianci zaczęli prze-
trząsać każdy zakątek zrujnowanych Niemiec w poszukiwaniu „tajnych broni”, a ludzie, pomaga-
jący w ich projektowaniu, produkcji i testowaniu – najczęściej członkowie SS, ostatniego mecenasa
tego rodzaju projektów – znaleźli się w odległości tysiąca kilometrów. Wielu dołączyło do
społeczności niemieckich w zaprzyjaźnionych krajach Ameryki Południowej, choć podobno
niektórzy, zabrawszy ze sobą ostatnie elementy projektu latających dysków, trafili w odległe
miejsca odosobnienia, znajdujące się rzekomo na Antarktydzie. Sprawdzimy te pogłoski.
Wróćmy jednak do powojennej Europy, gdzie alianci przechwycili kontrolę nad rzeszą
specjalistów oraz częściowo zachowaną technologią. Przedstawiciele kraju najbardziej aktywnego
na tym polu – Stanów Zjednoczonych – uznawali, że ich tajny plan Paperclip („Spinacz”) był
najbardziej efektywnym sposobem rekrutacji specjalistycznego personelu, dlatego porównamy go
ze staraniami innych aliantów i wysłuchamy wielu dziwacznych historii. Tam, gdzie Amerykanom
się nie powiodło, Brytyjczycy odnieśli wielki sukces. W tajemniczy sposób (na przekór wielu
przeciwnościom) Wielka Brytania bardzo szczęśliwie weszła w posiadanie kompletu rysunków
– 4 –
technicznych niemieckiego projektu latających dysków...
Następnie pojawiają się dwa kolejne, mniej lub bardziej wiarygodne wątki. Jeden z nich dotyczy
Kolumbii Brytyjskiej i nawiązuje do sugestii, jakoby po wojnie Anglia i Kanada wspólnie
uczestniczyły w pracach nad budową latającego dysku własnego projektu na podstawie wspom-
nianego planu. Drugi nakazuje nam ponownie zwrócić uwagę na Antarktydę, a konkretnie na
amerykańską ekspedycję na ten kontynent z 1947 roku. O wyprawie tej mówiło się przez dłuższy
czas, że została zorganizowana w celu spotkania z nowo przybyłymi mieszkańcami Antarktydy i z
ich ocalałymi (lub nowymi) latającymi dyskami – znana była jako operacja High Jump („Skok
wzwyż”).
W tym samym roku wzrosło napięcie między sojusznikami. Stopniowe umacnianie się potęgi
militarnej Związku Radzieckiego i jego wschodnioeuropejskich satelitów stało się źródłem
nieporozumień miedzy Amerykanami a Brytyjczykami w kwestii podziału zdobyczy wojennych i
surowców. Sądzę, że zawiedzione nadzieje strony brytyjskiej leżały u podstaw decyzji o otwartych
przelotach nowych dysków nad obszarem Ameryki. Często zapomina się o tym, że Roswell było
bazą jedynej amerykańskiej jednostki bombowej, przystosowanej do przenoszenia ładunków nukle-
arnych, a więc przeloty nad tym obszarem musiały być szczególnie niemile widziane. Miały one na
celu udowodnienie najważniejszemu sojusznikowi, że Anglia wciąż jest zdolna „ugodzić mocniej,
niż można się spodziewać” – niektórym Brytyjczykom zresztą do dziś tak się wydaje.
I tu docieramy do punktu wyjścia. Czy to angielsko-kanadyjski latający talerz wylądował w
Roswell? Wydarzenie takie miałoby oczywiście bardzo poważne konsekwencje, które postaramy się
tu przedyskutować, podobnie jak rozważymy argumenty za i przeciw powstaniu pewnej organizacji,
założonej przypuszczalnie w następstwie wypadków w Roswell, w ramach której Wielka Brytania,
Stany Zjednoczone i Kanada wspólnie pracowałyby nad budową latających dysków.
Od czasów II wojny światowej i wysiłków Miethego minęło ponad 50 lat. Prawie na pewno
nastąpiły bardzo istotne zmiany w technologii produkcji dysków w porównaniu z obiektami pierw-
szej generacji, obserwowanymi w tamtych odległych czasach. Wystarczy tylko popatrzeć na
ogromny skok, jaki dokonał się od czasu wojny w rozwoju konwencjonalnych samolotów, by
uświadomić sobie, że podobny postęp mógł dotyczyć osiągów i wyposażenia tajemniczych pojaz-
dów. Prawdopodobny rozwój elektrograwitacyjnego systemu napędowego w początkach lat 60.
zrewolucjonizował projekt i umożliwił trzem uczestniczącym w nim państwom dotarcie do planet
naszego Układu Słonecznego... Dla niektórych te rozważania idą o krok za daleko w kierunku
fantastyki naukowej, dlatego więc, po zwiedzeniu kilku baz wojskowych prawdopodobnie związa-
nych z projektem, takich jak słynna Strefa 51 i inne, na zakończenie naszej opowieści zajmiemy się
kilkoma wątkami pobocznymi o nieco mniej ekscentrycznym charakterze.
Ponieważ historie dotyczące UFO i latających talerzy zdążyły obrosnąć legendą, czasem
pojawiają się wątpliwości, co lub czyje sądy można brać za dobrą monetę. Z braku jakiegokolwiek
oficjalnego stanowiska lub wyjaśnienia poszukiwacze prawdy muszą drążyć bardzo głęboko, aby
znaleźć choćby najmniejszy okruch lub ślad, cokolwiek, co pozwoli skierować ich działania w
całkowicie nowym kierunku. Obszar poszukiwań jest szeroki i stosunkowo mało zbadany, dlatego
też, skoro brakuje drogowskazów, nawet najmniejsze zboczenie ze ścieżki może oznaczać całe lata
rozwiązywania zagadek i rozszyfrowywania znaków.
Zanim przystąpiłem do realizacji swego projektu, próbowałem znaleźć przekonującą i w pełni
zadowalającą teorię, zgodną z „oficjalną linią”, przyjętą przez autorytety z dziedziny badania
zjawiska UFO. Mimo przeczytania wielu tomów i wysłuchania niezliczonych wywiadów z najwy-
bitniejszymi ufologami na świecie mój sceptycyzm wobec oficjalnie przyjętego „prawdziwego”
wytłumaczenia pozostał praktycznie niewzruszony.
Oto dlaczego napisałem tę książkę. Chciałem znaleźć odpowiedzi, które mógłbym uznać za
prawdopodobne, i sądzę, że w ogólnym zarysie udało mi się tego dokonać. Kiedy na początku
próbowałem objąć wzrokiem cały obraz, miałem nadzieję, że pośród chaosu, jak na obrazku w
teście Rorschacha, pojawi się ukryty motyw. I rzeczywiście.
Mam nadzieję, że tobie także uda się go dostrzec...
Gary Hyland
sierpień 2000
– 5 –
Zgłoś jeśli naruszono regulamin