Lore Pittacus - Dziedzictwa planety Lorien - Księga 1 - Jestem numerem cztery.pdf

(957 KB) Pobierz
516377103 UNPDF
PITTACUS LORE
JESTEM NUMEREM
CZTERY
DZIEDZICTWA PLANETY LORIEN
KSIĘGA PIERWSZA
PRZEŁOŻYŁA
URSZULA SZCZEPAŃSKA
G+J KSIĄŻKI
MB
1
WYDARZENIA OPISANE W TEJ KSIĄŻCE SĄ PRAWDZIWE.
IMIONA I MIEJSCA ZOSTAŁY ZMIENIONE, BY CHRONIĆ LORYJCZYKA NUMER SZEŚĆ, KTÓRY
POZOSTAJE W UKRYCIU.
PRZYJMIJCIE TO JAKO PIERWSZE OSTRZEŻENIE.
INNE CYWILIZACJE NAPRAWDĘ ISTNIEJĄ.
NIEKTÓRE USIŁUJĄ WAS ZGŁADZIĆ.
2
Drzwi zaczynają drżeć. To takie byle co zrobione z pędów bambusa powiązanych wystrzępionymi kawałkami
szpagatu. Drżenie jest delikatne i prawie natychmiast ustępuje. Obaj unoszą głowy, nasłuchując, czternastoletni
chłopiec i pięćdziesięcioletni mężczyzna, którego wszyscy uważają za jego ojca, a który urodził się w pobliżu innej
dżungli na innej planecie odległej o setki lat świetlnych. Leżą bez koszul po przeciwnych stronach chaty; obie połówki
osłania siatkowa moskitiera. Słyszą odległy trzask, coś jak odgłos łamanej przez zwierzę gałęzi drzewa, choć w tym
wypadku to brzmi, jakby złamało się całe drzewo.
- Co to było? - pyta chłopiec.
- Cii... - odpowiada mężczyzna.
Słyszą brzęczenie owadów, nic więcej. Mężczyzna przekłada nogi przez krawędź połówki, kiedy znów zaczyna się
drżenie. Dłuższe, mocniejsze, i następny trzask, tym razem bliższy. Mężczyzna wstaje i wolno podchodzi do drzwi.
Cisza. Mężczyzna bierze głęboki oddech, zbliżając rękę do zasuwki. Chłopiec siada.
- Nie - szepcze mężczyzna i w tym momencie ostrze miecza, długie i lśniące, wykute z błyszczącego białego
metalu, niespotykanego na Ziemi, przeszywa drzwi i wbija się głęboko w jego pierś. Wystaje na piętnaście
centymetrów z jego pleców, po czym zostaje błyskawicznie wyjęte. Mężczyzna postękuje. Chłopiec łapie powietrze.
Mężczyzna bierze oddech i wydobywa z siebie jedno słowo:
- Uciekaj.
Pada bez życia na podłogę.
Chłopiec zeskakuje z połówki i wypada przez tylną ścianę na zewnątrz. Nie przejmuje się drzwiami ani oknem,
dosłownie wybiega przez ścianę, która ustępuje jak papier, choć jest zrobiona z mocnego,
twardego afrykańskiego mahoniu. Chłopak rzuca sic w kongijską noc, przeskakuje drzewa, pędzi z prędkością bliską
stu kilometrów na godzinę. Ma ponadludzki wzrok i słuch. Lawiruje między drzewami, przedziera się przez splątane
pnącza, jednym susem przesadza małe strumienie. Ciężkie kroki są niedaleko za nim, z każdą sekundą coraz bliżej.
Jego prześladowcy też mają swoje moce. I mają coś ze sobą. Coś, o czym on tylko słyszał piąte przez dziesiąte, coś,
czego nigdy się nie spodziewał zobaczyć na Ziemi. Trzaski się przybliżają. Chłopiec słyszy niski, potężny ryk. Wie, że
ktoś, kto za nim goni, kimkolwiek jest, nabiera prędkości. On widzi przed sobą prześwit dżungli. Gdy tam dobiega,
widzi ogromny wąwóz, jakieś sto metrów wszerz i sto metrów w głąb, z rzeką na dnie. Brzeg rzeki jest pokryty
wielkimi głazami. Głazami, które by go rozłupały, gdyby na nie spadł. Jedynym ratunkiem jest przesadzić wąwóz.
Będzie miał krótki rozbieg i jedną szansę. Jedną jedyną szansę na ocalenie życia. Nawet dla niego, czy kogokolwiek z
takich jak on na Ziemi, ten skok jest prawie niewykonalny Zarówno odwrót, jak i upadek na dno wąwozu czy próba
zmierzenia się z wrogiem oznaczają pewną śmierć. Ma jedną próbę.
Goni go ogłuszający ryk. Są pięć do dziesięciu metrów za nim. Robi pięć kroków w tył i biegnie - i tuż przed
występem skalnym odbija się i zaczyna lecieć nad wąwozem. Szybuje trzy, cztery sekundy. Krzyczy z ramionami
wyciągniętymi przed sobą, czekając na ocalenie albo swój koniec. Spada na ziemię, koziołkuje do przodu i zatrzymuje
się u stóp ogromnej sekwoi. Uśmiecha się. Nie może uwierzyć, że się udało, że wyjdzie z tego żywy. Nie chcąc, aby go
zobaczyli, wiedząc, że musi im uciec na dobre, wstaje. Będzie musiał biec dalej.
Odwraca się w stronę dżungli. W tym samym momencie olbrzymia ręka owija się wokół jego szyi i unosi go nad
ziemię. Chłopak miota się, kopie, próbuje się wyrwać, choć wie, że to nadaremne, że to koniec. Powinien był się
spodziewać, że będą po obu stronach, że kiedy już go znajdą, nie zdoła im uciec. Mogadorczyk unosi chłopca wyżej,
na tyle, że widzi jego pierś i wiszący na szyi amulet - amulet, jaki może nosić tylko on i ludzie jego rasy Zrywa go i
chowa gdzieś pod swoją długą czarną peleryną, a kiedy wynurza z powrotem rękę, dzierży w niej miecz z błyszczącego
białego metalu. Chłopak patrzy w głębokie, szeroko otwarte, beznamiętne oczy Mogadorczyka i mówi:
- Dziedzictwa żyją. Oni się wszyscy odnajdą i kiedy będą gotowi, zniszczą was.
Mogadorczyk wybucha śmiechem, wrednym, szyderczym śmiechem. Unosi miecz, jedyną broń we wszechświecie
zdolną zdjąć czar, który chronił dotąd chłopca i nadal chroni innych. Ostrze skierowane w niebo zajmuje się
srebrzystym płomieniem, jak gdyby się ożywiało, przeczuwało swoją misję i krzywiło się z niecierpliwości. A gdy opa-
da niby łuk światła przeszywający mrok dżungli, chłopiec wciąż ufa, że jakaś cząstka niego przeżyje, powróci do
domu. Zamyka oczy tuż przed ciosem miecza. I nagle wszystko się kończy.
1
Na początku było nas dziewięcioro. Opuściliśmy swoją planetę jako małe dzieci, prawie zbyt małe, żeby pamiętać.
Prawie.
Wiem z opowieści, że grunt drżał, że niebo było pełne światła i wybuchów. Mieliśmy tę dwutygodniową porę roku,
kiedy oba księżyce wiszą po przeciwnych stronach horyzontu. To był czas świętowania i najpierw wybuchy wzięto za
fajerwerki. Mylnie. Było ciepło, znad wody wiał łagodny wiatr. Ciągle słyszę o pogodzie: było ciepło. Wiał łagodny
wiatr. Dotąd nie rozumiem, jakie to ma znaczenie.
Najżywiej pamiętam to, jak tamtego dnia wyglądała moja babcia. Była rozgorączkowana i smutna. Miała łzy w
oczach. Mój dziadek stał nad jej ramieniem. Pamiętam, jak jego okulary zbierały światło z nieba. Były uściski. Były
słowa wypowiadane przez nich oboje. Nie pamiętam, co mówili. I to mnie dręczy bardziej niż wszystko inne.
Podróż tutaj zajęła rok. Miałem pięć lat, kiedy wylądowaliśmy. Wszyscy mieliśmy się zasymilować, zanim wrócimy
do siebie, gdy Lo-rien znów będzie mogła utrzymywać życie. Nasza dziewiątka musiała się rozproszyć, każdy miał
pójść własną drogą. Na jak długo, nikt nie wiedział. Nadal nie wiemy. Żadne z nich nie wie, gdzie ja jestem, ja nie
wiem, gdzie są oni ani jak teraz wyglądają. Chronimy się w ten sposób za sprawą czaru, jaki na nas rzucono, kiedy
3
opuszczaliśmy planetę - czaru dającego gwarancję, że póki żyjemy osobno, poty możemy zostać zabici tylko w
kolejności naszych numerów. Jeżeli się zejdziemy, czar przestanie działać.
Kiedy jedno z nas zostaje wytropione i zabite, wokół prawej kostki tych, którzy jeszcze żyją, pojawia się blizna. Na
lewej kostce wszyscy mamy inną małą bliznę, powstałą wraz z rzuceniem loryjskiego czaru, taką samą jak amulet,
który każde z nas nosi. Okrężna blizna jest częścią tamtego czaru. To system ostrzegawczy, który powiadamia o naszej
sytuacji i mówi, kiedy przyjdą po nas jako następnych w kolejce. Pierwsza blizna wystąpiła, kiedy miałem dziewięć
lat. Wyrwała mnie ze snu, wżerając się w moje ciało. Mieszkaliśmy w Arizonie, w małym miasteczku przy granicy z
Meksykiem. Obudziłem się w środku nocy, krzycząc w męczarniach, przerażony palącym piętnem, które odciskało się
na mojej skórze. To był pierwszy znak, że Mogadorczycy znaleźli nas w końcu na Ziemi, i pierwszy znak, że jesteśmy
w niebezpieczeństwie. Zanim pojawiła się blizna, już prawie przekonałem sam siebie, że moje wspomnienia są
nieprawdziwe, że to, co opowiadał mi Henri, jest nieprawdziwe. Chciałem być normalnym dzieciakiem żyjącym w
normalny sposób, ale tamtej nocy zrozumiałem, ponad wszelkie wątpliwości czy dyskusje, że tak nie jest. Następnego
dnia przenieśliśmy się do Minnesoty.
Druga blizna powstała, kiedy miałem dwanaście lat. Byłem w szkole, w Kolorado, i brałem wtedy udział w
konkursie ortograficznym. Gdy tylko zacząłem czuć ból, wiedziałem, co się dzieje, co stało się z Numerem Dwa. Ból
był straszny, ale tym razem do zniesienia. Zostałbym na scenie, lecz od żaru zapaliła się moja skarpetka. Nauczyciel
prowadzący konkurs spryskał mnie gaśnicą przeciwpożarową i pędem zawiózł do szpitala. Lekarz na ostrym dyżurze
zobaczył pierwszą bliznę i wezwał policję. Kiedy przyjechał Henri, zagrozili, że go aresztują za znęcanie się nad
dzieckiem. Ale ponieważ nie było go przy mnie, kiedy pojawiła się druga blizna, musieli go puścić. Wsiedliśmy do sa-
mochodu i odjechaliśmy, tym razem do Maine. Zostawiliśmy wszystko poza Loryjskim Kuferkiem, który Henri
zabierał ze sobą przy każdej przeprowadzce. Do dzisiaj było ich dwadzieścia jeden.
Trzecia blizna pokazała się przed godziną. Siedziałem w łodzi pontonowej. Łódź należała do rodziców
najpopularniejszego chłopaka w mojej szkole, który bez ich wiedzy urządził na niej przyjęcie. Nigdy dotąd nie byłem
zapraszany na żadne szkolne przyjęcia. Zawsze, wiedząc, że w każdej chwili możemy wyjechać, trzymałem się na
uboczu. Ale przez dwa lata był spokój. Henri nie znajdował w wiadomościach niczego, co mogłoby naprowadzić
Mogailoiczyków na kogoś z naszych ani być dla nas ostrzeżeniem przed nimi. Dlatego zakumplowałem się z kilkoma
chłopakami. I jeden z nich przedstawił mnie koledze, który urządzał party. Wszyscy spotkali się na przystani. Były trzy
przenośne chłodziarki z napojami, jakaś muzyka, dziewczyny, które podziwiałem z daleka, ale z którymi nigdy nie
rozmawiałem, choć miałem na to ochotę. Wypłynęliśmy prawie kilometr w Zatokę Meksykańską. Siedziałem na burcie
pontonu ze stopami w wodzie, rozmawiając ze śliczną, ciemnowłosą, niebieskooką dziewczyną o imieniu Tara, kiedy
poczułem, że to się zbliża. Woda wokół moich nóg zawrzała, a moja goleń zaczęła się jarzyć tam, gdzie wrastała w
ciało nowa blizna. Trzeci z symboli Lorien, trzecie ostrzeżenie. Tara zaczęła krzyczeć i zaraz miałem nad głową tłum
ludzi. Wiedziałem, że nie da się tego wyjaśnić. I że musimy natychmiast wyjechać.
Teraz stawka była wyższa. Wytropili Numer Trzy, gdziekolwiek -on czy ona - był, i Numer Trzy już nie żył.
Uciszyłem więc Tarę, pocałowałem w policzek i powiedziałem, że miło było ją poznać i że mam nadzieję, iż czeka ją
długie piękne życie. Skoczyłem za burtę i zacząłem płynąć, cały czas pod wodą z wyjątkiem jednego oddechu gdzieś w
połowie drogi, i najszybciej, jak mogłem, dotarłem do brzegu. Biegłem wzdłuż autostrady, tuż za linią drzew, nie
wolniej niż samochody. Kiedy wszedłem do domu, Henri siedział przed rzędem skanerów i monitorów, które służyły
mu do śledzenia wiadomości z całego świata i działań policji w naszej okolicy. Wiedział, nim zdążyłem otworzyć usta,
ale podniósł zmoczone nogawki moich spodni, żeby zobaczyć blizny.
Na początku byliśmy dziewięcioosobową grupą.
Trójka zginęła, nie żyje.
Została nas szóstka.
Ścigają nas i nie ustaną, dopóki nie zabiją wszystkich.
Jestem Numerem Cztery.
Wiem, że jestem następny
2
Stoję na środku podjazdu i patrzę z zadartą głową na dom. Jest bladoróżowy, prawie jak posypka do tortu, posadzony
trzy metry nad ziemią na drewnianych palach. Od frontu kołysze się palma. Pomost za domem wychodzi dwadzieścia
metrów w Zatokę Meksykańską. Gdyby ten dom znajdował się półtora kilometra dalej na południe, pomost byłby na
Oceanie Atlantyckim.
Henri wynosi z domu ostatnie pudło; niektóre od naszej ostatniej przeprowadzki nie zostały rozpakowane. Zamyka
drzwi, potem wrzuca klucze do otworu na listy. Jest druga nad ranem. Ma na sobie szor-Ly khaki i czarną koszulkę
polo. Jest bardzo opalony, jego pokryta zarostem twarz wydaje się zgaszona. Jemu też jest przykro wyjeżdżać. Rzuca
ostatnie pudła na pakę furgonetki z resztą naszych rzeczy
- No i tyle - mówi.
Kiwam głową. Stoimy, patrzymy na dom i słuchamy, jak wiatr przemyka między liśćmi palmy. Trzymam w ręku
torbę z selerem naciowym.
- Będę tęsknił za tym miejscem - mówię. - Jeszcze bardziej niż za innymi.
- Ja też.
- Pora na spalenie?
- Tak. Ja czy ty? Jak wolisz?
- Ja to zrobię.
4
Henri wyjmuje swój portfel i rzuca go na ziemię. Ja wyjmuję swój i robię to samo. On podchodzi do furgonetki i
wraca z paszportami, aktami urodzenia, kartami ubezpieczeniowymi, książeczkami czekowymi, kartami kredytowymi i
kartami bankowymi i rzuca je na ziemię. Wszystkie dokumenty związane z jego i moją tożsamością tutaj, wszystkie
fałszywe i sfabrykowane. Biorę z furgonetki mały kanister benzyny, który trzymamy na wszelki wypadek. Polewam
benzyną mały stos. Obecnie nazywam się Daniel Jones. Według zmyślonej historii wychowywałem się w Kalifornii,
lecz musiałem ją opuścić ze względu na pracę swojego taty, który jest programistą komputerowym. Daniel Jones ma za
chwilę zniknąć. Pocieram zapałkę i rzucam ją na stos, który zajmuje się ogniem. Finał kolejnej odsłony mojego życia.
Jak zawsze Henri i ja stoimy i patrzymy w ogień. Cześć, Daniel, myślę, fajnie, że cię znałem. Kiedy ogień dogasa,
Henri spogląda na mnie.
- Musimy jechać.
- Wiem.
- Te wyspy nigdy nie były bezpieczne. Zbyt trudno jest się stąd szybko wydostać, zbyt trudno uciec. Głupotą z
naszej strony było decydować się na to miejsce.
Kiwam głową. On ma rację, wiem o tym. Ale i tak nie chce mi się wyjeżdżać. Przyjechaliśmy tu, bo ja tego
chciałem, i po raz pierwszy Henri pozwolił mi wybrać, dokąd się przeniesiemy. Spędziliśmy tu dziewięć miesięcy, a to
najdłuższy pobyt w jednym miejscu, odkąd opuściliśmy Lorien. Będę tęsknił za słońcem i ciepłem. Będę tęsknił za
gekonem, który co dzień rano patrzył ze ściany, jak jem śniadanie. Chociaż na południowej Florydzie są dosłownie
miliony gekonów, przysięgam, że ten odprowadza mnie do szkoły i wydaje się, że ciągle jest gdzieś przy mnie. Będę
tęsknił za gwałtownymi burzami, które jakby brały się znikąd, i za tym, jak wcześnie rano, zanim przylecą ry-bitwy,
jest spokojnie i cicho. Będę tęsknił za delfinami, którym zdarza się polować o zachodzie słońca. Będę tęsknił nawet za
zapachem siarki z gnijących przybrzeżnych wodorostów i za tym, jak ten zapach wypełnia dom i przenika nasze sny.
- Pozbądź się selera, ja zaczekam w samochodzie - mówi Henri. -I w drogę.
Wchodzę w gęstwinę drzew na prawo od furgonetki. Trzy jelenie wirgińskie już czekają. Rzucam im pod kopyta
seler z torby, przyku-cam i głaszczę każdego po kolei. Nie bronią się, płochliwość dawno im przeszła. Jeden z nich
unosi głowę i patrzy na mnie. Ciemne obojętne oczy skierowane prosto w moje. Prawie mam wrażenie, jakby chciał mi
coś powiedzieć. Przebiega mnie dreszcz. Jeleń spuszcza głowę i spokojnie je dalej.
- Powodzenia, mali przyjaciele - mówię.
Wracam do furgonetki i siadam na miejscu pasażera. Patrzymy, jak dom maleje w bocznych lusterkach, w końcu
Henri wyjeżdża na główną drogę i dom znika. Jest sobota. Zastanawiam się, jak toczy się szkolne party beze mnie. Co
mówią o tym, że się urwałem, i co będą mówić w poniedziałek, kiedy nie pojawię się w szkole. Żałuję, że nie mogłem
się pożegnać. Z nikim z tutejszych znajomych już nigdy się nie zobaczę. Z żadnym z nich nie porozmawiam. A oni
nigdy się nie dowiedzą, kim jestem ani dlaczego wyjechałem. Pewnie po kilku miesiącach, a może kilku tygodniach,
nikt z nich o mnie nawet nie pomyśli.
Przed wjazdem na autostradę Henri skręca na stację benzynową. Gdy on tankuje, ja zaczynam przeglądać atlas,
który zawsze leży na środkowym siedzeniu. Mamy go, odkąd przybyliśmy na Ziemię. Są w nim narysowane linie
łączące wszystkie miejsca, w których dotąd mieszkaliśmy. Dzisiaj siatka tych linii pokrywa całe Stany Zjednoczone.
Wiemy, że powinniśmy się go pozbyć, ale to jest naprawdę jedyny kawałek naszego wspólnego życia. Normalni ludzie
zbierają zdjęcia, filmy i gazety, my mamy atlas samochodowy. Przeglądając go, widzę, że Henri zaznaczył nową linię z
Florydy do Ohio. Kiedy myślę o Ohio, myślę o krowach, o kukurydzy i miłych ludziach. Znam slogan turystyczny
„Ohio, serce tego wszystkiego". Czym jest „to wszystko", nie wiem, ale pewnie się dowiem.
Henri wraca do samochodu. Kupił kilka butelek wody i paczkę chipsów. Rusza i kieruje się w stronę autostrady U.S.
1, którą pojedziemy na północ. Sięga po atlas.
- Myślisz, że w Ohio są ludzie? - pytam żartem. Śmieje się.
- Zakładam, że kilku się znajdzie. I może jak dopisze nam szczęście, znajdą się nawet samochody i telewizja.
Kiwam głową. Może nie będzie tak źle.
- Co myślisz o tym, żebym się nazywał John Smith? - pytam.
- Zdecydowałeś się?
- Chyba tak. Jeszcze nigdy nie byłem Johnem ani Smithem.
- Trudno o coś bardziej pospolitego. Powiedziałbym, że miło pana poznać, panie Smith.
Uśmiecham się.
- Tak, chyba podoba mi się John Smith.
- Wyrobię ci papiery, kiedy się zatrzymamy
Półtora kilometra dalej jesteśmy poza wyspą i przekraczamy most. Pod nami przetacza się woda. Jest spokojna i
światło księżyca połyskuje na niewielkich falach, tworząc cętki bieli w ich grzywach. Po prawej jest ocean, po lewej
zatoka; to w gruncie rzeczy ta sama woda, ale o dwóch różnych nazwach. Choć chce mi się płakać, hamuję łzy Nie
żebym aż z takim żalem opuszczał Florydę, lecz mam dość uciekania. Mam dość wymyślania co pół roku nowego
imienia. Mam dość nowych domów i nowych szkół. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek będzie możliwe, byśmy się
zatrzymali.
3
Zjeżdżamy z autostrady, żeby coś zjeść, zatankować i kupić nowe telefony Robimy postój na parkingu dla ciężarówek,
gdzie jemy klopsa i makaron z serem, jedną z paru rzeczy, którym Henri przyznaje wyższość nad wszystkim, co
mieliśmy na Lorien. Podczas jedzenia wyrabia nowe dokumenty na swoim laptopie, używając naszych nowych na-
zwisk. Wydrukuje je, gdy dotrzemy na miejsce, i odtąd dla każdego będziemy tym, za kogo się podamy.
- John Smith, jesteś pewien? - pyta.
- Tak.
5
Zgłoś jeśli naruszono regulamin