393. Drake Dianne - Lawina uczuć.pdf

(638 KB) Pobierz
Emergency in Alaska
Dianne Drake
Lawina uczuć
280055502.001.png 280055502.002.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Co za dziura! - mamrotał gniewnie Michael Morse, obracając mapę
na wszystkie strony i rozglądając się bezradnie, po czym zniecierpliwiony
zmiął mapę w kulkę i cisnął na tylne siedzenie dżipa. Zerknął na ciemnie-
jące niebo i zaklął pod nosem.
Błądził po tym pustkowiu od dobrych dwóch godzin i nie wiedział na-
wet, czy jedzie we właściwym kierunku. Popatrzył przez przednią szybę
auta, potem przez tylną i westchnął ciężko: w obu kierunkach w nieskoń-
czoność, zdawałoby się, ciągnęła się opustoszała biała droga.
- Wariatka. Po prostu wariatka. Co ci strzeliło do głowy, żeby tu za-
mieszkać, ty szalona kobieto?
A podobno marzyły jej się krótkie wakacje na Alasce. Uznał, że to
świetny pomysł; po śmierci ojca czuła się taka samotna, ale żeby nowe ży-
cie zaczynać w jakimś Elkhorn na Alasce? W mieścinie o nazwie „Łosiowy
Róg", której populacja nie przekracza pięciuset osób? Śmiechu warte.
Trafił więc na to odludzie i teraz gania za matką po bezdrożach Alaski,
poważnie podejrzewając ją i siebie o utratę zdrowych zmysłów. Bądź co
bądź Maggie to dorosła kobieta, znakomity chirurg i doświadczona po-
dróżniczka, która potrafi się o siebie zatroszczyć.
Jednak matka to matka i to przesądzało sprawę: musi ją odnaleźć.
Michael rozejrzał się jeszcze raz, łudząc się, że może tym razem wypa-
trzy jakiś punkt orientacyjny, lecz wciąż widział tylko wąskie, wyboiste,
oblodzone drogi i drzewa nakryte czapami śniegu. Mnóstwo drzew. I
oczywiście ani jednego drogowskazu.
Innymi słowy, jeśli już się nie zgubił, to zgubi się za chwilę, bez
względu na to, którą drogę wybierze. Na domiar złego kończy mu się ben-
zyna, a nie miał zielonego pojęcia, kiedy będzie mu dane znowu zobaczyć
żywą duszę ani jak trafić do najbliższego punkciku na mapie, szumnie
zwanego „miastem", i czy w ogóle można tam zatankować.
Taka rozsądna kobieta tutaj? Niemożliwe. Niemniej w mailu sprzed
tygodnia wyraźnie napisała, że mieszka w Elkhorn gdzieś w pobliżu Mo-
osejaw przy drodze z Bear Creek - i to z facetem o imieniu Dymitr.
Też mi imię, Dymitr. Michaelowi od razu stawał przed oczami obraz
wielkiego, zwalistego gościa.
Krzyknął ze złości i natychmiast zrobiło mu się wstyd. Jednak dla le-
karza urlop to cenna rzecz, a kiedy już zdołał uzbierać kilka dni wolnego,
zdecydowanie wolałby jakąś ładną plażę w ciepłym kraju. Z pewnością nie
alaskijskie wybrzeże.
Wiedział, jak jej teraz ciężko. Kto nie przeżywałby śmierci człowieka,
z którym przeżyło się czterdzieści lat?
- Ale mało kto jechałby ze swoim złamanym sercem akurat na Alaskę -
poinformował jastrzębia, który zatoczył na niebie wielkie koło. - Prosto w
ramiona typa nazwiskiem Dymitr Romonow - dodał, podnosząc głos.
Jastrząb zaskrzeczał urażony i odleciał w siną dal. Michael poczuł się
straszliwie samotny.
- Doktora Dymitra Romonowa - wycedził z obrzydzeniem, rozmyślając
o spryciarzu, który bezwstydnie wykorzystuje jego matkę. - Już ja znam
ludzi tego pokroju.
Rozprostował mapę, a potem znowu ją zgniótł.
- No to gdzie jest to Elkhorn? - mruknął, płosząc zająca, który właśnie
wychynął z zarośli. Zwierzak dał błyskawicznego susa i zniknął za najbliż-
szym krzaczkiem.
Michael wysiadł z dżipa i rozglądał się bez większej nadziei, jednak
zawsze lepsze to od bezczynności. Kiedy ma się grubo ponad metr dzie-
więćdziesiąt wzrostu, człowiek musi czasem rozprostować nogi.
- Okej, przyznaję się bez bicia. Zgubiłem się. Zgubiłem! - powtarzał,
ślizgając się po lodowej skorupie, dopóki nie dotarł do rozwidlenia drogi.
Liczył na to, że któraś z trzech, odnóg nosi ślady częstszego użytko-
wania: głębsze koleiny, cieńsza warstwa śniegu, drobiazgi, na jakie zawsze
uczulał swoich kursantów. Niestety, wszystkie wyglądały identycznie.
Powolutku obracał się wokół własnej osi, szukając czegokolwiek, co
umożliwiłoby powrót na łono cywilizacji. Nagle usłyszał ryk silnika. Na
drodze niczym spod ziemi wyrósł inny dżip i śmignął koło niego.
- Co do cho... - warknął, czując na twarzy powiew zimnego powietrza.
Raptem rozpędzona terenówka wpadła w poślizg, zaledwie kilka me-
trów od niego. Wykonała jeszcze dwa piruety i wylądowała w rowie.
- Zgłupiał pan czy co? - krzyknęła kobieta, która siedziała za kierow-
nicą. - Życie panu niemiłe, czy chciał mnie pan zabić?!
Wygramoliła się z samochodu, przyklękła na śniegu i zajrzała pod
podwozie. Potem wstała, nabrała tchu, jak gdyby szykowała się do kolejnej
tyrady, stanęła twarzą w jego stronę i... oniemiała.
- Nic się pani nie stało? - zapytał.
- Nie, nic... - Urwała, potrząsnęła głową i dodała gniewnie: - Co pan
tak stoi? Czeka pan na następny samochód? W końcu ktoś pana przejedzie i
będzie pan miał za swoje. Ale ja pana zbierać z drogi nie będę, nie mam na
to czasu.
- Na pewno nic pani nie jest? - spytał Michael.
Może uderzyła się w głowę. To by wszystko tłumaczyło - przy urazach
głowy ludzie często gadają od rzeczy. Stał zbyt daleko, aby przyjrzeć się jej
źrenicom, ale wolał bardziej się nie zbliżać. Z wariatami nigdy nie wiado-
mo.
- Zastanawia się pan, czym mam wstrząs mózgu?
- Jeśli uderzyła się pani w głowę...
- Nic mi nie jest, chociaż to nie pańska zasługa. Trzeba mieć pstro w
głowie, żeby stać na środku jezdni i czekać na Bóg wie co. No, będzie mnie
pan diagnozował na odległość, czy ruszy się pan i popchnie mój samochód?
- Ja? A z jakiej racji? Po pierwsze, nie wylądowałaby pani w rowie,
gdyby nie prowadziła pani jak wariatka. Nie moja wina, że fatalny z pani
kierowca. - Cofnął się o krok. - Do siebie może pani mieć pretensje.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin