Du Brul Jack - Projekt Kuznia Wulkana.pdf

(1068 KB) Pobierz
JACK DU BRUL
PROJEKT
“KUŹNIA WULKANA”
23 MAJA 1954 ROKU
Cienki sierp księżyca na nocnym niebie wyglądał jak iro-
niczny uśmiech. Łagodna bryza ze wschodu rozwiewała pióro-
pusz duszącego dymu, który wydobywał się z jedynego komina
rudowca „Grandam Phoenix”. Ogromny statek leniwie kołysał
się na falach Oceanu Spokojnego dwieście mil na północ od
Hawajów. Wkrótce jednak spokój nocy miał prysnąć jak bańka
mydlana.
„Grandam Phoenix” odbywał dziewiczy rejs; ledwie dwa
miesiące wcześniej zjechał z pochylni w Kobe. Montaż wyposa-
żenia i próby oceaniczne przeprowadzono w wielkim pośpiechu,
żeby statek jak najszybciej zaczął zarabiać na spłatę ogromnych
kredytów, zaciągniętych przez irmę na jego budowę. Wyko-
rzystanie najnowszych rozwiązań w zakresie bezpieczeństwa
i prędkości sprawiło, że jednostka ta była wzorcowym modelem
wyspecjalizowanego frachtowca. Druga wojna światowa poka-
zała, że wydajność takiego statku jest znacznie ważniejsza niż
koszty projektu i budówy. Właściciele uważali, że ich najnowszy
nabytek będzie tego potwierdzeniem nie tylko w odniesieniu do
okrętów wojennych, ale także statków cywilnych. Stutrzydzie-
stodwumetrowy rudowiec miał się stać okrętem lagowym swojej
linii w czasie, gdy na kwitnących rynkach handlowych regionów
Oceanu Spokojnego rozwijał się transport dalekomorski.
Wkrótce po objęciu dowodzenia „Grandam Phoeniksem”
kapitan Ralph Line dowiedział się, że statkowi wyznaczono
zupełnie inne zadanie niż zadeklarowano towarzystwu ubez-
pieczeniowemu.
Bardzo szybko po wprowadzeniu w życie ubezpieczeń mor-
skich pozbawieni skrupułów armatorzy i załogi celowo zatapiali
statki, żeby wyłudzić znaczne odszkodowanie. Ubezpieczyciele
musieli płacić, chyba że któryś z marynarzy wyjawiał prawdę.
Za zatopienie „Grandam Pho eniksa” załoga miała dostać tyle,
by opłaciło się zachowanie milczenia. Gdyby plan oszustwa się
powiódł – a wszystko na to wskazywało – właściciele mogli liczyć
na dwadzieścia milionów dolarów odszkodowania za rudowiec,
a także za utratę ładunku, którym według deklaracji był boksyt
z Malezji; w rzeczywistości bezwartościowy żwir.
Kapitan Line wyglądał jak rasowy wilk morski. Twardziel
o głosie zniszczonym przez alkohol i papierosy stał pewnie na
rozkołysanym pokładzie z niedopałkiem lucky strike’a w zębach,
patrząc w dal. Po chwili wypluł go za burtę i zapalił drugiego
papierosa.
Przez całą II wojnę światową Line służył w amerykańskiej
marynarce handlowej. Większe straty ponosiła wtedy tylko
marynarka wojenna, dlatego służbę tę uważano za dobrą dla
szaleńców albo samobójców. A jednak Line nie tylko przeżył,
ale i awansował. W roku 1943 został kapitanem i dowodził
statkami transportującymi żołnierzy i zapasy w samo serce wojny
na Oceanie Spokojnym. W przeciwieństwie do wielu kolegów
nie stracił ani jednego okrętu.
Po zakończeniu wojny musiał pogodzić się z tym, że nie dla
wszystkich marynarzy znajdzie się zajęcie na statkach. Na prze-
łomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych ruszył więc na Daleki
Wschód, gdzie – jak wielu jankeskich kapitanów – dowodził
każdą jednostką, którą mu dawano. Transportował podejrzane
ładunki dla „szemranych” irm i nauczył się trzymać język za
zębami.
Gdy skontaktowali się z nim właściciele „Grandam Phoenik-
sa”, Line uznał, że traia mu się życiowa szansa. Nie musiałby
już dłużej żebrać o statek, kupczyć swoimi przekonaniami, żeby
tylko zostać na morzu. Miał okazję objąć jeszcze raz komendę
nad jednostką, mógł znów poczuć kapitańską dumę. O tym, jak
„Grandam Phoenix” ma skończyć, dowiedział się dopiero po
podpisaniu kontraktu. Potrzeba było dwóch dni i sporej sumki,
żeby gorycz ustąpiła miejsca zgodzie.
Stał teraz na mostku z papierosem w zębach, trzymając
w spracowanej dłoni kubek stygnącej kawy. Popatrzył na mrocz-
ne odmęty oceanu i zaklął. Myślał ze wstrętem o tych przeklę-
tych prezesikach, którzy bez mrugnięcia okiem skazywali na
zagładę taki wspaniały statek. Nie rozumieli więzi kapitana ze
swoim okrętem. Z chęci zysku gotowi byli zatopić tę cudowną,
żywą przecież, istotę. Na samą myśl robiło mu się niedobrze.
Nienawidził sam siebie za to, że dał się przekupić i uczestniczy
w tym haniebnym procederze.
– Podajcie pozycję – warknął.
Zanim sprawdzono współrzędne, jeden z członków załogi
pochylił się nad ekranem radaru.
– Mamy kontakt, dwanaście mil, dokładnie na wprost –
powiedział spokojnym głosem.
Line rzucił okiem na czasomierz zawieszony na grodzi po
jego lewej stronie. To mógł być statek, który miał wziąć ich
na pokład, kiedy „Grandam Phoenix” pójdzie na dno. Czekali
dokładnie w umówionym miejscu i czasie.
– Świetna robota.
Wcześniej otrzymał bardzo dokładne i nieco dziwne instruk-
cje dotyczące miejsca, kursu i czasu zatopienia statku. Wybrano
północny obszar Oceanu Spokojnego, znany z nieprzewidywal-
nej pogody, która mogła się tu bez żadnego ostizeżenia zmienić
ze spokojnej aury w śmiertelnie niebezpieczny sztorm. Zabój-
czy żywioł miał sprawić, że statek pójdzie na dno. Ustalono, iż
w czasie dochodzenia postępowania wyjaśniającego przyczynę
zatonięcia „Grandam Phoeniksa” jednostka ratunkowa potwier-
dzi wymyśloną wcześniej historyjkę.
– Panowie, wiecie, co robić – mruknął Line i od niedopałka,
który trzymał w palcach, przypalił kolejnego papierosa. – Ma-
szyny stop, ster dziewięćdziesiąt i pół stopnia na północ.
Niezwykle dokładne, ale trudne do wytłumaczenia usta-
wienie statku wynikało z ostatnich rozkazów, które otrzymał
od szefostwa irmy. Nie wyjaśnili powodów, a Line wiedział,
że lepiej w to nie wnikać. Obroty silnika spadły, dochodzący
z maszynowni łoskot zmienił się w szum, aż w końcu zamarł.
Młody marynarz gwałtownie zakręcił kołem sterowym.
– Ster?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin