Banks Iain-Uwikłanie.pdf
(
1377 KB
)
Pobierz
Banks Iain-Uwiklanie
Ian Banks - Uwikłanie
IAN BANKS
Uwikłanie
Przekład Grzegorz Kołodziejczyk
Tytuł oryginału COMPLICITY
Redakcja stylistyczna BARBARA STAHL
Ilustracja na okładce CUFF MILLER
Opracowanie graficzne okładki
STUDIO GRAFICZNE WYDAWNICTWA AMBER
Skład
WYDAWNICTWO AMBER
KSIĘGARNIA INTERNETOWA WYDAWNICTWA AMBER
Tu znajdziesz informacje o nowościach i wszystkich naszych książkach!
Tu kupisz wszystkie nasze książki!
http://www.amber.supermedia.pl
Copyright © 1993 by loin Banks
For the Polish edition
© Copyright by Wydawnictwo Amber Sp z o.o.
1997
1
Ogniwo
Słyszysz silnik samochodu po upływie półtorej godziny. Przez cały ten czas siedziałeś w ciemności na małym tabore-
cie obok telefonu przy drzwiach. Czekałeś. Tylko raz się podniosłeś, po półgodzinie, żeby zerknąć na służącą. Była tam, jej
oczy bielały w ciemności. Doleciał cię jakiś dziwny, ostry zapach. Pomyślałeś o kotach, choć wiedziałeś, że on nie trzyma
kotów. Potem dotarło do ciebie, że służąca się posikała. Zrazu poczułeś obrzydzenie, później zrobiło ci się jej trochę żal.
Jęczy pod czarną taśmą samoprzylepną, gdy się zbliżasz. Sprawdzasz taśmę, którą przywiązałeś ją do krzesła, i linę
mocującą krzesło do ciepłej jeszcze kuchenki. Taśma jest nie naruszona. Kobieta albo nie próbowała się wyrwać, albo
próbowała, lecz bezskutecznie. Lina tkwi na swoim miejscu i jest dobrze napięta. Rzucasz okiem na zasłonięte roletą okna,
potem kierujesz latarkę na ręce służącej, przytroczone do tylnych nóg krzesła. Kolor palców wydaje się nie zmieniony,
chociaż dość trudno to stwierdzić ze względu na śniadą azjatycką skórę. Nie, nie zatrzymałeś obiegu krwi. Spoglądasz na
jej maleńkie stopy w czarnych płaskich pantoflach. Z nimi też wszystko w porządku. Kropelka uryny spływa powoli do
kałuży pod krzesłem.
Kobieta drży ze strachu, gdy patrzysz jej w oczy. Wiesz, że wyglądasz przerażająco w czarnej kominiarce, lecz nic nie
możesz na to poradzić. Klepiesz ją po ramieniu tak uspokajająco, jak tylko potrafisz, a potem wracasz do telefonu przy
drzwiach. Aparat dzwoni trzy razy, a ty wsłuchujesz się w trajkotanie automatycznej sekretarki.
— Wiesz, co trzeba zrobić — odzywa się jego chropawy głos z taśmy, urywany, z trudnym do uchwycenia arystok-
ratycznym akcentem. — Poczekaj, aż skończy się sygnał.
— Tobiasz, ty stary draniu. Co tam u ciebie, do licha ciężkiego? Geoff. Tak się zastanawiałem, czy coś planujesz na
sobotę. Co byś powiedział na wypad we czworo do słonecznego Sunningdale? Przedryndaj do mnie. Cześć.
(biiip)
— Hm... tak, aa...,
sir
Toby. To znów ja, Mark Bain. Dzwoniłem już przedtem, i parę dni wcześniej też. Hm... Nadal
chciałbym przeprowadzić z panem wywiad, tak jak mówiłem,
sir
Toby, no tak, wiem, że nie udziela pan wywiadów, ale
zapewniam, że nie zamierzam pana atakować, i że jako profesjonalista bardzo doceniam pańskie osiągnięcia, i naprawdę
chciałbym lepiej poznać pańskie poglądy. No dobrze. Decyzja należy do pana, rzecz jasna, i oczywiście przyjmę ją ze
zrozumieniem. Będę... spróbuję zadzwonić jutro rano do pańskiego biura. Dziękuję. Bardzo dziękuję. Życzę dobrej nocy.
(biiip)
— Tobiasz, byku krasy. Zadzwoń, chcę się dowiedzieć czegoś więcej o tym pamiętniku. Nadal mam chandrę. I na-
praw wreszcie ten cholerny telefon w samochodzie.
Uśmiechasz się. Tubalny głos, nie znoszący sprzeciwu ton, przywodzący na myśl czasy kolonialne, tak odmienny od
tonu fałszywej jowialności w głosie pierwszego mężczyzny oraz żałosnych — zatrącających robotniczym akcentem ze
środkowej Anglii — zawodzeń drugiego. Władca. Takiego człowieka chciałbyś poznać. Spoglądasz na ciemną ścianę na
podeście schodów, gdzie wiszą oprawione w ramki fotografie. Na jednej z nich
sir
Toby Bissett w towarzystwie pani
Thatcher, oboje uśmiechnięci. Ty też się uśmiechasz.
Siedzisz zachowując spokój i myśląc. Kontrolujesz oddech. Raz jeden wyciągasz pistolet, sięgasz pod płócienną ma-
rynarkę i uwalniasz broń spomiędzy koszuli i dżinsów. Wyczuwasz ciepło browninga przez cienką skórę rękawiczek. Kilka
razy wyjmujesz i wciskasz z powrotem magazynek, przesuwasz kciukiem po bezpieczniku, upewniasz się, że zapadka tkwi
nieruchomo na swoim miejscu. Wkładasz pistolet z powrotem.
Potem pochylasz się, podciągasz prawą nogawkę dżinsów i wyjmujesz nóż firmy Marttiini z lekko naoliwionej po-
chwy. Smukłe ostrze nie chce zabłysnąć, lecz wreszcie udaje ci się ustawić je tak, aby odbiło się w nim maleńkie czerwone
światełko lampki kontrolnej z automatycznej sekretarki. Na stalowym ostrzu odkrywasz tłustą smugę. Chuchasz na nią i
wycierasz rękawiczką, sprawdzasz jeszcze raz. Z satysfakcją wsuwasz nóż do skórzanej pochwy i spuszczasz nogawkę
spodni. Potem czekasz do chwili, aż jaguar wtacza się na podjazd. Nasłuchujesz odgłosu cichnącego silnika. Znów jesteś tu
i teraz.
Wstajesz i wyglądasz przez „judasza” w szerokich drewnianych drzwiach. Widzisz zniekształcony przez soczewkę
ciemny fragment ulicy, schody z metalowymi sztachetami, prowadzące na chodnik, zaparkowane samochody przy
1 / 89
Ian Banks - Uwikłanie
krawężniku i ciemną grupę drzew pośrodku placu. Pomarańczowe światła latarni odbijają się w drzwiach jaguara, z którego
wysiadają kobieta i mężczyzna.
Nie będzie zatem sam. Patrzysz, jak kobieta wygładza spódnicę kostiumu, mężczyzna mówi coś do kierowcy, a potem
zatrzaskuje drzwi.
— O cholera — szepczesz. Twoje serce zaczyna walić jak młotem.
Mężczyzna i kobieta zmierzają do drzwi. Mężczyzna trzyma w ręku walizeczkę. To on,
sir
Toby Bissett, właściciel
urywanego głosu z automatycznej sekretarki. Ujmuje kobietę pod ramię i prowadzi do drzwi, za którymi stoisz.
— O cholera — szepczesz po raz drugi i odwracasz głowę w stronę holu i kuchni, gdzie zostawiłeś służącą i nie dom-
knięte okno, przez które się wśliznąłeś. Słyszysz ich kroki na trotuarze i czujesz mrowienie na czole pod kominiarką. On
puszcza łokieć kobiety, przekłada walizeczkę do drugiej ręki i sięga do kieszeni spodni. Są już w połowie schodów. Ogar-
nia cię popłoch, wlepiasz wzrok w ciężki łańcuch zwisający na drzwiach obok potężnej zasuwy. Słyszysz szczęk klucza w
zamku, tak przerażająco blisko, słowa mężczyzny i nerwowy śmiech kobiety. Już wiesz, że jest za późno, i odzyskujesz
spokój. Cofasz się, aż twoje plecy opierają się o płaszcze na wieszaku, wsuwasz dłoń do kieszeni marynarki i zaciskasz na
wypełnionej metalowym śrutem, ciężkiej skórzanej pałce.
Drzwi otwierają się w twoją stronę. Słyszysz silnik oddalającego się jaguara. Światło w holu zapala się.
— No to jesteśmy — mówi mężczyzna.
Potem drzwi się zamykają, a oni oboje stają przed tobą: on, zwrócony nieco bokiem, kładzie walizeczkę na stole obok
automatycznej sekretarki, a dziewczyna — opalona blondynka w wieku około dwudziestu pięciu lat, z cienką aktówką w
dłoni — spogląda na ciebie. Na jej twarzy maluje się niepewność. Uśmiechasz się pod kominiarką, podnosisz palec do ust.
Waha się. Słyszysz pisk cofanej taśmy magnetofonu. Dziewczyna otwiera usta, a ty stajesz za plecami mężczyzny.
Walisz go z całej siły pałką w tył głowy, o szerokość dłoni powyżej kołnierzyka marynarki. Osuwa się bezwładnie na
ścianę, potem na stolik, zrzucając telefon, podczas gdy ty odwracasz się twarzą do niej.
Z otwartymi ustami wpatruje się w mężczyznę padającego na dywan. Przenosi wzrok na ciebie, a tobie się wydaje, że
za chwilę zacznie krzyczeć. Zastygasz w bezruchu, gotów uciszyć ją jednym ciosem. Wtedy ona upuszcza aktówkę i wy-
ciąga drżącą rękę, nie spuszczając oczu z postaci na podłodze. Jej broda zaczyna się trząść.
— Nie rób mi nic złego — prosi. Nad głosem panuje lepiej niż nad rękami i twarzą. Przenosi wzrok na mężczyznę na
dywanie. — Nie wiem, kim ty... — przełyka ślinę, nerwowo trzepocząc powiekami. Widzisz, że z trudem dobywa słowa z
suchego gardła. — ...jesteś, ale proszę cię tylko, żebyś mi nic nie zrobił. Tu w torebce są pieniądze, możesz je wziąć. Ja nie
mam z tym nic wspólnego, rozumiesz? Tylko mi nic nie rób, dobrze? Proszę.
Ma głos o przyjemnym brzmieniu, dobrze wyćwiczony, głos z telewizji. Trochę gardzisz jej zachowaniem, a trochę je
podziwiasz. Rzucasz okiem na leżącego mężczyznę — nie rusza się. Taśma w magnetofonie przewinęła się do końca i
stuka rytmicznie. Powolnym ruchem głowy wskazujesz drogę do kuchni. Kobieta spogląda w tamtą stronę niepewnie. Pow-
tarzasz gest, tym razem pałką.
— Dobrze — mówi. — Dobrze. — Cofa się w głąb holu z uniesionymi rękoma. Plecami popycha drzwi do kuchni.
Idziesz za nią i zapalasz światło. Dziewczyna cofa się nadal, więc dajesz ręką znak, by się zatrzymała. Dostrzega służącą
na krześle przywiązanym do kuchenki. Wskazujesz głową drugie czerwone krzesełko. Ona spogląda na pokojówkę szeroko
otwartymi oczami i siada.
Podchodzisz do blatu, gdzie zostawiłeś rolkę czarnej taśmy samoprzylepnej. Trzymając dziewczynę na muszce,
odsłaniasz usta spod kominiarki i zębami wyciągasz kawał taśmy. Ona nie spuszcza oczu z pistoletu. Krew odpłynęła jej z
twarzy. Przystawiasz broń do talii i owijasz taśmą wąskie nadgarstki w złotych bransoletach. Co parę sekund zerkasz w
kierunku ciemnego holu, na zwinięty na podłodze kształt, wiedząc, że podejmujesz dodatkowe, niepotrzebne ryzyko. Od-
suwasz pistolet i przytwierdzasz jej kostki opięte ciemnymi pończochami. Kobieta pachnie perfumami Paris.
Dziesięciocentymetrowym paskiem zaklejasz jej usta i wychodzisz z kuchni, wyłączając światło i zamykając za sobą
drzwi.
Wracasz do sir Toby’ego. Nie poruszył się. Ściągasz kominiarkę i wciskasz do kieszeni marynarki. Zza wieszaka wy-
jmujesz kask i zakładasz, a potem chwytasz mężczyznę pod pachy i wleczesz na górę, mijając po drodze galerię fotografii
w ramkach. Jego buty podskakują na każdym stopniu. Pod kaskiem słyszysz swój głośny oddech: mężczyzna jest cięższy,
niż przypuszczałeś. Pachnie jakąś drogą wodą kolońską, której nie potrafisz rozpoznać. Kosmyk długich szarych włosów
opada mu na ramię.
Ciągniesz go do saloniku na piętrze, otwierając barkiem drzwi z holu. Pokój oświetlają jedynie uliczne latarnie; w
półmroku potykasz się i omal nie przewracasz o stolik do kawy; coś spada i tłucze się.
— Cholera — klniesz szeptem, nie przerywając marszu w kierunku szerokiego okna wychodzącego na balkon i plac.
Opierasz mężczyznę o ścianę przy oknie i wyglądasz na zewnątrz. Jakaś para przechodzi ulicą. Odczekujesz dwie minuty,
odprowadzasz wzrokiem jeszcze kilka samochodów, a potem otwierasz okno i wychodzisz na zewnątrz, w ciepłą noc Bel-
gravii. Na placu panuje cisza; miasto przypomina o swym istnieniu słabiutkim szumem na tle pomarańczowej ciemności.
Spoglądasz na marmurowe schody wejściowe, ograniczone po obu bokach wysoką balustradą o ostrych szpikulcach. Wra-
casz do środka, znów chwytasz mężczyznę pod pachy, przeciągasz przez otwarte okno i opierasz o kamienną, sięgającą ci
do pasa barierkę balkonu.
Jeszcze jeden rzut oka: po przeciwnej stronie placu przejeżdża samochód. Podrzucasz mężczyznę i sadzasz na bari-
erce. Głowa opada bezwładnie. Słyszysz cichy jęk.
Strumień potu zalewa ci oczy. Czujesz, że człowiek słabo poruszył się w twoich ramionach, gdy ustawiasz go we
właściwej pozycji, oceniając położenie stalowych sztachet, trzy lub cztery metry niżej. A potem lekko spychasz go z balk-
onu.
Spada na metalowe pręty, uderzając w nie czaszką, biodrem i nogą. Rozlega się dziwnie suchy chrzęst i trzask. Głowa
skręca się i jeden z zaostrzonych prętów ukazuje się w prawym oczodole.
Człowiek zwisa bezwładnie, z ramionami przerzuconymi przez balustradę, nad marmurowymi schodami oraz dru-
gimi, prowadzącymi do sutereny. Prawa noga kołysze się lekko. Słychać jeszcze jedno cichutkie chrupnięcie — pojedynczy
dreszcz wstrząsa ciałem, które potem zastyga w bezruchu. Ciemna plama krwi wylewa się z ust na kołnierz i białą koszulę i
2 / 89
Ian Banks - Uwikłanie
zaczyna skapywać na marmur schodów. Zsuwasz się z barierki. Spoglądasz w prawo i w lewo. Jacyś ludzie pojawiają się
po drugiej stronie placu, około czterdziestu metrów od ciebie. Zbliżają się.
Odwracasz się i po chwili jesteś z powrotem w saloniku. Zamykasz okno, starannie omijasz stolik do kawy i rozbity
wazon na dywanie. Schodzisz na parter, do kuchni, gdzie dwie kobiety tkwią nieruchomo, przywiązane do krzeseł.
Opuszczasz pomieszczenie tym samym oknem, którym wszedłeś. Stąpasz ostrożnie przez nieduży ogród. Tuż za nim, na
drodze, zaparkowałeś motor.
Gdy wyjmujesz klucz z kieszeni, do twych uszu dobiegają pierwsze, ledwie słyszalne krzyki. Naraz ogarnia cię duma
i podniecenie.
Rad jesteś, że nie musiałeś zranić żadnej z kobiet.
Jasny październikowy dzień, pogodny i rześki. Chłodna bryza pędzi po niebie kilka małych pierzastych obłoczków.
Przez lornetkę spoglądam na lekko skośną szachownicę ulic Helensburgha. Przesuwam szkła na zbocza i las po drugiej
stronie miasta, a potem w lewo, na wzgórza po przeciwnej stronie jeziora i odległe góry. Jeszcze dalej, u wejścia do zatoki,
majaczą sylwetki dźwigów, falochrony i zabudowania morskiej bazy wojskowej. Przez odgłos silników łodzi i helikoptera
przebijają się niewyraźne krzyki. Na wprost, lecz nieco niżej, rozciąga się wąski kamienisty cypel. Zebrało się na nim
kilkuset demonstrantów oraz miejscowi, którzy tupią i wymachują transparentami. Nad ich głowami klekoce śmigłowiec.
Spoglądam w głąb długiej zatoki, gdzie trzy inne helikoptery kołują nad czarnym cielskiem okrętu podwodnego. Holownik,
grupa policyjnych ścigaczy i pontonów motorowych powoli wbija się klinem w mrowie łódek Ruchu na rzecz Rozbrojenia
Nuklearnego. Skuter wodny przecina pejzaż cienką smugą białej piany.
Opuszczam lornetkę na pierś i zapalam kolejnego silk cuta.
Stoję na dachu pustego kontenera w przybrzeżnym złomowisku, nieopodal wioski Roseneath nad jeziorem Gare
Loch, i obserwuję przybycie „Vanguarda”. Podnoszę znów lornetkę, by przyjrzeć się dokładniej okrętowi. Jego sylwetka
wypełnia teraz całe pole widzenia — czarna i niemal pozbawiona konturów, choć dostrzegam poszczególne elementy dol-
nej i górnej części obłego kadłuba.
Pontony z protestującymi ludźmi uwijają się pośród orszaku łodzi eskorty, próbując się przebić na drugą stronę; pon-
tony wojskowe są większe i mają potężniejsze silniki niż łodzie demonstrantów. Żołnierze noszą czarne berety i ciemne
kombinezony, aktywiści RRN przeciwnie — jaskrawe kurtki, a ponadto powiewają dużymi żółtymi flagami. Olbrzymi
okręt płynie statecznie między nimi, przeorując bruzdę w kierunku cieśniny. Holownik wprowadza „Vanguarda” do zatoki,
lecz go nie ciągnie. Za flotyllą posuwa się szara łódź straży przybrzeżnej. W górze terkoczą wielkie wojskowe helikoptery.
— Hej tam, pomóżcie no, skurczybyki.
Znad krawędzi kontenera wynurza się głowa i ramiona Iaina Garneta, który macha do mnie ręką.
— Jak zwykle przywlokłeś się za nami, co, Iain? — Pomagam mu podciągnąć się ze starej metalowej beczki, po
której i ja się tu wspiąłem, na dach kontenera.
— Odpieprz się, Colley — rzuca pojednawczo Garnet, strzepując brud z kolan. Iain pracuje dla „Dispatch”, naszej
konkurencji z Glasgow. Niebawem stuknie mu czterdziestka; biodra coraz bardziej mu się zaokrąglają, a włosy rzedną. Na
pomięty szary garnitur zarzucił coś, co przypomina kurtkę narciarską! z końca lat siedemdziesią-tych. Skinieniem głowy
wskazjije
— Dostanę szluga?
Krzywi się pogardliwie na widok podsuniętej paczki silk cutów, ale oczywiście nie odmawia.
— Bój się Boga, Cameron, silk cuty? Papierosy dla ludzi, którzy łudzą się, że rzucają? A ja miałem cię za jednego z
ostatnich prawdziwych płucobójców. Gdzie się i| podziały marlboro?
— Zostawiam je dla kowbojów takich jak ty — przypalam mu papierosa. — A gdzie się podziały twoje fajki?
— Leżą w samochodzie — wyjaśnia spokojnie. Odwracamy się i spoglądamy nad połyskującymi niebiesko falami na
małą armadę otaczającą gigantyczny okręt. „Vanguard” jest jeszcze większy, niż sobie wyobrażałem: ogromny, czarny i
opasły niczym największy, najczarniejszy na świecie ślimak bez skorupy, z kilkoma cienkimi czuł-kami wystającymi nied-
bale tu i ówdzie. Wydaje się zbyt wielki, żeby mógł przecisnąć się przez wąskie gardło widniejącej przed nami cieśniny.
— Niezła bestia, co? — odzywa się Iain.
— Wart pół miliarda funtów, szesnaście tysięcy ton...
— Taa... — rzuca znudzonym tonem Iain. — I długi jak dwa boiska piłkarskie. Masz może jakieś ciekawsze infor-
macje?
— Przeczytaj artykuł, to się dowiesz.
— Chojrak z ciebie. — Rozgląda się. — A gdzie twój przyboczny ze szkiełkiem i okiem?
— Będzie robił zbliżenie. — Pokazuję niewielką motorówkę u wejścia do cieśniny. — A twój?
— Dwóch. Jeden kręci się gdzieś tutaj, a drugi siedzi w śmigłowcu razem z operatorem BBC.
Spoglądamy w niebo, gdzie wiszą cztery wojskowe helikoptery. Wymieniamy spojrzenia.
— Udało im się wkręcić, co?
— Pewnie się teraz kłócą, który ma dać w łapę pilotowi. Przenosimy wzrok na okręt. Pontony demonstrantów uparcie
szarżują na „Vanguarda” i nieodmiennie zatrzymują się na ruchomej zaporze z wojskowych łodzi. Gumowe kadłuby odbi-
jają się od siebie i podskakują na falach. Obły nos okrętu uzbrojonego w pociski atomowe Trident gładko tnie wodę w ślad
za holownikiem zbliżającym się do przesmyku. Marynarze w żółtych kamizelkach ratunkowych stoją w niedbałych pozach,
niektórzy przed wysoką wieżą okrętu, inni za. Ludzie, zgromadzeni na cyplu po drugiej stronie, krzyczą i obrzucają wyz-
wiskami „Vanguarda”. Niektórzy pewnie nieźle się przy tym bawią.
— Dałbyś na chwilę tych szkiełek — mówi Iain. Podaję mu lornetkę. Holownik przesuwa się wolno
przez cieśninę. Na jego dziobie widnieje napis „Roisterer”.
— A co tam słychać u was w „Kaledończyku”? — pyta Iain.
— Nic nowego.
3 / 89
Ian Banks - Uwikłanie
— Uu! — Odwraca się” ze zdumioną miną. — Uważaj. Jesteś pewien, że chcesz to powiedzieć? Wiesz, że mogę
później wykorzystać naszą rozmowę.
— A wykorzystuj sobie, pismaku.
— Wy ze wschodniego wybrzeża jesteście zazdrośni o nasz system komputerowy, który działa. W przeciwieństwie do
waszego.
— Mowa.
Długi kadłub okrętu jak monstrualnej wielkości fallus wślizguje się w cieśninę, przysłaniając tłum ludzi po prze-
ciwnej stronie. Maleńkie głowy w czapkach, wystające z wieży, spoglądają na nas z góry. Macham ręką. Jeden z marynarzy
odwzajemnia mój gest. Czuję dziwaczne zadowolenie, pomieszane z poczuciem winy. Śmigłowce hałasują nad naszymi
głowami. Orszak wojskowych łodzi i pontonów RRN zwęża się u wejścia do przesmyku. Gumowe łodzie tańczą na falach,
odbijając się od siebie jak piłki. Przypomina to trochę pląsy epileptyka, ale nie użyłbym tego porównania w artykule.
— W Londynie też była wczoraj jakaś demonstracja, nie? — mówi Iain oddając mi lornetkę.
Kiwam głową. Wieczorem pokazali kilka migawek z demonstracji przemoczonego tłumu ludzi protestujących na uli-
cach Londynu przeciwko zamykaniu kopalń.
— Tak. — Gaszę papierosa na zardzewiałym dachu kontenera. — Sześć lat po fakcie ludzie zauważyli, że Scargill
miał jednak rację. -
— No, ale i tak nadęta z niego menda.
— Nieważne, miał rację.
— Przecież mówię, nadęta menda, która ma rację. Potrząsam głową i wskazuję łódź patrolową, wlokącą się w ogonie
armady.
— Czy powiedziałbyś, że ta łódź zamyka konwój, czy też raczej stanowi jego ariergardę? W terminologii morskiej,
rzecz jasna.
Iain spoziera na sunące po wodzie cielsko okrętu. Widzę, że próbuje wymyślić szybką ripostę. Pewnie przychodzi mu
do głowy coś w rodzaju: „Nie, zamyka kram”, albo jakaś równie naciągana drwina z fachowej terminologii. Dochodzi jed-
nak do wniosku, że nie uda mu się niczego wykombinować, więc wyjmuje notes.
— Napisz o tym książkę.
Zaczyna gryzmolić w notesie. Garnet to chyba jeden z ostatnich, którzy posługują się stenografią. Niewielu ludzi z
naszego pokolenia wierzy jeszcze w zapis Pitmana — wolą dyktafony Olympus Pearlcorder.
— A ty nic nie zapisujesz w ten parszywy dzień, Cameron?
— Szalejący reporter gazetowy bez teczki, taki już jestem.
— Aha. Słyszałem, że udało ci się obłaskawić pewnego ssaka w organizmie instytucji publicznej, który dostarcza ci
smakowitych kąsków. Prawda to, Cameron? — pyta cicho, nie unosząc głowy znad notesu.
— Co? — spoglądam pytająco.
— Małe owadożerne zwierzątko futerkowe. — Wyszczerza zęby w uśmiechu. — Nie kapujesz? — Najwyraźniej nie
może zrozumieć mojej tępoty. — Kret — rzuca zniecierpliwiony.
— Tak? — Mam nadzieję, że moje zdumienie wypada przekonująco.
— A więc to prawda? — pyta urażony.
— Co?
— Że masz kreta w tajnych służbach, lub w ich pobliżu, i że dostałeś od niego cynk o jakiejś grubszej aferze.
— Nie — potrząsam głową. Wygląda na rozczarowanego.
— Kto ci to powiedział? — pytam. — Frank?
Unosi do góry brwi, układa wargi w duże O i wstrzymuje oddech.
— Przykro mi, Cameron, ale nie ujawniam swoich informatorów.
Odpowiadam mu przeciągłym, zbolałym spojrzeniem, po czym obaj powracamy do obserwacji okrętu.
Rozlega się daleki, stłumiony okrzyk triumfu, gdy jeden z pontonów RRN przedziera się wreszcie przez kordon lodzi
wojskowych, lawiruje pomiędzy ścigaczami policyjnymi i wpada z impetem na półokrągłą rufę okrętu, wsuwając się nieco
na jego zad niczym komar siadający na grzbiecie słonia. Kamera telewizyjna w śmigłowcu, wychwytuje skwapliwie ten
moment. Uśmiecham się lekko, identyfikując się z radością demonstrantów. Po chwili w ślad za okrętem przesuwa się z
basowym pomrukiem wysoki szary kadłub patrolowca „Orkney”.
— Orkney... Orkney... — powtarza w zamyśleniu Garnet.
Niemal widzę, jak wysila swój umysł, by powiązać tę nazwę z jutrzejszą wiadomością dnia o fiasku śledztwa w
sprawie seksualnego wykorzystywania dziecka na wyspie Orkney.
Trzymam język za zębami — nie chcę mu podsuwać pomysłu.
Wyrzuca niedopałek papierosa. Ktoś z załogi patrolowca „Orkney”, zapewne odczytawszy niewłaściwie gest Gameta,
macha nam ręką. Iain odpowiada radosnym gestem.
— Taa... Niech was wszystkich szlag trafi! — wykrzykuje dość cicho, żeby nikt na pokładzie nie usłyszał. Wygląda
na zadowolonego z siebie.
— Bardzo zabawne, Iain — mówię kierując się ku krawędzi kontenera. — Wpadniesz później na kufelek piwa? —
Zeskakuję na beczkę, a stamtąd na ziemię.
— Już idziesz? Nie, nie mogę. Muszę zrobić wywiad z dowódcą bazy i wracać do redakcji — odpowiada po chwili.
— Też idę do bazy. To na razie. — Odwracam się i ruszam do samochodu.
— I nie pomożesz mi zejść, ty edynburski snobie, co? Macham mu ręką, nie odwracając się.
— Cześć!
Minutę później znów widzę okręt, gdy opuszczam wioskę i kieruję się w stronę bazy morskiej na przeciwległym
brzegu jeziora. „Vanguard” — czarno połyskująca dziura pośród rozsłonecznionej połaci lądu i wody — kryje w sobie
jakieś złowieszcze piękno. Potrząsam głową. Dwanaście miliardów funtów tylko po to, żeby rozwalić jakiś, i tak już
4 / 89
Ian Banks - Uwikłanie
pewnie pusty, silos rakietowy i zgładzić kilkadziesiąt milionów Rosjan — mężczyzn, kobiet i dzieci... Tyle że oni nie są już
naszymi wrogami, a więc to, co zawsze było obrzydliwe — i niepotrzebne — teraz staje się jeszcze bardziej non-
sensowne...
Zatrzymuję samochód na niewielkim pagórku za Garelochhead, z którego mogę przez chwilę obserwować okręt
wchodzący do doku. Jest tu już kilka innych samochodów. Pasażerowie wysiedli, by popatrzeć, na co poszły pieniądze z
ich podatków.
Przypalam papierosa i otwieram okno, żeby zrobić ujście dla trującego dymu. Oczy kleją mi się z niewyspania.
Większą część nocy pisałem artykuł, a potem grałem na komputerze w „Despotę”. Upewniam się, że nikt nie patrzy, i
sięgam do kurtki, gdzie trzymam torebkę ze speedem. Zanurzam wilgotny palec w białym proszku i wsuwam do ust.
Uśmiecham się błogo i wzdycham czując, jak koniuszek języka powoli drętwieje. Odkładam torebkę na miejsce i zaciągam
się papierosem.
...Chyba że wartość systemu Trident ocenia się w kategoriach ekonomii geopolitycznej, widząc w nim nieodłączny
składnik potężnego arsenału Zachodu, który przyczynił się do ostatecznej klęski systemu sowieckiego (i przy okazji do-
prowadził do bankructwa Stany Zjednoczone, w ciągu dwóch kadencji prezydenckich przekształcając największego w
świecie kredytodawcę w największego dłużnika, lecz w tym czasie rozdzielono też mnóstwo dywidend, a długiem niech się
martwią przyszłe pokolenia, do diabła z nimi).
A więc: jeśli komunizm wyparował, a wraz z nim groźba totalnej zagłady całego globu (co wcale nie oznacza, że
zabraknie nam innych problemów), jeśli patrzymy teraz łakomie na otwierające się niczym małże wschodnie rynki i ob-
serwujemy stare waśnie etniczne, które — tłumione skutecznie pod rządami towarzyszy — nagle ożyły i zakipiały, gotowe
w każdej chwili wybuchnąć... to może część zasług należy oddać temu gigantycznemu czarnemu ślimakowi, temu penisowi
gotowemu rozpieprzyć miasta, państwa i całą planetę, który wsuwa się właśnie między uda jeziora.
Do diabła, właśnie tak!
Uruchamiam silnik. Odzyskałem energię i poczucie misji. Wyciskam pełną moc ze wszystkich cylindrów.
Amfa krąży w moich żyłach jak diabelski eliksir, wywołujący niezłomną wolę dotarcia do tej cholernej bazy ato-
mowych okrętów podwodnych i rozpracowania tematu, jak powiedziałby święty Hunter.
Ominąwszy zgrupowanie pokojowe, gdzie protestujący wymachują transparentami, znajduję się w bazie za gęstymi
siatkami płotu zwieńczonego spiralą ostrego drutu kolczastego i za pancerną bramą. Po okazaniu karty akredytacyjnej
wkraczam do budynku, gdzie odbywa się konferencja prasowa. W oczekiwaniu na innych dziennikarzy wklepuję połowę
artykułu do laptopa. Oficerowie udzielający odpowiedzi na pytania prezentują się jako zdrowi, schludni, przyzwoici i upr-
zejmi faceci. Nie bez rozgoryczenia w glosie, lecz z pełnym przekonaniem mówią, że robią coś, co jest nadal ważne i
potrzebne.
Nieco później demonstranci w obozowisku na zewnątrz bazy — w wyświechtanych swetrach i starych kurtkach wo-
jskowych, z
dreadlockami
bądź spiczastymi czubami na głowach — wygłaszają z pełnym przekonaniem dokładnie tę samą
opinię... o sobie.
Wracam do Edynburga, słuchając Gold Mother i czując, jak speed ulatuje ze mnie niczym moc z silnika tracącego
obroty z każdym metrem autostrady M 8.
Redakcja „Kaledończyka” jak zwykle tętni życiem. Pełno tu szafek i półek, ścianek, terminali komputerowych, roślin
doniczkowych, stosów papierów, wydruków, zdjęć i teczek. Podążam tym labiryntem, witając się po drodze z kolegami
pismakami.
— Cameron — mówi Frank Soare, podnosząc głowę znad klawiatury. Frankowi stuknęła już pięćdziesiątka, ma
włosy zaczesane do góry na jeża i zużytą twarz, która mimo to zachowała jakąś dziecięcą gładkość. Mówi śpiewnym
głosem, leciutko sepleniąc, zwłaszcza po obiedzie. Lubi mi przypominać, jak mam na imię, kiedy tylko mnie widzi. I
czasami jest mi to potrzebne.
— Frank — odpowiadam siadając za biurkiem i zerkając spod oka na żółte karteczki poprzylepiane do ścianki moni-
tora.
Frank wysuwa głowę i barki zza ekranu. Stanowi widome potwierdzenie własnego mniemania, że kolorowe koszule z
białymi kołnierzykami nadal są szczytem wykwintu.
— Jak tam najnowsze ogniwo niezależnego brytyjskiego systemu obronnego? — pyta.
— Wygląda na to, że działa, w każdym razie unosi się na wodzie — rzucam uruchamiając komputer.
Frank stuka delikatnie długopisem w najwyżej wiszącą żółtą kartkę.
— Twój kret znowu dzwonił. Czyżby kolejny pościg za dziką kaczką?
Zerkam na notatkę. Pan Archer ma zadzwonić za godzinę. Spoglądam na zegarek. To chyba już.
— Pewnie tak — potwierdzam. Patrzę, czy w moim dyktafonie jest czysta kaseta; podłączyłem magnetofon do tele-
fonu, ażeby móc nagrać każdą interesującą rozmowę.
— Nie odwalasz chyba fuchy, Cameron? — Frank marszczy swoje krzaczaste białe brwi.
— Co? — pytam wieszając marynarkę na oparciu krzesła.
— Nie masz drugiej roboty i nie wykorzystujesz tego swojego kreta jako alibi, żeby urywać się wcześniej z redakcji,
prawda? — dopytuje się Frank z niewinną miną. Nie przestaje stukać długopisem w ściankę monitora.
Chwytam za czubek długopisu i delikatnie wskazuję nim Frankowi jego krzesło.
— Frank, z taką wyobraźnią mógłbyś pracować dla „Sun”.
Prycha pogardliwie i siada. Przeglądam pocztę komputerową, potem wstaję i obrzucam groźnym spojrzeniem Franka,
który zawiesił swe pulchne palce nad klawiaturą i chichocze wpatrując się w ekran.
— Frank, co powiedziałeś Iainowi Garnetowi o tym rzekomym krecie?
— Wiesz, że według korektora pisowni Yetts o’Muckart to „jeść muszkat”? — pyta ze złośliwym uśmiechem Frank.
Naraz poważnieje. — Słucham?
— Słyszałeś.
5 / 89
Plik z chomika:
NOWOSCI-FILMOWE-2020-CHOMIKUJ-LORDRADO
Inne pliki z tego folderu:
A.A. - Edda `Poetycka`.pdf
(290 KB)
A.A. - Kroniki rzymskie.pdf
(1606 KB)
A.A. - Księga tysiąca i jednej nocy.pdf
(2668 KB)
AA - Edda Młodsza Prozaiczna.pdf
(4350 KB)
AA - Heimskringla saga.pdf
(431 KB)
Inne foldery tego chomika:
- !!! ►E-book !!!! KSIĄŻKI (123)
- !AUTORZY ALFABETYCZNIE
!!! romanse nowe
!!! romanse nowe 02
!!!NEWS!
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin