Somoza Jose Carlos - Klara i polmrok.txt

(943 KB) Pobierz
José Carlos SOMOZA 
Klara i półmrok 
Tytut oryginału: Clara y la penumbra 
Warszawa 2004 
Wydanie I
Dla Lazara Somozy 
Piękno bowiem jest jedynie 
przerażenia poczštkiem* [*Rainer Maria Rilke, 
Elegie duinejskie, przeł. Bernard Antochewicz.]. 
Rilke
DZIEWCZYNA stoi nago na postumencie. Płaski brzuch i ciemne zagłębienie pępka 
znajdujš się na wysokoci naszego wzroku. Twarz ma zwróconš w bok, oczy spuszczone, 
jednš rękę trzyma na wzgórku łonowym, drugš na biodrze, kolana razem, lekko ugięte. 
Pokryto jš naturalnš sjenš i ochrš. Uwypuklenie piersi i wymodelowanie pachwin i szparki 
uzyskano poprzez wycieniowanie sjenš palonš. Nie powinnimy używać słowa szparka, 
ponieważ rozprawiamy o dziele sztuki, ale na jej widok nic innego nie przychodzi nam na 
myl. Wšska pionowa szczelina, bez ladu włosów. Okršżamy postument i widzimy postać od 
tyłu. Opalone poladki połyskujš w wietle. Gdy oddalamy się, nagoć dziewczyny wydaje 
się bardziej niewinna. We włosy wpleciono drobne białe kwiatki. Kwiaty umieszczono też u 
jej stóp - przypominajš kałużę mleka. Nawet z tej odległoci dociera do nas wydzielany przez 
niš specyficzny zapach wilgotnego po deszczu lasu. Obok zabezpieczajšcego jš sznura 
tabliczka z napisem w trzech językach: Defloracja. 
Dwie dobiegajšce z głonika muzyczne nuty budzš publicznoć z transu: muzeum 
zaraz zostanie zamknięte. Młody kobiecy głos oznajmia to po niemiecku, angielsku i 
francusku. Większoć zwiedzajšcych rozumie, lub przynajmniej chwyta, sens zawarty w 
komunikacie. Nauczycielka elitarnego wiedeńskiego gimnazjum zagania swojš 
umundurowanš trzódkę owieczek, przeliczajšc, czy żadnej nie brakuje. Przyprowadziła 
dzieciaki na wystawę, cóż z tego, że nagich postaci. Nieważne, sš przecież dziełami sztuki. 
Japończycy przejęli się tylko zakazem robienia zdjęć, dlatego wychodzš bez umiechu na 
ustach. Pociechę znajdujš dopiero przy wyjciu, gdzie sš sprzedawane katalogi z kolorowymi 
zdjęciami, w cenie pięćdziesięciu euro. Przydadzš się jako doskonały prezent z Wiednia. 
Dziesięć minut póniej - gdy publicznoć opuciła już salę - dzieje się co 
niespodziewanego. Wchodzi kilku mężczyzn z przypiętymi do klap marynarek 
identyfikatorami. Jeden z nich zbliża się do postumentu, na którym stoi dziewczyna, i mówi 
głono:
- Annek. 
Nic się nie dzieje. 
- Annek - powtarza. 
Mrugnięcie, skręt szyi, otwierajš się usta, ciało drgnęło, pšczki piersi wznoszš się przy 
oddechu. 
- Dasz radę sama zejć? 
Kiwa głowš, ale widać wahanie. Mężczyzna wycišga do niej rękę. 
Dziewczyna schodzi w końcu z postumentu, rozpraszajšc stopš płatki kwiatów.
Annek Hollech odkręciła pierwszy flakon podłšczony do chromowanego prysznica i 
woda stała się zielona. Następnie odkręciła drugi i natarła się czerwonš wodš. Potem przyszła 
kolej na wodę niebieskš i fioletowš. Każdy z płynów we flakonach usuwał tylko jeden z 
czterech produktów nałożonych na jej skórę: farby, oleje, zagruntowujšce włosy substancje, 
sztuczne aromaty. Flakony były ponumerowane i każdy z nich zawierał wodę w innym 
kolorze, aby łatwo je było rozróżnić. Jako pierwsze pod wpływem wody rozpuszczały się 
farby i utrwalacze. Najoporniej schodził zawsze zapach wilgotnej ziemi. Kabina wypełniła się 
parš i ciało znikło za zasłonš z płynnej tęczy. W sali zainstalowano dwadziecia innych kabin, 
w każdej widniała niewyrana sylwetka. Słychać było szum wody z pryszniców. 
Dziesięć minut póniej, owinięta w ręczniki i wilgotnš mgłę, przeszła boso do szatni, 
wysuszyła się, uczesała, natarła całe ciało najpierw kremem nawilżajšcym, potem 
ochronnym, przy plecach pomagajšc sobie gšbkš na długim kijku, a pozbawionš brwi twarz 
pokryła dwiema warstwami kosmetyków. Następnie otworzyła swojš szafkę i zdjęła z 
wieszaka ubrania. Były nowe, kupione niedawno w Haas Haus oraz sklepach przy 
Judengasse, Kohlmarkt i eleganckiej ulicy Kärntner. Lubiła kupować stroje i dodatki w 
miastach, w których jš wystawiano. Podczas siedmiu tygodni pobytu w Wiedniu nabyła też 
porcelanę i kryształy z Augarten, słodycze od Demela, jak również kilka drobiazgów dla 
swojej przyjaciółki Emmy van Snell, która, jak ona, była dziełem sztuki, ale wystawiała się w 
Amsterdamie. 
Tamtej rody, dwudziestego pierwszego czerwca 2006 roku, Annek poszła do 
muzeum w różowej bluzce, wojskowej kamizelce i szerokich spodniach z wieloma 
kieszeniami. Wyjęła rzeczy z szafki i ubrała się. Nie nosiła bielizny, bo nie jest to zalecane w 
przypadku pozowania całkiem nago (odciska się na ciele). Włożyła pluszowe buty w kształcie 
małych misiów, zapięła czarnš bransoletkę zegarka bez tarczy i wzięła torebkę. 
Na krzele w sali metkowania siedziała Sally, dzieło z postumentu numer osiem. 
Miała na sobie fiołkowš bluzkę bez rękawów i dżinsy. Przywitały się i Sally owiadczyła: 
- Hoffmann uważa, że płowieje na mnie purpura, jak żółć u van Gogha. Chce 
wypróbować bardziej intensywny kolor, ale w Konserwacji uważajš, że to może mi zniszczyć 
skórę. Co o tym mylisz? Zawsze ta sama sprzecznoć: jedni chcš cię tworzyć, a drudzy 
zachować w nienaruszonym stanie. 
- Zgadzam się - odpowiedziała Annek. 
Pojawił się pracownik niosšcy dwa pudełka metek. Sally otworzyła swoje pudełko i 
wyjęła jednš metkę. 
- Marzę o łóżku - stwierdziła. - Nie sšdzę, że uda mi się szybko zasnšć, ale poleżę sobie, patrzšc w sufit, cieszšc się z pozycji horyzontalnej. A ty? 
- Najpierw muszę zadzwonić do mojej matki. Robię to co tydzień. 
- Gdzie ona teraz jest? Dużo podróżuje, prawda? 
- Tak. Jest na Borneo, fotografuje małpy. - Annek nałożyła jednš metkę na szyję i 
zapięła jš. - Czasami przysyła mi zdjęcie kolejnej pary małp pocztš elektronicznš. 
- Serio? 
- Serio. Nie wiem, czy w ten sposób nie chce mi zasugerować, żebym wyszła za mšż. 
Sally zamiała się cicho, pokazujšc idealne, białe zęby. 
- Przynajmniej co ci przysyła. Mój nowojorski tatusiek nie zeskanuje mi nawet 
zdjęcia hot dogów. Nigdy mu się nie podobało, że córka została cennym obrazem. 
Zapadło milczenie. Annek zapięła ostatniš metkę na kostce. Na szyi, prawym 
nadgarstku i kostce miała trzy prostokštne kartoniki, osiem na cztery centymetry, w ostrym 
żółtym kolorze, przyczepione do czarnych sznureczków. Sally również skończyła zapinać 
swoje metki. Obserwowały w lustrze wychodzšce dzieła sztuki: Laurę, Cathy, Davida, 
Stefanię, Celię. Parada wysportowanych, zametkowanych postaci. 
- Znowu zatrzymał mi się okres - powiedziała Annek obojętnym tonem. - Od czasów 
Hamburga zatrzymuje się i pojawia. 
Sally popatrzyła na niš przez chwilę. 
- To nie ma znaczenia, to się zdarza nam wszystkim. Lena mówi, że jej miesišczka 
przypomina parasol: ma jš i gubi, po czym odnajduje i znowu traci. Jeszcze jeden skutek 
uboczny zwišzany z byciem obrazem, przecież wiesz. 
- To prawda - Annek nadal patrzyła w lustro. - Zresztš czuję się lepiej, gdy nie mam 
okresu - podsumowała. 
- Zaplanowała już co na poniedziałek? 
Zastanowiło jš to pytanie. Nigdy nic nie planowała na dzień, w którym muzeum było 
zamknięte, chyba że goršczkowe orgie zakupów za pomocš nielimitowanej karty kredytowej. 
Cała reszta: samotne spacery po Hofburgu, Schönbrunnie, Belvederze (w gruncie rzeczy nie 
tak bardzo samotne, bo towarzyszyli jej ochroniarze), wizyty w Kunsthistorisches Museum 
czy w katedrze więtego Stefana, a nawet balety i spektakle czerwcowego festiwalu 
wiedeńskiego, to wszystko jš nużyło i doprowadzało wręcz do mdłoci. Zadawała sobie 
pytanie, co może robić takie dzieło sztuki jak ona w miecie, gdzie wszystko jest sztukš. 
Pragnęła kontynuować tournée po Europie. Fundacja obiecała im, że w następnym, 2007 
roku, pojadš do Ameryki i Australii. Może tam odkryje prawdziwš rozrywkę. 
- Nic - odrzekła. - Czemu pytasz?
- Laura, Lena i ja mylałymy, żeby się wybrać na Prater i spędzić tam cały dzień. 
Chcesz pójć z nami? 
- Chętnie. 
Nagle poczuła, jak przenika jš ciepła fala wdzięcznoci wobec Sally. Czternastoletnia 
Annek Hollech była najmłodszym obrazem na wystawie (na przykład Sally była od niej 
starsza o dziesięć lat). Kiedy przychodził dzień wypoczynku, pozostałe obrazy gdzie znikały. 
O niej nikt nie pomylał. Dla każdej innej dziewczyny poza niš, przyzwyczajonš do 
samotnoci i ciszy w muzeach, galeriach i prywatnych domach, taka sytuacja stałaby się nie 
do zniesienia. Dlatego gest Sally jš wzruszył Ale trudno było to zauważyć, ponieważ jej twarz 
ukazywała jedynie te emocje, które wykreował na niej malarz. 
- Dziękuję - powiedziała tylko, posyłajšc w kierunku Sally spojrzenie 
zielononiebieskich oczu. 
- Nie dziękuj mi - odparła Sally. - Robię to, bo chętnie z tobš przebywam. 
Te miłe słowa ponownie jš wzruszyły. 
Jechali na dół windš. W ciemnych szkłach okularów Diaza widniały odbicia dwóch 
Annek o prostych jasnych włosach, smukłych, z umocowanymi na szyi żółtymi metkami. 
Oscar Díaz był dyżurnym agentem ochrony, stanowišcym jej eskortę w powrotnej drodze do 
hotelu. Zawsze obdarzał jš uprzejmym umiechem i zamieniał z niš parę banalnych, 
grzecznych słów. Tej rody jednak był bardziej milczšcy niż kiedykolwiek. Miała ochotę go 
zagadnšć, wyranie odprężona po rozmowie z Sally, ale gdy uzmysłowiła sobie nagle, że 
rozmowy dzieł sztuki z personelem ochrony sš uważane za niestosowne, postanowiła nie 
zwracać uwagi na milczenie Diaza. Miała inne sprawy do przemylenia. 
Od dwóch lat była Defloracjš, jednym z arcydzieł Brunona van Tyscha, i nie 
wiedziała, ile czasu jej zostało, zanim malarz postanowi jš wymienić. Miesišc? Cztery? 
Dwanacie? Dwadziecia? Wszystko zależało od szybkoci, z jakš będzie dojrzewać jej ciało. 
Nocami, leżšc nago w ogromnych łożach hoteli, w których się zatrzymywała, przesuwała 
palcem po brzegach etykietek umocowanych na szyi lub nadgarstku, albo sięgała rękš do 
podpisu w...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin