Miałem 10 lat i chciałem zabijać hitlerowców.pdf

(134 KB) Pobierz
459458570 UNPDF
Miałem 10 lat i chciałem zabijać hitlerowców
Prof. Julian Kulski, fot. Agencja Wydawnicza i PR MAGED
Prof. Julian E. Kulski, autor autobiograficznej książki "Dziedzictwo Orła Białego",
jako chłopiec żył w przedwojennej Warszawie. Widział potem jej gruzy usłane
ludzkimi trupami. Mając 10 lat chciał bronić Polaków, zabijając hitlerowców. Jako
14-latek chwycił za broń, by walczyć w powstaniu warszawskim. Po porażce czekał
na III wojnę światową. Jan Nowak-Jeziorański wydał mu rozkaz: nie czekaj, ucz się.
Tak zrobił – został jednym z najlepszych architektów świata. W rozmowie z Jackiem
Gądkiem mówi o Warszawie, o wojnie, o swoim legendarnym "Goliacie", o swoim
ojcu i sobie. Bo przeżył cudem.
Jacek Gądek: - Ile jest cudu w tym, że w ogóle możemy rozmawiać?
Prof. Julian E. Kulski: - Cud - dużo w tym prawdy. Już pierwszego dnia powstania
warszawskiego byłem ranny. Nasza grupa przenosiła broń ze schowków z ul. Suzina
przez ul. Krasińskiego i nakryli nas Niemcy z wozów policyjnych. My, sześć osób,
właściwie zaczęliśmy powstanie przedwcześnie. Zanim wybuchło o godzinie 17, to
my już o 14 zaczęliśmy się bić. Niemcy zaczęli do nas strzelać, myśmy się bronili.
Jak skończyła się ta strzelanina?
Niemcy zaczęli się wycofywać, ale sprowadzili czołg i stanęli nim na Placu Wilsona.
I zaczął do mnie i kolegów strzelać karabin maszynowy z tego czołgu. Trafił mnie w
459458570.001.png 459458570.002.png
rękę, ale uciekłem. Jeden z moich kolegów został zabity, a kolejny ranny. Wieczorem
mnie opatrzono i wyruszyliśmy do Kampinosu. Wracając stamtąd znowu miała
miejsce wielka strzelanina, na północ od Żoliborza - walczyliśmy tam przez 24
godziny.
Potem też miałem szczęście, bo zostaliśmy wysłani na patrol i znaleźliśmy się w
domu, który został otoczony przez niemieckie czołgi, ale na szczęście Niemcy nie
weszli do środka. Gdy w końcu oswobodziliśmy Żoliborz była wielka radość –
cywilna ludność pomagała nam kopać okopy i wznosić barykady. Nazwaliśmy to
miejsce Republiką Żoliborską – broniliśmy jej przez 60 dni.
W czasie wojny kolejnych cudów było wiele?
…ale po wojnie również miałem wiele wypadków. W swoim życiu pracowałem w
ok. 30 krajach świata, w których miały miejsce rewolucje. Byłem też jeńcem. Miałem
ciekawe życie…
… a miał pan przez te wszystkie wojenne i powojenne lata świadomość, że
zawsze obok czai się śmierć? Że groźba utarty życia nieustannie wisi nad
panem?
Śmierć była bardzo realna, ale myśmy się nie bali.
Dlaczego?
Z dwóch powodów. Po pierwsze: byliśmy młodzi i głupi. A po drugie: dobrze
znaliśmy politykę Hitlera wobec Polaków. Niemcy od początku chcieli nas wybić i
zabrać naszą ziemię. Z każdym rokiem widzieliśmy jak Niemcy mordują rodziny
naszych kolegów i sądziliśmy, że i tak nie dożyjemy końca wojny. Ta świadomość
była bodźcem do tego, aby się bić i zginąć z bronią w ręku.
Widzieliśmy dymy z pożarów, jak Niemcy palili Żydów w warszawskim getcie. Ono
nie było daleko. Cały Żoliborz był pokryty pyłem z ciał ludzkich. Niemieckie
bestialstwo nie miało granic.
W momencie wybuchu wojny miał pan 10 lat. Jak pan pamięta tę Warszawę
sprzed wojny? Jaka była?
Piękna i wesoła – to był Paryż środkowej Europy. Kawiarnie były pełne, ludzie
uśmiechnięci, piękne parki, dużo tańców. Wakacje spędzaliśmy w Zakopanem albo
nad morzem na Helu. Dla mnie to życie w Warszawie było bardzo szczęśliwe.
Na rok, dwa przed wybuchem wojny pan miał świadomość, że wybuchnie?
Tak. Po pierwsze: mój ojciec, który był wiceprezydentem miasta, na polecenie
prezydenta Stefana Starzyńskiego pojechał do Niemiec, aby zakupić tam autobusy
dla miasta. I tam zauważył, że wszystkie niemieckie fabryki produkują czołgi i
uzbrojenie, a nie autobusy. Ojciec był na wojnie polsko-sowieckiej, w Legionach
Polskich i był też oficerem wywiadu, więc dobrze poinformował rząd o niemieckich
przygotowaniach do wojny.
Sam, gdy miałem 9 lat, spędziłem lato w Bydgoszczy – stacjonowały tam oddziały
broni pancernej., Ich czołgami nawet jeździłem, więc byłem doskonale przygotowany
do wojny. Podobnie jak dzieci z tego pokolenia byłem harcerzem. Byłem
przygotowany do walki o Polskę i wojna nie była niespodzianką.
Pan, jako chłopiec, przeczuwał: Niemcy najadą Polskę?
Spodziewałem się wojny, ale zwycięskiej. Sama klęska 1939 roku była dla mnie
wielką niespodzianką.
Gdzie zastał pana wybuch wojny?
Byłem na wakacjach w Kazimierzu nad Wisłą z siostrą i matką. Ojciec zawiózł mnie
tam, ale sam dwa dni później wyjechał, na dzień przed wybuchem wojny prezydent
Starzyński przysłał samochód po niego i wrócił do Warszawy, bo był komendantem
w obronie przeciwlotniczej. Ja chciałem jechać z nim, bo zależało mi na tym, aby ta
wojna nie zaczęła się i nie zakończyła beze mnie.
To się w jakimś stopniu udało?
Szkoła mnie nudziła, harcerstwo też nie bardzo lubiłem. Chciałem walczyć. Moje
modlitwy się spełniły, Hitler ich wysłuchał. Ale jak zaczęła się wojna, to nie
wiedziałem, że będzie tak okropna, bo co może sobie wyobrazić 10-letni chłopiec.
Pana koledzy, którzy mieli ok. 10 lat myśleli podobnie?
Tak. Moi koledzy z Żoliborza to były dzieci z oficerskich rodzin, z podobnym
dziedzictwem walki o niepodległość Polski. Nawet pamiętam, jak przed wojną w
szkole zbieraliśmy pieniądze na to, aby kupić wojenne łodzie podwodne. Nie byłem
wyjątkiem.
Mając 10 lat chciał pan iść na wojnę, bronić Polaków i zabijać hitlerowców?
Tak. Wszystkich, którzy chcieli najechać Polskę.
Jakie obrazki z czasów wojny ma pan w głowie?
Po kapitulacji Warszawy ojciec przywiózł nas do miasta. Zobaczyłem gruzy, trupy
ludzi. Miałem 10 lat i to było moje pierwsze osobiste doświadczenie tego, co znaczy
wojna – to nie jest zabawa.
Jak to się stało, że został pan "Goliatem"? Nie tylko dlatego, że był pan, i nadal
jest, imponującej postury?
Mój harcmistrz na Żoliborzu Ludwik Berger tuż po kapitulacji zaczął przygotowywać
Szare Szeregi. Zebrał harcerzy i zaczął kształcić ich na wojsko. Jak tylko Niemcy
zamknęli szkoły, ja spotkałem Bergera, a ojciec, który został zatrzymany przez
Gestapo, oddał mu mnie pod opiekę.
Obawiał się że może mnie w coś "wpakować", albo ja go "wpakuję", bo jako 10-letni
chłopiec chodziłem z kolegami po ulicach i zbierałem niewypały, żeby robić z nich
granaty. Jeden raz, na szczęście mnie przy tym nie było, nitrogliceryna spadła mu na
ziemię, a wybuch rozerwał rękę. Tak więc ojciec obawiał się i doszedł do wniosku, że
lepiej bym mieszkał pod dachem Bergera. To on nosił pseudonim "Goliat" i był
wyższy nawet ode mnie.
Berger był legendarnym dowódcą harcerzy, wszyscy go kochali, a ja miałem
szczęście, że z nim mieszkałem. Na początku byłem jego gońcem, a w 1941 r. zapytał
mnie, czy jestem gotowy złożyć wojskową przysięgę. Złożyłem ją nocą koło parku
na Żoliborzu. Gdy zginął w strzelaninie, w hołdzie dla niego przyjąłem pseudonim
"Goliat".
"Goliat" był postacią legendarną, a swojego ojca również może pan tak
określić?
Jeśli chodzi o obowiązki ojca, to były one nieporównanie większe – był
wiceprezydentem miasta i wielkim przyjacielem prezydenta Stefana Starzyńskiego.
Walczyli razem w wojnie polsko-sowieckiej, a potem pracowali w Ministerstwie
Skarbu. W 1935 r. Starzyński został prezydentem miasta i sprowadził mojego ojca na
swojego zastępcę.
Podczas oblężenia Warszawy rząd na emigracji przysłał samolot po Starzyńskiego,
by ratować mu życie. Odmówił. Zapytał mojego ojca, czy wraz z rodziną chce
polecieć tym samolotem. Ojciec odpowiedział, że nie – zostanie z nim i będzie
kontynuował walkę z Niemcami.
Jakieś trzy tygodnie później Starzyński został aresztowany po tym jak Niemcy
przyszli do Ratusza. A mój ojciec z rąk podziemia został jego następcą – to z rąk
Polaków stał się prezydentem miasta. Niemcy uważali go za burmistrza, bo
ustanowili swojego gubernatora, którym był Ludwig Leist.
Pana ojciec znalazł się w bardzo trudnej sytuacji.
Tak - bo był w konspiracji. Większość mieszkańców Warszawy nie wiedziała, że jest
prezydentem miasta z ręki podziemia, myśleli za to, że jest kolaborantem. Nie mógł
się wytłumaczyć, a nawet niektórzy dziennikarze z prasy podziemnej źle o nim pisali.
Potem rząd podziemny przywoływał ich do Ratusza, gdzie przepraszali ojca.
Każdego dnia był w niebezpieczeństwie, wielokrotnie aresztowany. Cudem uratował
i siebie, i mnie.
Pan był młodym chłopcem walczącym na wojnie. Ojciec był prezydentem
miasta. Ta sytuacja zniszczyła państwa życie rodzinne? Rozstał się pan z ojcem?
Oczywiście, że tak. Musiałem mieszkać u mojego harcmistrza Bergera. Ojciec był w
Ratuszu, gdy zaczęło się powstanie, chciał przyjechać na Żoliborz, bo wiedział, że w
jego domu mieszka osiemnastoosobowa drużyna, a trwało to tydzień.. Musieliśmy
być przy broni i czekać na rozkaz do godziny "W". Ojciec wiedział o tym i chciał się
pożegnać, ale to się nie udało. Spał przez kilka dni w Ratuszu. Pierwszy miesiąc
Powstania spędził na starówce, a po jej klęsce przeszedł kanałami, z których wyszedł
bardzo okaleczony w nogi, i cudem przeżył. Ja byłem wtedy w okopach Żoliborza,
ranny i chory na zapalenie płuc. Tak się złożyło, że przez parę dni leżeliśmy razem w
domu na ul. Felińskiego.
W ostatnim dniu powstania czołgi dostały się tam, a ojciec wiedząc, że jak Niemcy
zobaczą mnie-powstańca, to mnie zabiją, więc zmusił mnie, bym przeszedł na Plac
Wilsona, gdzie walczył mój oddział.
Powiedział mi wtedy, że jeżeli przeżyję wojnę, dostanę się do obozu jeńców, to
żebym nie wracał do kraju, póki nie będzie wolnej i niepodległej Polski. Powiedział,
abym pojechał do Londynu, gdzie jego brat był radcą w polskiej ambasadzie.
Koniec wojny to dla pana był początek nowego etapu w żuciu?
Od 10 do 14 roku życia tylko walczyłem. Nie uczyłem się. Jedyne co umiałem, to bić
się. Gdy dotarłem do Londynu, byłem jedynie skórą i kośćmi, nie mogłem chodzić.
Przez 3-4 lata miałem koszmary nocne.
Chciał pan nadal walczyć?
Stryj z ambasady znał Jana Nowaka-Jeziorańskiego, który przyjeżdżał podczas wojny
z raportami od Naczelnego Wodza i on kontaktował go z Winstonem Churchillem i
Anthonym Edenem. Znali się dobrze, więc stryj poprosił Jeziorańskiego, aby zabrał
mnie na obiad i namówił…
Na co?
Ja się spodziewałem, że wybuchnie III wojna światowa i Zachód rzuci się na Rosję,
by oswobodzić Polskę. Jeziorański zapytał, jakie mam plany, ja odpowiedziałem, że
czekam na tę III wojnę, która za parę dni się zacznie. On podpowiedział, że nie – że
to zły pomysł. Nie zgadzał się z gen. Władysławem Andersem . Stwierdził, że minie
50-100 lat nim Polska uzyska pełną niepodległość. I dał mi rozkaz, bo był kapitanem,
a ja szeregowcem: idź do szkoły, ucz się, a tak będziesz bardziej przydatny dla kraju,
niż czekając na wojnę, która się nie zacznie. I ten rozkaz pamiętałem przez szkołę
podstawową, gimnazjum i uniwersytety.
Po wyjeździe na Wyspy, skoro przez kilka długich lat pan jedynie walczył, to
miał pan problemy z pisaniem i czytaniem?
Nie. Nawet początki tej książki spisałem na "rozkaz" lekarzy tak, abym doszedł do
równowagi psychicznej. Dali mi radę, bym spędził kilka miesięcy na pisaniu
dziennika. Więc spisałem go dzień po dniu począwszy od 1939 roku - pisałem
niejako na żywo. Wspomnienia te opublikowano na zachodzie pod tytułem "Dying,
we live" (umierając żyjemy). Nawet został nakręcony film na jej podstawie – na dwa
lata przed stanem wojennym w Polsce. Jednak wszystkie kopie zostały zniszczone.
Kiedy pan zdecydował, że się na architekturę? Skłoniła pana do tego profesja
ojca? Widok zburzonej stolicy?
Pamiętam polskich planistów, plany Stefana Starzyńskiego dla nowej pięknej stolicy.
Ale muszę się przyznać, że kierowały mną powody mniej wzniosłe. Miałem
trudności z chemią i matematyką, ale z drugiej strony pięknie pisałem po angielsku,
czemu nawet Anglicy się dziwili. Miałem dobre stopnie z literatury.
Kiedy przyszło do wyboru kierunku studiów, miałem trzy możliwości: prawo,
medycyna albo architektura. Myślałem, że będąc prawnikiem, będę siedział, a jako
bardzo ruchliwa i żywa osoba tego nie chciałem. Na medycynie trzeba byłoby się
nauczyć łaciny, a ja wtedy się już uczyłem angielskiego i miałem dosyć języków.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin