John Updike - Czarownice z Eastwick.pdf

(1745 KB) Pobierz
John Updike
Czarownice z Eastwick
Tłumaczyła: Kasia Bogucka-Krenz
Sabat
“Był to człowiek bardzo czarny i szorstki, bardzo zimny”.
- Isobel Gowdie, 1662
“Teraz kiedy diabeł skończył udzielać upomnień, zszedł z ambony i kazał całej
kompanii przyjść i całować swoje uszy, które, jak mówiono, były zimne jak lód; jego
ciało było twarde jak żelazo - tak myśleli ci, co go dotykali”.
- Agnes Sampson, 1590
- Aha, i jeszcze coś - powiedziała Jane Smart z charakterystycznym dla siebie
pośpiechem, a równocześnie zdecydowanie, przy czym każde jej sz przywodziło na
myśl czarny koniuszek właśnie zdmuchniętej zapałki, przytknięty dziecięcym
zwyczajem do powierzchni skóry z żartobliwym zamiarem zadania bólu - Sukie mówi,
że pewien człowiek kupił rezydencję Lenoxów.
- Jaki człowiek? - spytała Aleksandra Spofford, która poczuła się nieco
wytrącona z równowagi i której spokojna dotychczas aura rozmyła się trochę pod
wpływem stanowczych słów Jane.
- Pewien facet z Nowego Jorku - odrzekła pośpiesznie Jane, wyszczekując
niemal ostatnie słowa i nie wymawiając r , jak przystało na osobę pochodzącą z
Massachusetts. - Najwyraźniej nieżonaty i bezdzietny.
- Aha. Jeden z tych.
Usłyszawszy jak głos Jane, mówiącej z północnym akcentem, przynosi jej tę
plotkę, plotkę o jakimś homoseksualiście, który przybył z Manhattanu, żeby dokonać
tu podboju, Aleksandra poczuła, że czyjeś drogi krzyżują się z jej drogami, z drogami
Aleksandry Spofford - obecnie mieszkanki tego tajemniczego, trudnego do
rozszyfrowania stanu Rhode Island, urodzonej na Zachodzie, gdzie biało-fioletowe
góry wznoszą się w pogoni za delikatnymi, wysokimi chmurami, a górne części
pewnych roślin, które jesienią odrywają się od swoich korzeni, żeglują w porywach
wiatru w pogoni za horyzontem.
- Sukie nie ma co do tego pewności - powiedziała Jane pośpiesznie, przy czym
jej s zaczynało się temperować. - Jest dość tęgi. Uderzyło ją to, że ma bardzo
owłosione dłonie. Powiedział pracownikom agencji handlu nieruchomościami Marge
Perley, że musi mieć taki duży dom, bo jest wynalazcą i potrzebne mu laboratorium. A
poza tym ma pewną ilość fortepianów.
Aleksandra zachichotała. Jej chichot, który mało się zmienił od czasów gdy
była dziewczynką i mieszkała w Colorado, zdawał się wydobywać nie z jej gardła, a z
gardziołka zaprzyjaźnionego z nią stworzenia podobnego do ptaka, które przysiadło
na jej ramieniu. Bolało ją już ucho, do którego przyciskała słuchawkę. A w
zaczynającym cierpnąć przedramieniu czuła mrowienie.
- A jakąż to ilość fortepianów może mieć u siebie jeden człowiek?
Jane najwyraźniej obraziła się. Jej głos zjeżył się jak opalizujące futro czarnego
kota.
- Sukie wie tylko tyle - odrzekła tonem osoby, która musi się bronić - ile
wczoraj wieczorem na zebraniu Komitetu do Spraw Końskiego Koryta powiedziała jej
Marge Perley.
Komitet ten zajmował się sprawą umieszczenia, a po akcie wandalizmu -
ponownego umieszczenia dużego koryta do pojenia koni, wykonanego z błękitnego
marmuru, w centrum Eastwick, u zbiegu dwóch głównych ulic. Te dwie ulice łączyły
się w jednym punkcie, powodując, że miasteczko, przycupnięte na poszarpanym
brzegu Zatoki Narragansett, miało kształt litery L. Na jednej z tych ulic, na Dock
Street, znajdowały się śródmiejskie firmy, a przy prostopadle do niej położonej Oak
Street stały piękne, duże, stare domy. Marge Perley natomiast była to osoba, do której
należały okropne kanarkowe napisy “Do sprzedania”, wyskakujące tu i ówdzie na
drzewach i płotach w miarę jak na falach przypływu i odpływu prosperity
gospodarczej i mody ludzie wprowadzili się do miasteczka i z niego wyprowadzili.
(Eastwick od kilku dziesięcioleci znajdowało się ciągle w sytuacji quasi-kryzysowej i
było tylko na wpół modne.) Otóż Marge Perley - właścicielka napisów - była kobietą
przebojową i jasno umalowaną, była też czarownicą działającą na innej długości fali
niż Jane, Aleksandra i Sukie. Tak, jeżeli ktokolwiek oprócz nich trzech był w tym
miasteczku czarownicą - to właśnie ona. Marge Perley miała jednak męża - małego,
kłótliwego Homera Perley, który bez przerwy przycinał bardzo krótko żywopłot z
forsycji - wskutek czego różniła się od nich zasadniczo.
- Papiery zostały przekazane w Providence - wyjaśniła Jane, wciskając twardo
końcowe - ence w ucho Aleksandry.
“I odebrał je tymi swoimi owłosionymi dłońmi” - pomyślała Aleksandra. Tuż
przy jej twarzy unosiła się z lekka podrapana i poplamiona, często odmalowywana
obojętna płaszczyzna drzwiczek szafki kuchennej; Aleksandra była świadoma
istnienia strumienia atomów kręcącego się wściekle pod tą powierzchnią, kręcącego
się jak wir przed zmęczonymi oczami. Jak z kryształowej kuli zobaczyła, że spotka
tego człowieka i zakocha się w nim i że nie wyniknie z tego nic dobrego.
- Czy on nie ma nazwiska? - zapytała.
- A wiesz, to idiotyczne - odrzekła Jane Smart. - Margie powiedziała Sukie jak
on się nazywa, a Sukie powiedziała mnie, ale coś wypłoszyło mi to nazwisko z głowy.
Zaczyna się na “van”, “von” czy “de”.
- Co za elegancja - zauważyła Aleksandra, rozszerzając się i rozciągając, by
przygotować się w ten sposób na przyjęcie bliskiej już inwazji. A więc jest to wysoki
brunet, Europejczyk wyzuty ze swej starodawnej heraldycznej schedy, człowiek
podróżujący, człowiek, na którym ciąży klątwa...
- Kiedy on ma się wprowadzić?
- Marge mówiła, że powiedział jej, że wkrótce. Może już tam jest!?
W głosie Jane zabrzmiał niepokój. Aleksandra wyobraziła sobie jej raczej zbyt
grube brwi (zbyt grube w porównaniu z resztą jej wychudzonej twarzy), podnoszące
się i tworzące półkola ponad ciemnymi, pełnymi urazy oczami, oczami, których brąz
był zawsze o ton jaśniejszy od tego, który się zapamiętało. O ile Aleksandra była
czarownicą o obfitych kształtach, poddającą się prądowi, rozpościerającą się zawsze
szeroko w pragnieniu chłonięcia wrażeń i jednoczenia się z krajobrazem, w głębi serca
raczej leniwą i entropijnie chłodną, o tyle Jane była pełna żaru, niewysoka i
skoncentrowana jak koniuszek zatemperowanego ołówka, a Sukie Rougemont, przez
cały dzień przebywająca w mieście, zajęta zbieraniem wiadomości i posyłaniem
ludziom uśmiechów na powitanie - rozedrgana. Tak pomyślała Aleksandra,
odwieszając słuchawkę. Wszystko ma strukturę triadyczną. Magia otacza nas ze
wszystkich stron; natura poszukuje nieuniknionych form i znajduje je, minerały i
ciała organiczne układają się wzajemnie pod kątem sześćdziesięciu stopni, a trójkąt
równoboczny jest matką struktury.
Powróciła do ustawiania słojów z hermetycznymi zakrętkami, pełnymi sosu do
spaghetti, sosu, którego miała tyle, że można było nim polać ilość spaghetti, jakiej ona
i jej dzieci nie zjadłyby w ciągu stu lat - nawet w zaczarowanym świecie włoskiej bajki.
Podnosiła dymiące słoje jeden po drugim znad biało nakrapianego niebieskiego kotła
stojącego na drżącym, śpiewającym, okrągłym, metalowym stojaku. Zaświtało jej
mgliście, że jest to rodzaj zabawnego hołdu, jaki składa swojemu obecnemu
kochankowi - hydraulikowi włoskiego pochodzenia. Jej przepis na ten sos
przewidywał, że trzeba zmieszać posiekaną cebulę z dwoma ząbkami czosnku, a
potem smażyć ją przez trzy minuty (nie dłużej i nie krócej - w tym była magiczna siła)
na rozgrzanym oleju, następnie dodać sporo cukru, który zneutralizuje kwasowość,
jedną utartą marchewkę, pieprz i sól (więcej tego pierwszego niż tej drugiej); jednak
to nie co innego jak łyżeczka rozdrobnionej bazylii miała dostarczyć pożywki
męskiemu wigorowi, a odrobina wilczej jagody spowodować rozładowanie, bez
którego męski wigor jest niczym innym jak morderczym przeciążeniem. Całą tę
mieszankę należało dodać do pomidorów z jej własnego ogrodu, zebranych przez nią
własnoręcznie i przechowywanych przez ostatnie dwa tygodnie na wszystkich
parapetach okiennych, pomidorów, które teraz zostały pokrojone w talarki i wrzucone
do miksera. W chwili gdy dwa lata temu Joe Marino zaczął nawiedzać jej łóżko, dar
absurdalnej płodności został zesłany na popodpierane palikami rośliny rosnące w jej
ogrodzie, do którego każdego popołudnia wślizgiwało się ukośnie zachodnie słońce
przesączone przez rosnące rzędem wierzby. Pokrzywione małe gałązki, tak mięsiste i
blade jak gdyby zostały zrobione z taniego, zielonego papieru, łamały się pod ciężarem
obficie wysypanych owoców. W tej płodności było coś wariackiego, był w niej krzyk
podobny do krzyku dzieci szaleńczo pragnących sprawić komuś przyjemność.
Pomidory wydawały się być najbardziej ludzkimi z roślin, najbardziej ludzkimi w
swoim zapale i kruchości, i podatności na gnicie zrywając wodniste pomarańczowo-
czerwone kule, Aleksandra czuła się tak jak gdyby brała w dłonie ogromne jądra
swojego kochanka. Mozoląc się w kuchni widziała w tym wszystkim coś smętnie
menstruacyjnego: podobny do krwi sos miał być zaczerpnięty chochlą i rozlany na
białym spaghetti. Tłuste, białe sznureczki miały potem przekształcić się w tłuszcz w jej
własnym ciele. Ach, ta kobieca walka z własną wagą! W wieku lat trzydziestu ośmiu
Aleksandra dochodziła coraz częściej do wniosku, że jest ona sprzeczna z naturą. Czy
w celu przywabienia miłości musi przeciwstawiać się własnemu ciału jak jakiś
neurotyczny święty w dawnych czasach? Natura jest wskaźnikiem i kontekstem
wszelkiego zdrowia, więc jeżeli człowiek ma apetyt, to powinien go zaspokajać,
czyniąc tym samym zadość wymaganiom porządku kosmicznego. Tak myślała, mimo
to jednak gardziła czasami sobą, oskarżając się o lenistwo, które kazało jej wziąć sobie
kochanka z rasy ludzi tolerancyjnych wobec otyłości.
Kochankowie, jakich Aleksandra miewała w ciągu tych kilku lat, które upłynęły
od jej rozwodu, to byli przypadkowi mężowie, którym ich właścicielki pozwoliły zejść z
prostej drogi. Jej własny były mąż, Oswald Spofford, spoczywał wysoko na kuchennej
Zgłoś jeśli naruszono regulamin