Curwood James - Kwiat dalekiej północy.pdf
(
616 KB
)
Pobierz
Kwiat Dalekiej Pólnocy
James Oliver Curwood
Kwiat Dalekiej Północy
Przełożył Jerzy Marlicz
"Wydawnictwo Dolnośląskie", Wrocław 1990 r.
SPIS TREŚCI
Rozdział I Dużo możliwości 3
Rozdział II Rozwój wypadków 7
Rozdział III Rekiny giełdowe 11
Rozdział IV Plany wrogów 14
Rozdział V Dziwne spotkanie 18
Rozdział VI Wizja dawnych lat 22
Rozdział VII Przybycie statku 26
Rozdział VIII Zagadki 33
Rozdział IX Porwanie 39
Rozdział X Pościg 45
Rozdział XI Ucieczka 50
Rozdział XII We dwoje 55
Rozdział XIII Rąbek tajemnicy 59
Rozdział XIV Katastrofa 67
Rozdział XV Fort Boży 72
Rozdział XVI Siedziba samotnika
76
Rozdział XVII Henryk D'Arcambal
79
Rozdział XVIII Złamane serca 84
Rozdział XIX Sfałszowany list 87
Rozdział XX Walka się zaczyna
92
Rozdział XXI Śmierć 98
Rozdział XXII Wyznanie 104
Rozdział XXIII Okropna prawda
106
Rozdział XXIV Karta z medalionu
109
Rozdział XXV Szczęście
114
Rozdział I
Dużo możliwości
– Co za oczy! Co za włosy! Co za karnacja! Śmiej się jeśli chcesz, Whittemore,
ale ja ci mówię, że nigdy nie widziałem tak pięknej dziewczyny!
Wyrazista twarz Gregsona, gdy patrząc poprzez stół na przyjaciela zapalał
równocześnie papierosa, promieniała wprost entuzjazmem.
– Nie raczyła nawet na mnie zerknąć, mimo że gapiłem się na nią otwarcie! –
wzdychał. – I nie było rady! Wprost nie mogłem od niej oczu oderwać! Daję słowo,
wymaluję ją jutro na okładkę dla Burkego. Burke przepada za okładkami do swego
miesięcznika przedstawiającymi piękne kobiety. Słuchaj stary, dlaczego ty właściwie
tak chichoczesz?
– Bynajmniej nie z powodu tej jednej historii! – tłumaczył Whittemore. – Ale
widzisz, myślę sobie...
Powiódł wzrokiem po wnętrzu ubogiej chałupy, oświetlonej tylko jedną lampą
olejną zwisającą u sufitu. Gwizdnął cicho przez zęby.
– Myślę, czy znajdziesz na ziemi taki zakątek, gdzie nie groziłoby spotkanie z
najpiękniejszą istotą świata. Ostatnia była w Rio Pedras, prawda Tom? Hiszpanka czy
Kreolka? Zdaje się mam jeszcze przy sobie twój list, więc ci go jutro przeczytam.
Wcale mnie zresztą nie zdziwiłeś. W Porto Rico są istotnie prześliczne dziewczęta.
Ale nie sądziłem, że potrafisz nawet tutaj, w głuszy...
– Ach, ta doprawdy bije wszystkie inne! – odparł artysta, otrząsając popiół z
papierosa.
– Nawet tę dziewczynę z Valencji, hę?
Rozbawiony Filip Whittemore przechylił się nieco przez stół, przy czym na jego
przystojną, ogorzałą od wichru i mrozu twarz padło jaśniejsze światło lampy. Tom
Gregson stanowił z nim zupełny kontrast; policzki miał gładkie, okrągłe, wąskie
wypieszczone ręce i budowę tak delikatną, że nieomal kobiecą. Po raz dwudziesty
chyba tego wieczoru mocno uścisnęli sobie dłonie.
– Ty także nie zapomniałeś Valencji, co? – cieszył się malarz.
– Daję słowo, ależ rad jestem, że cię znowu widzę, Fil! Zdaje mi się, jak byśmy
się nie spotykali od wieków, a toć to jeszcze nie ma trzech lat od powrotu z
Południowej Ameryki. Valencja! Czy o niej kiedyś potrafimy zapomnieć! Gdy Burke
wręczył mi przed miesiącem pierwsze, znaczniejsze honorarium, mówiąc: Tom,
robisz się sławny, potrzebujesz teraz wypoczynku – pomyślałem o Valencji, i
zatęskniłem gorzko do tych dawnych dni, gdy we dwójkę omal nie rozpętaliśmy
rewolucji. Ledwo nie straciliśmy głów przy okazji. Ciebie wyratowała odwaga, a
mnie piękna dziewczyna!
– No i zimna krew! – roześmiał się Whittemore. – Wtenczas właśnie doszedłem
do przekonania, że jesteś człowiekiem o najzimniejszej krwi, jakiego sobie tylko
można wyobrazić. Czy próbowałeś dowiedzieć się, co porabia donna Izabella?
– Umieściłem dwukrotnie jej portret w miesięczniku Burkego. Raz jako Boginię
Południowych Republik, a drugi raz jako Dziewczynę z Valencji. Wyszła potem za
mąż za tę nieciekawą kreaturę, plantatora z Carabobo, i sądzę, że są szczęśliwi.
– Zdaje mi się, że były jeszcze inne... – rozważał Whittemore z udaną powagą. –
Na przykład ta w Rio, która miała przynieść ci majątek, byle zechciała tylko pozować
do portretu. W zamian za ten komplement mąż jej zamierzał ci wsadzić sześć cali
noża pod żebro, lecz wytłumaczyłem mu w porę, że jesteś młody, niedowarzony, i
nawet niespełna rozumu...
– Wytłumaczyłeś mu pięścią! – radośnie wrzasnął Gregson. – Ależ to był
wspaniały cios! Widzę jeszcze ten nóż! Zaczynałem właśnie mówić Ojcze Nasz, gdy
bac! I runął na podłogę. Zasłużył sobie na to w zupełności. Nie uczyniłem przecie nic
złego. Moją najlepszą hiszpańszczyzną poprosiłem tylko piękną panią, czy nie raczy
mi chwilę pozować? Kiego diabła uznał te niewinne słowa za obelgę? A ona
naprawdę była piękna!
– Oczywiście! – przyznał Whittemore. – Jeśli sobie dobrze przypominam, była
najpiękniejszą istotą na ziemi. Ale później przyszły jeszcze inne. Co najmniej ze
dwadzieścia, każda bardziej czarująca niż jej poprzedniczka.
– Z tego się składa moje życie – rzekł Gregson, przy czym głos miał o wiele
poważniejszy niż przedtem. – Mogę malować tylko kobiety, i to malować dobrze.
Poczytałbym za wariata tego wydawcę, który zamówiłby u mnie rysunek bez ładnej
twarzyczki. Niech im Bóg da zdrowie! Sądzę, że nie tak prędko zabraknie na świecie
ładnych kobiet. Gdy w jakiejś kobiecie nie dostrzegam nic pięknego, chciałbym
umrzeć...
– Tylko po co podnosić każdą rzecz do najwyższej potęgi?
– Kiedy właśnie o to chodzi! Jeśli przypadkiem jest nazbyt blada, jak na przykład
donna Izabella, w myśli ożywiam jej cerę i mam piękno bez zarzutu! Lecz moja
dzisiejsza nieznajoma jest naprawdę bez zarzutu! Chciałbym jedynie wiedzieć co to
za jedna?
– To znaczy, gdzie można ją znaleźć i czy zechce pozować do paru szkiców oraz
jednego portretu na okładkę? – wtrącił Whittemore. – Przecie o to chodzi?
– Właśnie. Masz wyraźne zdolności wnikania w istotę rzeczy, Fil!
– Burke kazał ci przecież wypocząć.
Gregson posunął w stronę przyjaciela pudełko z papierosami.
– Burke jest poetycznym poczciwcem nienawidzącym żmij, pająków i drapaczy
chmur. Powiedział mi: Greggy, wypocznij sobie na łonie natury ze dwa tygodnie w
ciszy i samotności zupełnej. Jako jedyne towarzystwo weź zmianę ubrania i bielizny
oraz parę skrzyń piwa. Wypoczynek, przyroda, piwo co za banał! A ja marzyłem
właśnie o Valencji, o donnie Izabelli, o krajach, e sama natura pieni się i musuje
ustawicznie, jakby od zarania dziejów pojono ją szampanem. Tak Fil, twój list
przybył w samą porę!
– A był przecie wcale lakoniczny! – rzekł Filip. Wstał i niespokojnie począł
przemierzać pokój wszerz i wzdłuż. – Obiecałem ci trochę przygód oraz prosiłem,
abyś przybył, skoro ci tylko czas pozwoli. Dlaczego? Hm, dlaczego?...
Zawrócił ostro, stanął i spojrzał na Gregsona.
– Chciałem cię mieć, gdyż to co się przytrafiło w Valencji, i to co w Rio, to były
fraszki w porównaniu do piekła, które się tu rozpęta niebawem. Potrzebuję pomocy,
rozumiesz? I nie o zabawę idzie! Prowadzę sam jeden grę na straconej placówce. Jeśli
kiedy przydać mi się może wierny druh, to właśnie teraz! Dlatego do ciebie pisałem.
Gregson odsunął krzesło i wstał. Był o głowę niższy od towarzysza i raczej wątły.
Ale w chłodnych stalowobłękitnych oczach, w twardym zarysie brody miał coś
przykuwającego uwagę. Szczupłe palce uścisnęły dłoń Filipa, niby stalowe kleszcze.
– Wreszcie przystępujesz do rzeczy, Fil! Czekałem cierpliwie niby Hiob, albo
niby nasz przyjaciel Bobby Tuckett, jeśli go pamiętasz, który począł zabiegać przed
siedmiu laty o względy Minnie Sheldon, a ożenił się z nią nazajutrz po dniu, gdy
otrzymałem twój list. Zanadto byłem pochłonięty dociekaniem, co się kryje między
wierszami twojej epistoły, aby móc iść na ślUb. Nic zresztą nie odgadłem. Głowiłem
się nawet daremnie całą drogę z La Paz. Wezwałeś mnie! Przybyłem. O co chodzi?
– W pierwszej chwili wydam ci się wariatem, Greggy! – zachichotał Whittemore,
zapalając fajkę. – Twoja estetyczna natura będzie niewątpliwie urażona. Spójrz!
Chwycił Gregsona za ramię i powiódł go do drzwi.
Chłodne niebo północne jarzyło się od gwiazd. Chata, której ściany tonęły w
splątanej gęstwinie wyrosłych w ciągu lata pnączy, stała u szczytu wyniosłego
wzgórza, na Dalekiej Północy noszącego szumne miano góry. Wokół leżała dzika
głusza, biało_szara w pobliżu, czarna w oddali. Dochodził z niej monotonny
płaczliwy szmer wodnego przypływu. Filip, oparłszy dłoń na ramieniu Gregsona,
wskazał na samotną pustkę.
– Nie tak znów wielka odległość dzieli nas od Oceanu Lodowatego – rzekł. – Czy
widzisz to światło podobne do ogniska, które raz przygasa, to znów pnie się w górę?
Czy nie przypomina ci tej nocy, podczas której zmykaliśmy z Carabobo, a donna
Izabella wskazywała nam drogę ucieczki? Wtenczas świecił nam księżyc. Teraz jest
zorza północna. Słyszysz łoskot przyboru w zatoce? A w powietrzu czuć nawet
bliskość gór lodowych. Za przełęczą górską, o karabinowy strzał, leży Fort Churchill.
Pomiędzy nami a cywilizacją, na przestrzeni czterystu mil, nie ma nic prócz
indiańskich osiedli oraz faktorii Kompanii Zatoki Hudsona. Co za spokój pozorny, co
za cisza! Tss, słyszysz, jak w Fort Churchill wyją psy pociągowe? To głos dziczy,
głos tego kraju! I ten przypływ oceanu, tak pełen tajemniczości. Gwarzy o sprawach
dla człowieka niepojętych i w mowie dla nas nie zrozumiałej. Znasz się na pięknie,
Greggy, to cię musi nieco wzruszać.
– Owszem. Ale dokąd sterujesz, Fil?
– Do celu, Greggy, wprost do celu, tylko bez pośpiechu. Zamierzam ci wyjawić
dlaczego sprowadziłem cię tutaj. Waham się z wypowiedzeniem ostatniego słowa.
Wygląda tak trywialnie wobec tego całego piękna, wobec twojej filozofii życiowej.
Jakże tu bowiem przejść od donny Izabelli do ryb!
– Do ryb?
– Właśnie, do ryb.
Zapalając nowego papierosa, Gregson trzymał przez chwilę zapałkę w ten
sposób, by oświetlić nią twarz przyjaciela.
– Słuchaj no! – wybuchnął. – nie sprowadziłeś mnie tu chyba dla rybołówstwa?
– I tak, i nie. Ale jeśli nawet tak, cóż w tym złego?
Ujął Gregsona za ramię i z twardego uścisku palców malarz poznał, że Filip tym
razem mówi poważnie.
– Przypomnij sobie, co rozpętało rewolucję w Hondurasie, w dwa tygodnie po
naszym przybyciu do Porto Barrios? Dziewczyna, prawda?
– Słusznie, dziewczyna i nawet niezbyt ładna.
– I o jaki drobiazg poszło! Przypomnij sobie ten plac w Ceiba ocieniony
palmami. Prezydent Belize pije wino z kuzynką, narzeczoną generała O'$kelly
Bonilla, pół Amerykanina, pół Irlandczyka, wodza sił zbrojnych Republiki i
najserdeczniejszego przyjaciela w dodatku. W chwili, gdy pozornie nikt nie zwraca
na nich uwagi, Belize całuje kuzynkę, doprawdy jedynie po kuzynowsku. Lecz
właśnie niepostrzeżenie nadchodzi O'$Kelly i przyjaźń jego do prezydenta zmienia
się w gorzką nienawiść o podkładzie zazdrości. W ciągu trzech tygodni rozpętał
potem rewolucję, pobił wojska rządowe, wygnał Belize'a ze stolicy, wciągnął do
zamieszek Nikaraguę oraz zmusił do interwencji trzy francuskie, dwa niemieckie i
dwa amerykańskie okręty wojenne. W sześć tygodni po owym niewinnym pocałunku
O'$kelly sam został obwołany prezydentem. Pomyśl Greggy, taka błaha przyczyna i
taki rezultat! Dlaczego ryba nie miałaby wywołać znacznie większej hecy?!
– Doprawdy zaczyna mnie to interesować! – rzekł Gregson.
– Jazda Fil, przystąp do rzeczy. Nie przeczę, że ryby kryją w sobie wiele
możliwości. Gadaj!
Rozdział II
Rozwój wypadków
Trwali obaj chwilę w milczeniu, nasłuchując posępnego łoskotu przypływu
huczącego poza ciemną linią boru. Potem Filip pierwszy zawrócił ku chacie.
Gregson poszedł w ślad za przyjacielem. W świetle wielkiej lampy olejnej
zwisającej u sufitu zauważył w twarzy Whittemore'a niedostrzeżony poprzednio
wyraz: twardy skurcz szczęk, niepokój oczu, bezpodstawne na pozór wzruszenie.
Pewien był, że te cechy pojawiły się dopiero w ostatnich paru sekundach. Radość z
powodu dzisiejszego spotkania, po dwuletniej niemal rozłące, rozwiała na krótko
troskę gromadzącą się teraz na nowo.
Przypomniał sobie portret Whittemore'a naszkicowany z pamięci, jako
wspomnienie owych czasów, które obaj pamiętali tak wyraźnie: chłodne, nieugięte
rysy i równocześnie pogodny zuchwały uśmiech, zdający się drwić z wszelkich
przeciwności losu; uśmiech człowieka zawsze gotowego do walki z żartem na ustach.
Dał ten rysunek do miesięcznika Burkego, opatrując go tytułem: Dzielny Człowiek.
Burke skrytykował go z powodu uśmiechu właśnie. Ale Gregson wiedział, co robi.
Portret przedstawiał przecie Whittemore'a.
Coś się teraz zmieniło w Filipie. Postarzał się, postarzał zadziwiająco. Wokół
oczu miał głębokie zmarszczki. Policzki mu zapadły. Znikł żywiołowy dobry humor,
a ożywienie sprzed kwadransa było zaledwie nieudolnym wspomnieniem dawnej
beztroski. Te dwa lata musiały wpleść w egzystencję Filipa wiele spraw
niezrozumiałych, toteż Gregson zastanowił się chwilę, czy właśnie tym sprawom
należy zawdzięczać, że z wyjątkiem ostatniego listu, przez cały ten czas nie otrzymał
od szkolnego kolegi ani jednego słowa.
Skoro zajęli miejsce po obu bokach stołu, Filip wyjął z kieszeni niewielki zwitek
papierów. Spośród nich wyciągnął mapę, którą z kolei wygładził dłonią.
– Tak – powiedział w zadumie. – Ryby kryją w sobie wiele możliwości. – Nie po
to cię zresztą sprowadziłem, byś walczył z wiatrakami. Obiecałem ci prawdziwą
walkę. Czyś widział kiedy schwytanego w pułapkę szczura? Drzwi pułapki stoją
otworem, lecz u wylotu stróżuje krwiożerczy terier. Podniecający sport dla więźnia,
nie ma co gadać. Wyobraź sobie teraz na moment, że więźniem jest istota ludzka!
– Sądziłem, że będziemy mówić o rybach – wtrącił Gregson.
– Tymczasem powiesz mi zaraz, że w pułapce siedzi dziewczyna, albo że ktoś
Plik z chomika:
edmund2961
Inne pliki z tego folderu:
Dutka Wojciech - Krew faraonów.pdf
(1635 KB)
Meissner Janusz - Wraki.pdf
(2881 KB)
Meissner Janusz - Kapitan siedmiu mórz.pdf
(809 KB)
Dutka Wojciech - Bractwo Mandylionu.pdf
(1151 KB)
May Karol - Zamek Rodriganda.pdf
(1519 KB)
Inne foldery tego chomika:
- 🎥 Extra - polecane [1234]
Pliki dostępne do 08.07.2024
!!!!. FILMY __
_A-B. Literatura
_E-F. Literatura
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin