Kuczyński Maciej - Egzekucja.doc

(57 KB) Pobierz
Autor - Maciej Kaczyński

Autor - Maciej Kaczyński

            Tytuł - Egzekucja

 

           

 

            Egzekucja

            Za kilka godzin, wszystko się skończy. Przynajmniej dla niego. Ale

            lepiej, żebym zaczął od początku.

            Nazywam się Wacław Niewiadomski i jestem strażnikiem więziennym.

            Kilka tygodni temu, o ile mnie pamięć nie myli, to chyba trzy,

            dostaliśmy nowego więźnia, tego właśnie który już jutro pożegna się

            z ziemskim padołem. Ale zasłużył sobie na to. Każdy powinien

            wiedzieć, że ten który działa wbrew i na szkodę państwa polskiego,

            które dopiero co odzyskało niepodległość po wieloletnim znajdywaniu

            się w niewoli, musi ponieść karę. Dlatego też nie miał najlepszych

            ostatnich dni swego życia. Nie to, żebyśmy się nad nim znęcali, ale

            też nie spełnialiśmy jego próśb - nie zawsze dostawał posiłki. Nie

            czuliśmy się winni, ponieważ taka glista nie powinna żyć. Aha,

            zapomniałem wam powiedzieć, za co ta szuja została skazana. Otóż za

            morderstwo, a właściwie za dwa. Tyle mu w każdym bądź razie

            udowodniono, ale było ich z pewnością więcej. Skazaniec nazywał się

            Józef Minias i, jeżeli tak to można nazwać, zajmował się wiedzą

            tajemną. Razem z dwoma szkieletami znaleziono bowiem dziwne rzeczy w

            jego mieszkaniu. Było tam wiele manuskryptów, których wieku nie

            można nawet podejrzewać, ponieważ napisane są w dziwnych,

            zapomnianych językach.

            Ten człowiek zabijał innych ludzi dla swoich, niezrozumiałych celów.

            Nie powiem, ponieważ nie żyjemy w średniowieczu, ale być może jego

            obecność rzeczywiście miała wpływ na urodzaj, a właściwie nieurodzaj

            w ostatnich latach. Nie do końca przecież poznano tajniki świata.

            Kurwa mać, co za głupoty gadam, ja - katolik, nie wierzę w żadne

            gusła. To był po prostu chory człowiek, który powinien ponieść i

            poniesie, tak mi dopomóż Bóg, zasłużoną karę. Co prawda, konwencje

            zabraniają wykonywania wyroków śmierci, ale jak dotąd w naszym

            więzieniu wydarzyło się sporo "wypadków", w których śmierć poniosły

            tylko osoby skazane przez niezawisły sąd na tę najwyższą karę.

            Skazaniec chyba się czegoś domyśla, ponieważ cały czas zabiega o

            wizytę księdza katolickiego. Nie widziałem przeciwwskazań, więc czym

            prędzej zadzwoniłem do jednego z zaprzyjaźnionych księży. Jakkolwiek

            był ciężko chory, to jednak obiecał, że wpadnie dziś to wieczorem do

            więzienia.

            O ósmej wieczorem przybył ksiądz Jan Nowak. Nie wyglądał na

            człowieka oddanego Kościołowi, ale od dawna wiadomo, że nie wolno

            osądzać po wyglądzie. Gdybym był kobietą, to bym uznał go za

            przystojnego, ale nie jestem, więc ten temat pozostawię tak, jakby

            nie był poruszany. Trzeba przyznać, że był do rzeczy - nie jeden z

            tych nawiedzonych, którzy tylko potrafią mówić, że ludzie są z

            natury źli, bo tkwi w nich szatan. Nie, on chyba rozumiał, czym jest

            człowieczeństwo i starał się im pomagać, jak tylko potrafił. A

            wychodziło mu to nieźle, muszę przyznać. Księdza Nowaka znam chyba

            od sześciu lat, bowiem tyle pracuję w tym więzieniu i jeszcze nie

            spotkałem się z sytuacją, aby komukolwiek odmówił pomocy i pociechy.

            No cóż, taki jest jego zawód.

            Grzecznie przywitałem się z księdzem, który odwzajemnił mój gest.

            Nie bawiąc się w żadne ceregiele (był przecież osłabiony chorobą)

            zapytał się, z jakiego powodu został wezwany. Aby nie przeciągać

            rozmowy, przedstawiłem mu w jak najprostszych słowach prośbę

            skazańca. Poprosiłem także, aby w miarę możliwości dopytał się o

            jakieś szczegóły dotyczące sekty, a które zostały przemilczane

            podczas rozprawy sądowej. Ks. Jan obiecał, że zrobi wszystko co w

            jego mocy (a to znaczy że poruszy niebo i ziemię), aby się czegoś

            dowiedzieć.

            Zostałem sam... cisza... niczym w kostnicy, nie było słychać

            żadnych, ale to żadnych odgłosów. Mnie to jednak nie przerażało.

            Bardziej obawiałem się o życie księdza. Bądź co bądź, poszedł w

            paszczę lwa - wprost do celi Heretyka, który pewnie domyślał się, że

            niewiele czasu mu już zostało i nie miał nic do stracenia. Nagle,

            coś do mnie dotarło. Nie było to nic konkretnego, jakby fala

            ciepłego powietrza, kiedy poczułem, bardziej niż usłyszałem, że

            stało się coś strasznego. Czym prędzej podniosłem się z fotela i

            pędem ruszyłem w stronę bloku więziennego C, czyli tam gdzie miał

            celę ten zwyrodnialec - Minias.

            -Uff, to tylko złe przeczucie- pomyślałem, słysząc z daleka

            monotonny głos księdza. Nie słyszałem dokładnie co mówił, tylko

            jakieś strzępki "....Za.....quan.... śpij.... bowiem... nie......

            ...ność".

            Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że umilkł, jak tylko zdołał

            usłyszeć moje kroki. Gdy dotarłem do celi moim oczom ukazał się

            następujący widok. Pośrodku celi, na podłodze, leżał Minias. Był

            nieprzytomny. Ponad nim nachylał się ksiądz, który próbował podnieść

            nieprzytomnego więźnia. Szybko otworzyłem drzwi od celi i pomogłem

            choremu przetransportować ciało na pryczę. Później spojrzałem na

            twarz księdza i przeraziłem się. Była cała sina, na czole roiło się

            od potu, widać że odcisnęła na nim swe piętno choroba, ale także to

            co się tu stało. Ale właściwie co się stało?

            Pytanie to skierowałem do ks. Nowaka, który słaniając się ze

            zmęczenia powiedział, o tym jak ten skurwysyn próbował go

            zaatakować, i jak ten dzięki miłosierdziu Bożemu i lekcjom boksu w

            młodości potrafił znokautować przeciwnika. Ucieszyłem się, gdyż jak

            widać nie myliłem się co do księdza. On potrafił nie tylko zadbać o

            innych, ale także o siebie. Nie chcąc przetrzymywać dłużej chorego,

            odprowadziłem go do samego wyjścia i podziękowałem wylewnie. Na

            odchodnym ksiądz jeszcze tylko powiedział "Zdołałem się jeszcze

            dowiedzieć o jednym ich miejscu... Mieli dom na ulicy Roberta

            Blake'a 17. Mógłby pan tam zajrzeć. Może będzie tam coś ciekawego".

            Jeszcze raz podziękowałem duchownemu i ponownie pożegnałem się z

            nim. Odszedł. Jeszcze długo wpatrywałem się w mrok, który zapadł, a

            który wydawał się ciemniejszy niż zwykle. Kiedy wybiła dwunasta

            przyszedł do mnie przyjaciel, zmiennik, który miał dokonać

            zabójstwa, a właściwie wyroku na skazańcu. Ponieważ poczułem nagle

            ogromne znużenie, szybko zapragnąłem udać się do domu, do którego na

            szczęście nie miałem daleko, nie czekając na wykonanie wyroku. Gdy

            już byłem przy samych drzwiach usłyszałem, że więzień odzyskał

            przytomność i wołał "Jestem duchownym....". Więcej nie słyszałem, bo

            czym prędzej chciałem dotrzeć do przytulnego domu i położyć się do

            łóżka. To był naprawdę ciężki dzień...

            Obudził mnie telefon. Spojrzałem na zegarek stojący na stoliku przy

            łóżku. Elektroniczny wyświetlacz wskazywał za kwadrans szósta. To

            pewnie Michał Malczewski (mój przyjaciel, ten który mnie zmienił)

            dzwonił, zgodnie z regulaminem, że odnalazł ciało więźnia. Zaspanym

            głosem do słuchawki powiedziałem: "Halo?"

            "Tu Michał. Słuchaj, wydarzył się nieszczęśliwy wypadek. Musisz jak

            najszybciej przyjechać. Wiesz, więzień, ten Minias, zginął, nie, nie

            zginął, umarł. W niewyjaśnionych okolicznościach". Zapewniłem go, że

            dotrę tam, najpóźniej za dwa kwadranse i zrezygnowany zacząłem się

            ubierać. Na szczęście Malczewski nie powiedział przez telefon

            niczego, co mogło nas zdradzić podczas przesłuchań taśm rozmów przez

            specjalną komisję.

            W pośpiechu wyszedłem z domu i już po szesnastu minutach byłem w

            więzieniu. Wszędzie było pełno zamieszania, jak zwykle zresztą przy

            podobnych przypadkach. Przede mną przybył lekarz sądowy, który

            ustalił godzinę śmierci na pierwszą trzydzieści. Według niego

            więzień zmarł na tzw. bezdech, częstą chorobę wśród dorosłych ludzi.

            Ponieważ jednak miałem wolne, nikt mnie dłużej nie przetrzymywał i

            mogłem pójść do domu. I tak też chciałem zrobić, gdy nagle

            przypomniałem sobie o słowach księdza Nowaka i o kryjówce sekty.

            Zapragnąłem się tam udać, a być może czegoś więcej dowiedziałbym się

            o zmarłym tragicznie (he, he) więźniu.

            Dom przy ulicy Blake'a 17 nie wyglądał okazale. Był to średniej

            wielkości budynek jednopiętrowy, pozbawiony zbędnych ozdóbek. Nikt,

            kto by obok niego przechodził, nie zwróciłby na niego uwagi. Ja

            również, ale wiedziałem dokładnie, że wewnątrz może znajdować się

            coś, co pomoże policji w ustaleniu zbrodni kultu. Podszedłem do

            drzwi i instynktownie zbadałem zamek. Dzięki Bogu, nie okazał się

            trudny do sforsowania. Wszedłem do środka i od razu poczułem się jak

            w dżungli. Nie dlatego, że były w środku liany i takie tam, bo ich

            nie było, ale z powodu atmosfery, jaka panowała w środku. Było

            duszno i ciepło jak w terrarium. Rozejrzałem się po pomieszczeniu i

            ogarnął mnie strach. Na podłodze było wymalowane coś, jakby koło, a

            wokół niego znajdowały się dziwne, okultystyczne symbole.

            Przeżegnałem się. I spojrzałem na sufit. Tam również znajdowały się

            te same symbole, a co więcej krąg na podłodze i suficie pokrywał

            się. Co się tu do diabła wyprawiało? Wszedłem dalej i znów się

            przeraziłem. Uff, to tylko figurka przedstawiająca jakąś maszkarę-

            węża i człowieka zarazem. Okropieństwo. I później mój wzrok padł na

            półkę z książkami. Mnogość i wiek emanujący od tych opasłych tomisk

            zahipnotyzował mnie, tak że stałem w nie wpatrzony chyba ponad parę

            minut. Wreszcie zdołałem przemóc ten czar, który mnie więził i

            podszedłem do półki z drżeniem rąk. Do ręki wziąłem jedną z tych

            ksiąg. Była to "Soggoth Jhv Gaa" niejakiego Ludwika z Priamu. Prawdę

            mówiąc, to nigdy o nikim takim nie słyszałem, nawet nazwa

            miejscowości była mi obca. Jednak moc płynąca z tych starych,

            pamiętających jeszcze świetność Rzeczypospolitej obojga narodów nie

            pozwoliła mi na obojętne odłożenie książki z powrotem na półkę.

            Musiałem ją otworzyć i po prostu zacząć czytać.

            Otworzyłem ją na chybił trafił i zagłębiłem się w lekturze na tyle

            na ile pozwoliła mi moja znajomość średniowiecznej łaciny (którą

            dzięki Bogu, znam nie najgorzej, chociaż może wolałbym w ogóle jej

            nie znać, wziąwszy pod uwagę treść zawartą w manuskrypcie).

            "... Bóg umarł... nie wiadomo kiedy, ale jest prawdą to twierdzenie,

            umarł albo nas opuścił. Nie jest to ważne. Ale zamiast Niego

            przybyło na naszą planetę wiele istot równych Bogu swoimi mocami. I

            przyszła by Apokalipsa, gdyby ludzie nie opamiętali się i nie

            zaczęli by ....... zresztą to ............. znaczenia czy ktoś mi

            uwierzy, czy nie. Ja sam zaufałem jednej z tych istot, która

            nawiedziła mnie podczas nocy i przeniosła mnie do swego uniwersum.

            Boże, jakie to było niesamowite doświadczenie. Od tamtego czasu

            służę Mu jak tylko najlepiej potrafię i cieszę się łaską Pana Łowów.

            Dlatego też jeżeli wy...". Dalej już nie chciałem czytać. Z resztą

            nie było po co. Przecież to tylko bredzenia jakiegoś heretyka

            średniowiecznego, który czcił pogańskie bóstwa. I wtedy w mojej

            głowie zrodził się doskonały pomysł- należy uchronić innych przed

            tymi plugawymi księgami poprzez zniszczenie ich. Jak pomyślałem, tak

            zrobiłem. Rozpocząłem od rozpalenie ogniska w środku kręgu na

            podłodze. Wziąłem szeroki zamach i wrzuciłem manuskrypt do ogniska.

            Chwilę później sięgnąłem po kolejną księgę. Moja ręka trafiła na

            gruby, skórzany tom o tytule "Almanach kultów i religiji według

            Jakuba de Verdeques". Moje oczy przykuła zakładka umieszczona mniej

            więcej pośrodku książki. Z drżącymi z obrzydzenia rękami otworzyłem

            księgę i zacząłem czytać:

            "...Wśród ludów prymitywnych Ameryki południowej i środkowej,

            istnieje bóstwo zwane Ygiem. Według Ghana- wodza plemienia, z którym

            rozmawiałem Yg jest patronem węży. To on je stworzył i im dowodzi.

            Przy tym opowiedział mi pradawne podanie, według którego Yg przybył

            na Ziemię wiele wieków temu, gdy nasza planeta była jeszcze

            pozbawiona wszelkiego życia. Niedługo później na Ziemię przybyli

            inni, jemu podobni i zaczęli walczyć ze sobą o prymat nad tą

            planetą. Podczas całych tysiącleci wojen wiele z pośród tych istot

            zginęło, albo zostało uwięzionych. Tak stało się z przerażającym

            Cthulhu, który został uwięziony w zatopionym mieście R'lyeh na

            kontynencie Mu. Jednak Yg przetrwał, a nawet zwiększył swą moc.

            Dlatego też wśród prymitywnych plemion cieszył się ogromną estymą.

            Ghan pokazywał mi więc figurki przedstawiające Pana Węży- Yga.

            Musicie uwierzyć mi na słowo, że figurka ta śni mi się po nocach do

            dnia dzisiejszego, taka była przerażająca. Wykonana była z

            malachitu, lub innego podobnego materiału i przedstawiała hybrydę

            człowieka z głową węża. Co ciekawe, Ghan powiedział mi, że wielu z

            jego wojowników cieszy się zaufaniem Yga, który obdarza ich swoimi

            darami. Wśród nich ....".

            Tego już za wiele pomyślałem. Takie bluźnierstwa muszą zostać

            zniszczone permanentnie. I bez namysłu ta księga podążyła śladem

            swojej poprzedniczki. Wtem... coś się zmieniło... coś ulotnego, nie

            mam pojęcia co dokładnie. "To tylko piorun", pomyślałem "Pewnie

            nadciąga burza. Co do...".

            Poczuł, że coś uderzyło go w kark, później już była tylko ciemność.

            KONIEC

 

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin