Collins Joan - Diabelnie slawna.pdf

(1147 KB) Pobierz
662882055 UNPDF
Joan Collins
DlABELNIE SŁAWNA
(Tłum, Monika Sujczyńska)
1999
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Nie potrzebuję męża, lecz żony - mruknęła Katherine Bennet, ale na tyle głośno,
żeby usłyszeli to depczący jej po piętach reporterzy. Szła prędkim krokiem krętymi
korytarzami Sądu Najwyższego w Santa Monica, za nią zaś podążał Barry Lefcovitz - drogi,
za to bardzo skuteczny prawnik od rozwodów - i z charakterystycznym dla siebie poczuciem
humoru odpierał pytania dziennikarzy.
Katherine dobrze wiedziała, że na okładkach pism ilustrowanych i w dziennikach
telewizyjnych jej uśmiech - zimny, przylepiony do ust, tak żeby przypadkiem nie sięgnął
jasnozielonych oczu - będzie wyglądał dość wiarygodnie.
Nie chciała wydawać się zbyt szczęśliwą po tym okropnym rozwodzie.
A co do tego, że jej zdjęcie trafi na pierwsze strony gazet, okładki magazynów i do
wszystkich kolumn towarzyskich od Nowego Jorku po Nowe Delhi (jak zresztą już od trzech
lat), nie miała cienia -wątpliwości. Jako gwiazda telewizyjna, zaliczała się do najbardziej
ezoterycznych kobiet; była tak sławna, że ludzie chcieli wiedzieć o niej jak najwięcej, a
niektórzy może nawet marzyli, żeby nią być.
Rój reporterów nie odstępował jej niczym muchy padliny. Ale czyż nie padliną stała
się na tej sali sądowej, gdzie sędzia, męski szowinista, skończony kretyn, zajęty wyłącznie
krygowaniem się do kamer telewizyjnych i do dziennikarzy, których zresztą wpuścił na
rozprawę z wielką łaską, pozbawił ją niemal wszystkich ciężko zapracowanych pieniędzy,
dorobku całego życia? Dzięki ci, Boże, za Barry’ego, pomyślała Katherine, zerkając kątem
oka na adwokata. Jego gęste srebrzyste włosy i rozbawione czarne oczy błyszczały chyba
bardziej niż zwykle, gdy przeganiał paparazzich, fotografujących ją bez ustanku podczas tego
mozolnego przepychania się po schodach do wyjścia z sądu i do chłodnego wnętrza
czekającej limuzyny.
Katherine uśmiechnęła się do siebie. Ależ ten Barry Lefcovitz kochał rozgłos.
Centymetry kolumn towarzyskich były mu strawą i napitkiem. Nie istniało dla niego większe
szczęście od wystąpienia w popularnych programach, w których mądrzył się na temat
maltretowanych żon, równouprawnienia mniejszości lub prawa kobiet do przerywania ciąży.
Gdyby jednak nie podjął się przeprowadzenia jej rozwodu za marne jego zdaniem pięćdziesiąt
tysięcy dolarów plus oczywiście pokrycie dodatkowych wydatków, plus całe to
zainteresowanie mediów, które przypadło mu w udziale jako obrońcy jednej z
najsławniejszych kobiet w Ameryce, Katherine straciłaby dwieście pięćdziesiąt tysięcy
dolarów. Kwota ta, łącznie z tym, co musiała dać Johnny’emu, stanowiła jej całe
oszczędności, które jak na megagwiazdę były oczywiście bardzo skromne. Katherine gwiazdą
była już od przeszło trzech lat, nie zdążyła jednak jeszcze okrzepnąć finansowo.
- Jakie są twoje plany na przyszłość, Katherine? - dopytywał się mikrus w
nieprzemakalnym płaszczu, ten sam, któremu wcześniej powiedziała, że nie potrzebuje męża,
lecz żony.
- Wracam do pracy - odparła na tyle uprzejmie, na ile może się zdobyć kobieta w
sytuacji, gdy nagle błyska jej w twarz dwadzieścia fleszy. Najwyższy czas zostawić
przeszłość za sobą.
Flesze tak ją oślepiły, że musiała włożyć ciemne okulary.
- Nie, nie, Katherine. Nie rób nam tego, kotku. Pozwól nam patrzeć na te cudowne
oczy.
- Napatrzyliście się na nie dość przez ostatnie pięć dni. Teraz pozwólcie im odpocząć,
panowie. I mnie również, jeśli łaska. - Za wszelką cenę starała się pokazać, że jest w dobrym
humorze, choć wcale tak nie było.
- Panowie, bardzo was proszę, przepuśćcie panią - apelował do reporterów goryl
Katherine, Burt, który wraz z trzema lub czterema rosłymi, zwalistymi pomagierami,
liczącymi ponad metr dziewięćdziesiąt dwa wzrostu i na oko tyle samo w barach, torował
drogę Katherine, ograniczając się do łagodnej perswazji. Ją potrącano i poszturchiwano bez
skrępowania, ale gdyby któryś z nich tknął kogoś palcem, z miejsca zaskarżono by go do
sądu. Mieli chronić swoich klientów, unikając szarpania się z natrętnymi fotoreporterami, co
tych ostatnich, a w każdym razie niektórych z nich, napawało wielkim rozczarowaniem.
Ludzie nie mają pojęcia, jak trudno być gwiazdą. Kilkakrotnie już nastąpiono na
czubki jej butów, dwa razy o mały włos nie dostała w twarz aparatem foto graficznym, gdy
pewien strasznie przejęty swoją rolą paparazzo szukał lepszego ujęcia, a jedwabny żakiet
miała poplamiony tuszem, bo jakiś nieuważny reporter przejechał długopisem po jej rękawie.
Wszystko to razem sprawiało, że czuła się okropnie sponiewierana. Jej rozwód był
najświeższym, a zarazem najbardziej dramatycznym wydarzeniem w Hollywood, nic, więc
dziwnego, że reporterzy dosłownie wychodzili ze skóry, żeby uzyskać jej wypowiedź, a w
razie niepowodzenia wymyślą ją sami. Katherine już na samo wspomnienie o tym, co
wypisywali o niej w minionym tygodniu, dostawała dreszczy.
„Katherine Bennet, lat 43, na rozprawę rozwodową przez cały tydzień przychodziła
codziennie w innym stroju - donosił jeden tygodnik. - Każdej drogiej kreacji towarzyszyła
nowa wymyślna fryzura oraz tyle makijażu, że wystarczyłoby go do zaopatrzenia średniej
wielkości drogerii”. Przesadzali, oczywiście. Po prostu należała do dobrze ubranych,
zadbanych kobiet. Już jako mała dziewczynka zawsze pilnowała, żeby kokarda była starannie
zawiązana, a skarpetki podciągnięte. Tak naprawdę, to w sądzie wystąpiła w trzech, no może
w czterech klasycznych kostiumach o delikatnych od cieniach zgniłej zieleni i szarości. Plus
wysoki obcas. Zawsze nosiła pantofle na wysokim obcasie, nawet do spodni. Mając tylko
metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, lubiła się podwyższać do metra siedemdziesięciu dwu 1 nie
bała się ewentualnego zarzutu, że ubiera się w stylu lat sześćdziesiątych.
Katherine była dumna z tego, że jest sobą. Nie starała się nikomu przypodobać,
zawsze szczerze wygłaszała swoje opinie. Nosiła to, co chciała, w czym było jej do twarzy i
nigdy, ale to nigdy nie czuła się z tym głupio. Z powodu tej pewności siebie i niezależności
uważano ją niekiedy za zimną i zarozumiałą. Ci, którzy przy pisywali jej podły charakter, po
prostu utożsamiali ją z jędzą, którą grała tak przekonująco na ekranie.
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że skończyłaś raz na zawsze z mężczyznami, Kitty...?
- spytał z afektowanym uśmiechem reporter z nowojorskiego szmatławca, który jej matka
czytała codziennie nie opuszczając ani słowa.
- Nigdy nic nie wiadomo - odparła Katherine. Okulary maskowały znudzenie w jej
oczach. - Może wybiorę safizm!
- Co? Co ona powiedziała?
- Reporter powiódł zdziwionym wzrokiem po kolegach, którzy podobnie jak on nie
zrozumieli żartu Katherine i w swoich notatnikach skrzętnie zapisali: „Może wybiorę
sadyzm”.
- Na miłość boską, Katherine - odezwał się Barry sotto voce. - Niech ci tylko nie
przyjdzie do głowy powiedzieć im, że jesteś lesbijką, bo to dopiero narobi smrodu.
Słowa Barry’ego sprawiły, że Katherine pierwszy raz od wielu dni szczerze się
roześmiała.
- Przecież to tylko żart, Barry. Przyznaję, że niezbyt udany, ale daleko mi dziś do
Robina Williamsa.
Ten sąd był dla niej istnym piekłem. Przez pięć dni po siedem godzin dziennie
siedziała nieruchomo na twardej drewnianej ławce - przed nią sędzia, za nią banda
spragnionych sensacji pismaków - starając się zachować kamienny spokój, co wcale nie jest
łatwe w sytuacji, gdy człowiek ma złamane serce, a w gardle kluchę wielkości melona. W
pewnej chwili podczas zeznań męża napisała do Barry’ego na żółtej kartce z notesu: „Ależ on
kłamie! To wszystko to obrzydliwe kłamstwa!” Słowa te pojawiły się tego samego wieczora
w dziennikach telewizyjnych jako trzecia z kolei wiadomość.
Teraz, wobec nagabywania przez reporterów i błyskania fleszy znienawidzonych
aparatów fotograficznych, otwarte drzwi czarnej limuzyny wydały się jej bramą do raju.
Wsiadła do niej w taki sposób, jak robi to każda kobieta w krótkiej spódniczce. Umieściła
więc na siedzeniu pupę, ściskając jednocześnie nogi, które następnie zgrabnie przeniosła do
środka, nie czekając, aż ta banda zdąży je sfotografować.
Dziś jednak Katherine nie zrobiła tego dostatecznie prędko. Jakiś mamy fotoreporter
włączył w swoim aparacie samowyzwalacz i ustawił go strategicznie na chodniku, tak że w
chwili gdy Katherine chowała nogi do samochodu, flesz błysnął dwa razy, utrwalając je w
pełnej krasie.
- Widzieliście skurwiela! - Burt kopnął aparat, który potoczył się z łoskotem do
rynsztoka.
- Ty łobuzie! - zapiszczał czerwony na twarzy paparazzo i rzucił się ratować swój
sprzęt. - Zaskarżę cię za zamach na własność osobistą, chamie.
Burt nie odpowiedział, tylko dał znak pomagierom, żeby zatrzasnęli drzwi po stronie
Katherine, sam zaś wskoczył na przednie siedzenie i warknął do kierowcy:
- Ruszamy.
- O Boże, chciałabym już być jak najdalej stąd - jęknęła Katherine i opadła plecami na
poduszki. Bezpieczna za przydymionymi szybami limuzyny, zdjęła okulary i głośno
westchnęła.
Barry poklepał ją po ramieniu.
- Brawo, kochanie! Wygraliśmy! Ty wygrałaś! W końcu się od niego uwolniłaś, Kitty.
Kiedy porównuję to, co ten drań początkowo chciał od ciebie wyciągnąć, z sumą, na której
ostatecznie stanęło, myślę, że jesteś w czepku urodzona mówił zadowolony z siebie.
Znużona pokiwała głową. Tak, uwolniła się. Uwolniła się od Johnny’ego, jego
kłamstw, pijaństwa i narkotyków, uwolniła się od tej upiornej sali sądowej i bez skrępowania
ziewającej tłuszczy. Ale czy faktycznie była wolna? Ona i wolna? Dobre sobie.
Małżeństwo i rola telewizyjnej bohaterki negatywnej, której Ameryka z lubością
nienawidziła, do pewnego stopnia chroniły Katherine przed oszczerczymi plotka mi, które
zawsze rozsiewano o niezamężnych i bardzo sławnych kobietach. Czy teraz, kiedy ostatecznie
zerwała więzy małżeńskie z Johnnym, uda się jej żyć względnie normalnie?
Barry wysiadł przy swoim biurze w Beverly Hills. Katherine zamknęła oczy, czekając,
aż Sam dowiezie ją krętą ulicą Canyon Benedict do domu, przepastnego betonowego
budynku nieodparcie kojarzącego się z ogromną skrzynią cementu. Na kupno tego
wybudowanego w latach trzydziestych przez jakąś dawno zapomnianą osobistość filmową
Zgłoś jeśli naruszono regulamin