Ryszard Kapuściński - Kołyma, mgła i mgła.pdf

(205 KB) Pobierz
Kołyma, mgła i mgła
Z chomika Valinor
Kołyma, mgła i mgła
Ryszard Kapuściński
55214528.001.png 55214528.002.png
Cztery dni czekałem na lotnisku w Jakucku, żeby mój samolot odleciał
do Magadanu. Na Kołymie szalały burze śnieżne, wszystko tam podobno
zawiało, zasypało, i z tego powodu wstrzymano zaplanowane loty.
Tak wygląda podróżowanie po Syberii.
Większość lotnisk jest źle oświetlona, maszyny, które tam latają, są stare i
często się psują, czasem trzeba również czekać gdzieś hen, na krańcach
kontynentu, żeby dowieźli do samolotów paliwo. Cały czas, będąc w
podróży, człowiek żyje w napięciu, w nerwach, w lęku, że przez te
nieoczekiwane postoje, i zwłoki straci jakieś połączenie, jakąś rezerwację i
wtedy dramat, nieszczęście, katastrofa, bo tu nie wolno grymasić, zamieniać
biletów, wybierać innych terminów i tras, można natomiast ugrzęznąć na całe
tygodnie na przypadkowym, nieznanym i zawsze zatłoczonym lotnisku, bez
szansy, żeby wydostać się szybko (wszystkie bilety są na miesiące naprzód
wyprzedane), co wówczas z sobą zrobić, gdzie mieszkać, z czego żyć?
W takiej właśnie sytuacji jestem teraz w Jakucku. Wrócić do miasta też
nie mogę, bo a nuż na Kołymie burza nagle ucichnie? Jeżeli burza ucichnie,
samolot natychmiast odleci, musimy więc trzymać się go rękami i nogami, bo
jeśli ucieknie, jeśli odfrunie - jesteśmy straceni.
Pozostaje więc siedzieć i czekać.
Oczywiście, okropna to bezczynność i nieznośna nuda tak siedzieć bez
ruchu, w stanie myślowego odrętwienia, nic właściwie nie robiąc, ale z
drugiej strony czyż nie w ten bierny i apatyczny sposób spędzają czas
miliony i miliony ludzi na kuli ziemskiej? I to od lat, od stuleci? Niezależnie
od religii, od kultur i ras? Wystarczy, że w Ameryce Południowej udamy się
w Andy albo przejdziemy zakurzonymi uliczkami Piury czy popłyniemy
rzeką Orinoko - wszędzie napotkamy biedne, gliniane wioski, osady i
miasteczka, i zobaczymy, jak wielu ludzi siedzi na przyzbach domów, na
kamieniach i ławkach, siedzi bez ruchu, nic właściwie nie robiąc. Jedźmy z
Ameryki Południowej do Afryki, odwiedźmy samotne oazy na Saharze i
ciągnące się wzdłuż Zatoki Gwinejskiej wioski czarnych rybaków,
odwiedźmy tajemniczych Pigmejów w dżungli Konga, małą mieścinę
Mwenzo w Zambii, urodziwe plemię Dinka w Sudanie - wszędzie
zobaczymy, że ludzie siedzą, czasem odezwą się jakimś słowem, wieczorem
ogrzeją się przy ognisku, ale właściwie nie robią nic, tylko bezczynnie i
nieruchomo siedzą, będąc poza tym (możemy przypuszczać) w stanie
myślowego odrętwienia. A czy w Azji jest inaczej? Czy jadąc drogą z
Karaczi do Lahore albo z Bombaju do Madrasu lub z Dżakarty do Malangu -
nie uderzy nas, że tysiące, ba, miliony Pakistańczyków, Hindusów,
Indonezyjczyków i innych Azjatów siedzą bezczynnie, bez ruchu, i
przyglądają się nie wiadomo czemu? Lećmy na Filipiny i na Samoa,
odwiedźmy niezmierzone obszary Yukonu i egzotyczną Jamajkę - wszędzie,
wszędzie ten sam widok ludzi siedzących bez ruchu, całymi godzinami, na
starych krzesłach, na kawałkach desek, na plastikowych skrzynkach, w cieniu
topoli i mangowców, opartych o ściany slumsów, o płoty i framugi okien,
niezależnie od pory dnia i roku, od tego, czy świeci słońce, czy pada deszcz,
ludzi osowiałych i nijakich, jakby w stanie chronicznej drzemki, właściwie
nic nie robiących, tkwiących tak bez potrzeby i celu, a także (można przyjąć)
pogrążonych w myślowym odrętwieniu. A tu, wokół mnie, na lotnisku w
Jakucku? Czyż nie to samo?
Tłum ludzi siedzący bez słowa, bez ruchu, ociężały tłum, który nie drgnie,
który, mam wrażenie, nawet nie oddycha. Przestańmy więc denerwować się i
miotać, przestańmy zamęczać stewardesy pytaniami, na które i tak nie mają
odpowiedzi, i wzorem naszych braci i sióstr z sennej wioski San Juan pod
Valdivią, z przygniecionych upałem osad na pustyni Gobi i z zaśmieconych
przedmieść Szirazu - usiądźmy bez ruchu, patrząc wszystko jedno gdzie i
zapadając się z każdą godziną głębiej i głębiej w stan myślowego
odrętwienia.
Po czterech dniach burza na Kołymie cichnie, zażywna stewardesa biega
po sali, budzi śpiących, woła donośnie: Magadan! Komu w Magadan?
Pospiesznie, nerwowo zbieramy swoje torby, worki, paczki, kuferki i
okręcając się szalami, zapinając kożuchy i wciskając uszanki na głowy -
bezładnie pędzimy do samolotu, który zaraz kołuje na pas startowy. Lecimy.
Obok mnie siedzi kobieta - leci odwiedzić syna, który na Kołymie służy w
wojsku. Jest zmartwiona jego listami, wynika z nich, że źle znosi
diedowszczynę.
Czy słyszałem o diedowszczynie? Tak, słyszałem. To system znęcania się
podoficerów i starszych roczników żołnierzy nad rekrutami. Jeden ze
złośliwych nowotworów toczących Armię Czerwoną. Społeczeństwo
sowieckie sprowadzone do rozmiarów plutonu czy kompanii i ubrane w
mundur. Istota tego społeczeństwa: znęcanie się silnego nad słabszym. Rekrut
jest słabszy, więc starsi rangą czy stażem w armii robią z niego swojego
niewolnika, pariasa, czyścibuta, spluwaczkę. Rekrut musi się wkupić w
nową, zdziczałą społeczność, musi utracić osobowość i godność. W tym celu
rekruta maltretują, gnębią, łamią, niszczą. Biją go i katują. Czasem nie
wytrzymuje pastwienia się i szczucia, okrucieństwa i terroru, próbuje uciekać
albo popełnia samobójstwo. Rekrut, który przemęczy się i przetrwa
bezlitosny karcer diedowszczyny, będzie żyć tylko jedną myślą - odkuć się,
zemścić, wziąć odwet za swoje upokorzenia, za to, że tarzali go w błocie i w
kale, że musiał wąchać onuce kaprali, że kopali go buciorami w twarz. Ale na
kim wczorajszy rekrut weźmie odwet? Komu będzie zabierać paczki z domu,
komu odbije nerki? Oczywiście - słabszemu od siebie, a więc - nowemu
rekrutowi.
Ten tradycyjny już, zwyczajowy sadyzm ma dziś nowe pożywki, bo w
armii rozgorzały konflikty etniczne i religijne: Uzbek zabija Tadżyka, pluton
prawosławnych (Rosjanie) ściera się z plutonem muzułmanów (Tatarzy),
szamanista (Mordwin) wbija nóż w plecy ateiście (Niemcowi).
Strwożone, przerażone matki zaczęły się organizować w różne związki i
stowarzyszenia, aby zmusić władze do walki z diedowszczyną. Można je
spotkać na różnych demonstracjach i pochodach, jak idą niosąc przed sobą
dwie fotografie: na jednej młody chłopiec, zdjęcie zostawione matce na
pamiątkę, kiedy szedł do wojska, na drugiej ta sama twarz, ta sama głowa -
już w trumnie. Jeżeli matka jest w miarę zamożna, te zdjęcia są oprawione w
ramki, za szkłem. Ale widzi się też kobiety biedne, które niosą liche,
wystrzępione fotografie. Deszcz i śnieg zmywa już i zaciera rysy młodej
twarzy. Jeżeli, przechodząc, zatrzymacie się na chwilę, kobieta podziękuje
wam za ten gest.
Sąsiadka z samolotu mówi mi o udrękach swojego syna-rekruta szeptem,
na ucho: zdradza przecież tajemnice wielkiej armii. Nie wiem, czy czytała
studium Michajłowskiego o Dostojewskim. Stary, wielki tekst napisany w
1882 roku. Michajłowski był rosyjskim eseistą, myślicielem. Odrzucał
Dostojewskiego, nazywał go "okrutnym talentem", ale jednocześnie
podziwiał jego przenikliwość, jego geniusz. Michajłowski pisze, że
Dostojewski odkrył w człowieku cechę straszną niepotrzebne okrucieństwo.
Że w człowieku jest skłonność do zadawania innym cierpienia - bez
przyczyny i bez celu. Człowiek zadręcza drugiego bez żadnego powodu,
tylko dlatego, że dręczenie daje mu rozkosz, do której nigdy głośno się nie
przyzna. Cecha ta (niepotrzebne okrucieństwo), połączona z władzą i pychą,
stworzyła najokrutniejsze tyranie świata. Odkrycia tego, podkreśla
Michajłowski, dokonał Dostojewski, który w opowiadaniu "Wieś
Stiepańczykowo i jej mieszkańcy" opisał małą, prowincjonalną kreaturę-
Fomę Opiskina, dręczyciela, potwora, tyrana. "Dajcie Fomie Opiskinowi
władzę Iwana Groźnego lub Nerona, pisze Michajłowski, a nie ustąpi im w
niczym i zadziwi świat swoimi zbrodniami". Ponad pół wieku przed
umocnieniem się Stalina na Kremlu i przed dojściem Hitlera do władzy
Dostojewski z proroczą intuicją dostrzegł w postaci Fomy Opiskina
protoplastę obu tych tyranów.
Foma, pastwiąc się nad swoimi ofiarami, zaspokaja potrzebę znęcania się,
dręczenia, sprawiania bólu. Foma to człowiek niepraktyczny ("jest mu
potrzebne to, co niepotrzebne"), zadając innym cierpienia nie osiąga nic - nie
można więc rozpatrywać go w żadnych kategoriach racjonalnych,
pragmatycznych. Nie myśli o tym, że znęcanie się nad ludźmi nie ma celu i
do niczego nie prowadzi - ważny jest sam proces znęcania się, samo
tyranizowanie, uprawianie okrucieństwa dla okrucieństwa. Istotna dla
oprawcy jest tu sama czynność męczenia innych, samo sadystyczne działanie,
samo bycie okrutnym. Foma "bez żadnej przyczyny bije zupełnie niewinnego
człowieka". To sprawia mu rozkosz i daje poczucie władzy absolutnej. W tej
czystej, nieskalanej bezinteresowności zadawania cierpienia, określonej przez
Michajłowskiego jako "niepotrzebne okrucieństwo", widzi on wielkie
psychologiczne odkrycie Dostojewskiego.
Ale dlaczego, zastanawia się Michajłowski, ludzie typu Fomy Opiskina
znajdowali dla siebie taki podatny grunt w Rosji? Bo, odpowiada, "główną
cechą Rosjanina, utrwaloną w narodzie rosyjskim - jest bezustanne dążenie
do cierpienia". Tak, to musiał być Rosjanin, żeby opisać postać Fomy, żeby
odkryć jego mroczną duszę, którą przepełnia "nieposkromiona, samoistna
złość", żeby pokazać nam jego straszne, niepojęte Podziemie.
Pod skrzydłami samolotu przesuwa się biała, nieruchoma płaszczyzna,
gdzieniegdzie poznaczona ciemnymi plamami lasów, przestrzeń monotonna i
pusta, pagórki łagodne, w kształcie płaskich, przysadzistych kopców - nic, na
czym można by zatrzymać oko, nic, co by przyciągnęło uwagę. To Kołyma.
W Magadanie z lotniska do miasta jest ponad 50 kilometrów, na szczęście
złapałem taksówkę, poobijaną, rdzewiejącą wołgę. Jechałem z duszą na
ramieniu, gdyż nie miałem do miasta przepustki, bałem się, że mnie zawrócą
z drogi, a od tak dawna myślałem o tym, żeby tu przyjechać, zobaczyć to
najstraszniejsze, obok Oświęcimia, miejsce na świecie. Jechaliśmy ośnieżoną
szosą, między wzgórzami, czasem mijając rzadkie sosnowe zagajniki. Z
jednego z tych zagajników wyszło nagle dwóch młodych ludzi w ciemnych
okularach, w eleganckich, zachodnich płaszczach z podniesionymi
kołnierzami. Typy jak ze sztampowego, kryminalnego filmu. Zatrzymali nas i
pytają, czy weźmiemy ich do miasta. Kierowca spojrzał na mnie, ale byłem
zdania, że nie ma się nad czym zastanawiać i trzeba ich wziąć. Okazało się,
że zesłał ich dobry anioł, bo dziesięć kilometrów dalej był punkt kontrolny i
musieliśmy stanąć. Widząc z daleka milicjantów zdjąłem i schowałem
okulary. Tutaj noszą szkła w żółtej lub brązowej plastikowej oprawie, a moja
oprawa jest metalowa, lekka, od razu zwraca uwagę, że inna, nie stąd, i kiedy
chcę się zgubić - chowam okulary. W mojej bawełnianej tiełogrejce i
reniferowej uszance wyglądałem jak ktoś z Omska czy z Tomska. W istocie,
milicjanci od razu zainteresowali się tymi w ciemnych okularach, zaczęła się
kłótnia, awantura, szamotanina, wywlekanie ich z samochodu. Słowem,
zatrzymali tych młodych, a nam kazali jechać.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin