Neal Stephenson ZAMĘT Tom I. Cykl Barokowy Część Druga PRZEŁOŻYŁ WOJCIECH SZYPUŁA 2006 Wydanie oryginalne Tytuł oryginału: The Confusion Data wydania: 2004 Wydanie polskie Data wydania: 2006 Ilustracja na okładce: Piotr Wyskok Projekt okładki: Jarosław Musiał Przełożył: Wojciech Szypuła Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax(0-22)813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl http://www.mag.com.pl ISBN 83-7480-025-9 Wydanie elektroniczne Trident eBooks Dla Maurine PODZIĘKOWANIA Wielu ludziom należą się podziękowania za pomoc przy tworzeniu Cyklu Barokowego, którego kolejnym tomem jest Zamęt. Zainteresowanych odsyłam do podziękowań zamieszczonych w Żywym Srebrze, pierwszym tomie cyklu. OD AUTORA Zamęt składa się z dwóch powieści – Bonanza i Juncto, których akcja toczy się równolegle w latach 1689-1702. Zamiast rozdzielać je i przedstawiać po kolei (co zmusiłoby czytelnika do cofnięcia się w połowie książki do roku 1689), zrobiłem z nich przeplatankę, aby zsynchronizować rozwój wydarzeń. Ufam, że takie ich „przemieszanie” nie wywoła u Szanownego Czytelnika nadmiernego „zmieszania”. Gdy do ręki pióro wziąłem pierwszy raz, Aby pisać, wcale tego naonczas Nie wiedziałem jeszcze, że ta książka ma W ten powstanie sposób! Pisząc inną – ta, Zanim się spostrzegłem – rozpoczęta już1. – John Bunyan, Wędrówka pielgrzyma czyli autor tłumaczy się z napisania książki 1 Przeł. J. Prower (przyp. tłum.). KSIĘGA CZWARTA BONANZA Tak wielka jest godność i doskonałość ludzkiej natury, tak żywe te cząstki niebiańskiego ognia, które przypadły jej w udziale, że należy nazwać podłymi i uznać za niegodnych miana człowieka tych, którzy przez swoje tchórzostwo, woląc nazywać je ostrożnością, lub przez lenistwo, w ich ustach stające się umiarem, bądź też wreszcie przez chciwość, której nadają miano oszczędności, rezygnują z wielkich i szlachetnych dokonań. – Giovanni Francesco Gemelli Carreri, Podróż dookoła świata Wybrzeże Berberii Październik 1689 To nie było zwykłe przebudzenie: ogłuszający łoskot wybuchu wyrwał go przemocą z niezwykle długiego i zapętlonego snu. Mara się rozwiała, jej szczegóły rozpłynęły się we mgle niepamięci i pozostało po niej tylko niejasne wspomnienie długiego wiosłowania i skrobania, nie miał więc nic przeciwko temu, żeby się ocknąć. Zresztą nawet gdyby mu to przeszkadzało, zachował dość zdrowego rozsądku, by się z tym nie zdradzać i pokryć rozdrażnienie pewnym siebie, wesołym uśmiechem wagabundy – a to dlatego że takiego piekielnego hałasu jeszcze w życiu nie słyszał. Grzmot przywodził na myśl jakąś na wpół boską siłę, na którą nie wypada ani krzyczeć, ani – tym bardziej – się skarżyć. A już z pewnością nie tak od razu. Strzelały armaty. Nigdy przedtem nie słyszał ani tak ogromnych, ani tylu naraz. Całe baterie nabrzeżnej artylerii odpalano salwami; forteczne działa, rozstawione rzędem na murach, strzelały falą, jedno po drugim. Wyturlał się spod wywleczonego na piasek i obrośniętego pąklami kadłuba statku, gdzie najwyraźniej zapadł w popołudniową drzemkę, i dał się przyszpilić do ziemi bijącym z nieba promieniom bladego słońca. Na jego miejscu każdy rozsądny człowiek, zwłaszcza z doświadczeniem wojskowym, przeczołgałby się do pierwszego z brzegu dogodnego schronienia. Na plaży roiło się jednak od kosmatych łydek i obutych w sandały stóp. Tylko on jeden się wylegiwał. Leżąc na wznak, zmrużył oczy i spojrzał w górę, pod ubrudzony piaskiem skraj męskiej szaty – luźnej i ażurowej, otulającej ciało właściciela jak złota poświata, dzięki czemu leżącemu udało się spojrzeć wprost w ślepe oczko męskiego penisa, który został poddany intrygującej modyfikacji. Nie mógł wygrać tego pojedynku na spojrzenia. Przeturlał się pod górę, robiąc półtora obrotu, i rozeźlony dźwignął się z ziemi. Zapomniał jednak o krzywiźnie kadłuba i wyrżnął głową prosto w kolonię pąkli. Wrzasnął ile sił w płucach, ale nikt go nie usłyszał – nawet on sam. Zatkał sobie na próbę uszy i wydarł się wniebogłosy, lecz i tym razem dudnienie dział zagłuszyło wszelkie inne dźwięki. Nadszedł czas, żeby ogarnąć sytuację i ocenić perspektywy. Kadłub zasłaniał mu widok na ląd, widział więc tylko migoczące wody zatoki i kamienny falochron. Wszedł do morza, nie zwracając uwagi na zaciekawione spojrzenie mężczyzny z grzybkowato zakończonym wackiem, i stanąwszy po kolana w wodzie odwrócił się. Po tym, co w tym momencie zobaczył, nie pozostało mu nic innego, jak z impetem klapnąć na tyłek. W pobliżu brzegu z wód zatoki wystawały niezliczone skaliste wysepki. Na jednej z nich wznosiła się przysadzista okrągła twierdza, zbudowana (o ile mógł zaufać swojej architektonicznej wiedzy) wielkim nakładem sił i środków przez Hiszpanów trzęsących się ze strachu o swoje życie. Lęk ten najwyraźniej nie był bezpodstawny, skoro w tej chwili na murach powiewały zielone chorągwie ze srebrnymi półksiężycami. Fort jeżył się ustawionymi na trzech poziomach działami (chociaż należałoby raczej powiedzieć: składał się z ustawionych na trzech poziomach dział), każde z nich wyglądało i hałasowało jak sześćdziesięciofuntówka, co oznaczało, że miota kule wielkości arbuzów na odległość ładnych kilku mil. Warownię otulały kłęby prochowego dymu, od czasu do czasu przeszywane długimi jęzorami ognia. Ten widok przywodził na myśl burzę, którą siłą stłamszono i przemocą zamknięto w beczułce. Falochron z białego kamienia łączył fort ze stałym lądem. Na pierwszy rzut oka prezentował się imponująco: pionowa ściana o wysokości dobrych czterdziestu stóp wyrastała z wąskiego pasa podmokłej plaży, a z ziejących w niej otworów wyzierały nieprzeliczone olbrzymie armaty, strzelające tak szybko, jak tylko artylerzyści byli w stanie czyścić je wyciorami i ponownie ładować. Mężczyzna z niezwykłą kuśką (śniady, z intrygującą fryzurą, w szydełkowej czapeczce) podkasał szatę i brodząc w wodzie, zbliżył się, żeby sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku – trzymał się bowiem oburącz za głowę, po części po to, by powstrzymać upływ krwi z ran zadanych przez pąkle, po części zaś z obawy, że hałas rozsadzi mu czaszkę. Tamten stanął nad nim, zajrzał mu w oczy i poruszył ustami. Minę miał poważną i zarazem lekko rozbawioną. Siedzący złapał obcego za rękę i dźwignął się na nogi. Obaj mieli dłonie tak stwardniałe, że mogliby w nie łapać wystrzelone z muszkietów kule. Knykcie albo jeszcze im krwawiły, albo właśnie pokryły się świeżymi strupami. Wstał, aby się przekonać, co jest celem kanonady i (cokolwiek nim było) jakim cudem jeszcze istnieje. W porcie znajdowała się flota złożona z trzech lub czterech tuzinów okrętów, które (jak można się było spodziewać) strzelały ze wszystkich dział jednocześnie. Tyle że jednostki wyglądające na holenderskie fregaty nie ostrzeliwały pogańskich galer, galery nie strzelały do fregat, a jedne i drugie nie brały bynajmniej na cel oślepiająco białych murów miasta. Na wszystkich okrętach, nawet tych zwodowanych w Europie, powiewały bandery z półksiężycem. W końcu wypatrzył pewien okręt, wyróżniający się tym, że ze wszystkich widocznych w zasięgu wzroku budowli i statków tylko on jeden nie pluł ogniem i dymem na wszystkie strony. Była to galera, do złudzenia przypominająca muzułmańskie, lecz ozdobiona z niezwykłym przepychem, aczkolwiek jej dekoracje mogłyby się spodobać chyba tylko bywalcowi burdeli gustującemu w tanich błyskotkach. Wszystkie elementy zbędne dla funkcjonowania okrętu były pozłacane i skrzyły się w słońcu, prześwitując nawet przez przewalające się nad wodą kłęby dymu. Galera miała łaciński osprzęt, lecz w tej chwili żagiel był zwinięty i napędzały ją wyłącznie wiosła. Mimo to poruszała się nader dostojnie. Złapał się na tym, że jak na zdrowego na umyśle wagabundę zbyt wiele uwagi poświęca ruchom wioseł i zanadto zachwyca się ich równymi pociągnięciami – co, naturalnie, prowokowało pytania: czy nadal jest wagabundą? I czy aby nie postradał rozumu? Jak przez mgłę przypominał sobie, że jakąś część swojego żałosnego żywota spędził w świecie chrześcijańskim i że omal nie zwariował po tym, jak złapał francuską chorobę, teraz jednak miał się całkiem nieźle – gdyby nie fakt, że nie wiedział, gdzie się znajduje, skąd się tu wziął i co się z nim ostatnio działo. Zresztą długość sięgającej mu do brzucha brody kazała kwestionować nawet znaczenie tego „ostatnio”. Choć wydawało się to niemożliwe, to palba jeszcze się wzmogła, osiągając największe natężenie w chwili, gdy pozłacana galera przybiła do niezbyt odległego kamiennego molo, wybiegającego daleko w głąb zatoki. A potem hałas niespodziewanie ucichł. – Na rany Chrystusa, co to...? – zaczął, lecz jego słowa zagłuszył dźwięk, który wprawdzie ustępował natężeniem kanonadzie setek dział, ale wysokością i przenikliwością skutecznie nadrabiał to niedociągnięcie. Wsłuchał się w ów harmider i ze zdumieniem odkrył pewne cechy łączące go z muzyką. Doszukał się rytmu, ale był on niezwykle złożony i burzliwy. Wychwycił również melodię, która jednak, zamiast przywodzić na myśl utwory cywilizowanych ludów, przypominała raczej wściekły jazgot irlandzkich piosenek, chociaż i te przewyższała piskliwością. Brakowało wszelkiej harmonii i słodkich brzmień, jakie zwykle kojarzą się ze słowem „muzyka”. Nic dziwnego: Turcy, Maurowie, czy kimkolwiek byli ci barbarzyńcy, mieli w głębokiej pogardzie flety, wiole, teorbany i inne przyrządy wytwarzające miłe dla ucha tony. Ich orkiestra składała się z bębnów, talerzy i potwornego mrowia wojennych obojów, wykutych z mosiądzu i zaopatrzonych w jazgoczące zgrzytliwie stroiki. Jej koncert do złudzenia przypominał odgłosy zbrojnego szturmu na dzwonnicę zamieszkan...
marlon791