Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 05 - Trędowaty z hospicjum Świętego Idziego.rtf

(501 KB) Pobierz
PASTELROK Z LASS EYTOR

ELLIS PETERS

TRĘDOWATY

OD ŚWIĘTEGO

IDZIEGO

Przełożyła Maria Grabska

PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1993

 

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Pewnego poniedziałkowego popołudnia w październiku roku pańskiego 1139 brat Cadfael przekroczył furtkę opactwa z niejasnym przeświadczeniem, że zanim wróci na wielki dziedziniec, wydarzy się coś strasznego. Nie miał powodu przypuszczać, że jego nieobecność potrwa dłużej niż godzinę. Wybierał się tylko na drugi koniec podgrodzia, do szpitala w Saint Giles, odległego ledwie o pół mili od opactwa w Shrewsbury, jedynie zaś po to, by uzupełnić w szpitalnej aptece zapas olejków, balsamów i maści.

W Saint Giles zużywano mnóstwo takich leków. Nawet gdy trędowatych - dla opieki nad którymi założono szpital - było niewielu, zawsze tuliło się tam parę biednych i chorych duszyczek, natomiast ziołowe leki Cadfaela koiły i leczyły nie tylko rany, ale i umysły. Zwykle co trzy tygodnie Cadfael dreptał do leprozorium zaopatrzony w zestaw świeżych specyfików. Ostatnio czynił to tym chętniej, iż brat Marek, jego nieoceniony i dotąd nieodżałowany pomocnik w herbarium, poczuł powołanie, by przez rok służyć nieszczęśnikom pozostającym pod patronatem świętego Egidiusza. Wizyta w Saint Giles była więc zawsze okazją do miłych wspomnień dni, które przeminęły.

Aby bowiem wszystko było jasne, trzeba zaznaczyć, że złe przeczucia Cadfaela nie miały nic wspólnego z doniosłymi wydarzeniami, jakich świadkiem miało być wkrótce opactwo pod wezwaniem świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury. Nie myślał o przygotowywanych tu zaślubinach. Żaden omen nie wieścił też czyjejś nagłej i gwałtownej śmierci. Cadfael podejrzewał raczej, że w czasie jego nieobecności stłucze się naczynie pełne cennego wywaru, wykipi syrop albo przepali się rynka. Bał się, że płomień z przepełnionego drewnem piecyka sięgnie ziół, suszących się w pęczkach pod sufitem, lub też, co gorsza, pójdzie z dymem całe herbarium.

Marek był spokojny, sumienny i zręczny. Kiedy odszedł, Cadfael za wszystkie swoje grzechy został pokarany pomocą najbardziej roześmianego, naiwnego, nieuważnego i niezdarnego spośród świętych młodzianów. Był to rozpieszczony, obdarzony przesadnie pogodnym usposobieniem dziewiętnastoletni żółtodziób, który w rozwoju swojego umysłu na zawsze chyba zatrzymał się na poziomie szczęśliwego dwunastolatka. Miał dwie lewe ręce, za to jego zapał i wiara w siebie były niewzruszone. Uważał, że dobrymi chęciami można zdziałać wszystko, lecz nie potrafił sobie poradzić z najmniejszym kłopotem. Efekty własnych poczynań niezmiennie zaskakiwały go i przerażały. By dopełnić miary problemu, jaki sobą przedstawiał, trzeba przyznać, że był najbardziej dobrodusznym i uczuciowym człowiekiem pod słońcem. I głuchym jak pień na wszelkie nauki, nadzieja jego nigdy bowiem nie gasła. Besztany za stłuczenie, zniszczenie, pomieszanie czy przypalenie czegoś, przyjmował karę z nieodmiennie cichą pokorą. Przy każdym przewinieniu był pewien przebaczenia i święcie przekonany, że podobna katastrofa już mu się nie przydarzy. Cadfael lubił go tak samo, jak się na niego wściekał - bez miary. W końcu posępnie machał ręką na szkody, jakich zawsze należało się spodziewać, gdy chłopiec miał wykonać polecenie bez nadzoru. Oczywiście prócz dobroci miał on i inne zalety. W kopaniu ziemi - a jesienią była to najważniejsza praca - nie miał sobie równych. Zagłębiał łopatę w ziemię z zapałem, z jakim inni oddawali się modlitwom, a odwracał skibę z miłością i braterskim uczuciem, które Cadfael wysoko u niego cenił. Broń Boże tylko, by miał sadzić tam, gdzie już skopał! Niestety, brat Oswin miał drewniane palce.

Tak więc brat Cadfael nie mógł sobie pozwolić na rozmyślania o świetnych zaślubinach, jakie za dwa dni miały się odbyć w przy klasztornym kościele. Prawdę mówiąc -całkowicie o nich zapomniał. Dopiero przechodząc przez podgrodzie, zauważył, że ludzie zbierają się przed domami w luźne grupki i spoglądają wyczekująco za miasto, na drogę prowadzącą do Londynu. Dzień był pochmurny i chłodny, w powietrzu wisiała mżawka, ale szacowne matrony ze Shrewsbury nie miały zamiaru z tego powodu dać się pozbawić widowiska. Tą drogą miały nadjechać oba orszaki weselne i najwyraźniej rozeszła się właśnie wieść, że zbliżają się już do miasta. Jako że opactwo leżało za murami, spora liczba mieszczek przeszła przez bramę i zmieszała się z ludźmi z podgrodzia. Panował ruch i zgiełk jak w zwykły dzień targowy. Nawet żebracy zebrali się wokół bramy w świątecznym podnieceniu. Kiedy pan na tak wielkich włościach zjeżdża, by poślubić dziedziczkę równie rozległego majątku, można mieć nadzieję, że świetnej uroczystości towarzyszyć będą hojne jałmużny.

Cadfael obszedł mur, otaczający targ koński, i ruszył głównym traktem. Tu domy stały już rzadziej, a pola i zagajniki wyciągały zielone palce, by dotknąć skraju drogi. Tu także kobiety stały przed drzwiami, chcąc choć przez chwilę popatrzeć na pannę i jej narzeczonego. Przed dużym domostwem w połowie drogi do Saint Giles zebrał się tłumek gapiów, którzy przez otwartą bramę z zaciekawieniem przyglądali się krzątaninie na dziedzińcu. Słudzy i pachołkowie biegali między domem a stajnią, na podwórzu migały kolorowe kubraki w barwach barona. Tu miał się zatrzymać pan młody ze swoją świtą, natomiast panna i jej orszak nocowali w gościnnych komnatach opactwa. Prosta ludzka ciekawość kazała Cadfaelowi przystanąć na chwilę wraz z innymi. Dom był duży, otoczony solidnym wałem, za którym znajdował się ogród i sad. Należał do Rogera de Clinton, biskupa Coventry, jednak sam właściciel rzadko się tu pojawiał. Udzielenie gościny Huonowi de Domville, który władał ziemiami w Shropshire, Cheshire, Stafford i Leicester, było po części przyjacielską przysługą dla opata Radulfusa, a po części politycznym ukłonem w stronę potężnego barona, o którego łaski i protekcję warto było zabiegać w tych niepewnych czasach. Co z tego, że król Stefan niepodzielnie władał większą połacią kraju, skoro na zachodzie jego przeciwnicy trzymali się mocno, a wielu lordów gotowych było przejść na drugą stronę, jeśli szala fortuny choć trochę się przechyli. Ledwie trzy tygodnie wcześniej cesarzowa Matylda wysiadła na brzeg w Arundel, a z nią jej przyrodni brat Robert, książę Gloucester i stu czterdziestu rycerzy. Przez źle pojętą szczodrość, a może przez podstępne rady fałszywych przyjaciół, król pozwolił jej zająć Bristol, gdzie znalazła popleczników swej sprawy i umocniła się już na dobre. Z tych to przyczyn ludzie rozglądali się wokół nieufnie i z zapartym tchem słuchali nowin. Tu, na wsi, pogodna jesień dawała złudzenie spokoju, ale mogło się zdarzyć, że nim wojna domowa dobiegnie końca, nawet biskup potrzebować będzie wpływowych sojuszników.

Za domem biskupa droga biegła wśród drzew, pozostawiając miasto w oddali. O strzał z łuku, na rozdrożu, widać było niski, długi dach hospicjum, chruściany płot klauzury, a za nim nieco wyższy dach kościoła z masywną, niską sylwetką dzwonnicy. Kościółek składał się z prezbiterium i na- wy, do której od północy przylegała niższa nawa boczna. Za nim rozciągał się cmentarz, a w jego centrum stał drewniany krzyż. Zabudowania te nie były zbyt widoczne z obu prowadzących do miasta dróg. Trędowaci nie mają wstępu na ludne ulice grodów, a gdy proszą o wsparcie za murami, też muszą trzymać się na uboczu. Święty, który im patronował, z własnej woli zaszył się na pustyni, ale oni nie mieli innego wyboru, jak pozostawać w przymusowej izolacji.

Jasne było jednak, że i oni nie wyzbyli się zwykłej ludzkiej ciekawości, bo tak samo jak inni tłumnie wylegli na drogę. I dlaczegóż by biedakom nie wolno było przynajmniej popatrzeć na szczęśliwych bliźnich? Pozazdrościć im, jeśli do wyższych uczuć nie byli już zdolni, a życzyć pomyślności w małżeństwie, jeśli pozwalała im na to wielkoduszność charakteru? Wzdłuż płotu ustawił się szereg postaci w ciemnych szatach, nie tak żwawych jak ich zdrowi współziomkowie, lecz równie podekscytowanych. Cadfael znał wielu z nich. Osiedli tu już na zawsze, z pomocą swych opiekunów starając się przeżyć resztkę nieszczęśliwego żywota najlepiej jak umieli. Kilku było nowych. Wstępowali tu pielgrzymi, wędrujący od leprozorium do leprozorium jak kraj długi i szeroki. Zatrzymywali się na krótko w ustronnym sanktuarium jakiegoś świętego o szczególnej mocy, a potem znów samotnie ruszali w dalszą drogę. Niektórzy wlekli się o kulach lub opierali ciężko na kosturach. Stopy mieli okaleczone przez chorobę albo okryte bolesnymi wrzodami. Ktoś poruszał się na małym drewnianym wózku. Inne obrzmiałe ciało jak bezwładny tobół kuliło się pod płotem, a zniekształcona twarz kryła siew cieniu kaptura. Paru z tych, co mogli się swobodnie poruszać, zasłaniało twarze szmatami, zza których widać było tylko oczy.

Liczba pacjentów zmieniała się w miarę, jak odchodzili pielgrzymi. Porzucali to miejsce jak każde inne, ruszając do następnego przytułku, skąd rozpościerał się widok na inną krainę. Zwykle jednak znajdowało tu schronienie i opiekę od dwudziestu do trzydziestu chorych. Przełożonego szpitala mianował opat. Mnisi i świeccy bracia służyli tu na własną prośbę. Wiadomo było, że pielęgniarz w każdej chwili może zostać pacjentem, ale nigdy nie trzeba było długo czekać na kolejnego ochotnika, który go zastąpi i się o niego zatroszczy. Cadfael pracował tu ponad rok. Nie czuł wstrętu, a tylko wyważoną litość i szacunek, który tak często okazywał się najlepszą zachętą i wsparciem. Co więcej, przychodził tu tak regularnie, że jego wizyty stały się jednym ze stale wypełnianych obowiązków, podobnie jak posługa do mszy. Opatrywał już tyle i tak strasznych ran, że nie mógłby ich spamiętać. W poskręcanych skorupach, które leczył, odkrywał czułe serca i żywe umysły. Kiedy jeszcze wędrował po świecie, był świadkiem wielu bitew, dotarł z krucjatą aż do Akry, Askalonu i samej Jerozolimy. Widywał śmierć okrutniejszą niż ta, którą przynosi choroba, pogan łagodniejszych od chrześcijan, poznał trąd, który toczy serce i wrzody na duszy gorsze od tych, które przecinał i leczył swoimi ziołami. Nie był zbytnio zdziwiony, kiedy Marek zdecydował się pójść jego śladem. Doskonale wiedział, że i bez jego przykładu Marek ma wszelkie dane, by pójść jeszcze krok dalej. Cadfael znał siebie zbyt dobrze, aby chcieć zostać księdzem, ale prawdziwego kapłana rozpoznawał od razu.

Brat Marek dojrzał go z daleka i wybiegł mu na spotkanie. Gładka twarz jaśniała uśmiechem, niesforne włosy koloru słomy sterczały wokół tonsury. Prowadził za rękę skrofuliczne dziecko; jasna głowina chudziutkiego chłopczyka usiana była starymi, przysychającymi ranami. Marek odgarnął włosy, które przywarły do ostatniego jątrzącego się jeszcze miejsca i z dumą spojrzał na swoje dzieło.

- Tak się cieszę, że przyszedłeś, Cadfaelu. Kończy mi się już balsam z pomurnika, a patrz, jakie cuda zdziałał! Ostatnia rana prawie się już zagoiła. Opuchlizna na szyi też jest mniejsza. Bran, chłopcze, pokaż się bratu Cadfaelowi! To on robi dla nas lekarstwa, bez niego byś nie wyzdrowiał. No, biegnij teraz do matki i stań przy niej, żebyś nie stracił przed- stawienia. Niedługo nadjadą.

Dziecko puściło jego dłoń i odbiegło w stronę smutnej czeredy, która w tej właśnie chwili wcale smutna nie była. Słychać było pogawędki, podśpiewywanie, nawet śmiechy.

Marek spojrzał w ślad za swym najmłodszym podopiecznym. Patrząc na niepewne, koślawe nóżki dziecka, potykające się z niedożywienia, wyraźnie posępniał. Chłopiec był tu dopiero od miesiąca i wciąż jeszcze wyglądał jak szkielet.

- Ten przynajmniej nie jest nieszczęśliwy - powiedział brat Marek, jak gdyby sam był tym zdziwiony. - Kiedy ni- kogo nie ma w pobliżu, nie odstępuje mnie na krok i ani na chwilę nie przestaje gadać.

- Walijczyk? - spytał Cadfael, przyglądając się dziecku w zadumie. Imię musiano mu nadać na cześć błogosławionego Brana, który pierwszy zaniósł Ewangelię do Walii.

- Jego ojciec pochodził z Walii. - Marek odwrócił się i spojrzał przyjacielowi w oczy z żarliwą nadzieją. - Czy myślisz, że można go uleczyć? Całkowicie uleczyć? Przynajmniej teraz ma co jeść... Kobieta tutaj umrze. Zobojętniała na wszystko. Traktuje go dobrze, ale najszczęśliwsza jest, kiedy go nie widzi. Naprawdę wierzę, że chłopiec może jeszcze wrócić do świata.

Albo z niego odejść, pomyślał Cadfael. Jeżeli tak wytrwale za tobą biega, przesiąknie na wylot kościelnym kadzidłem, a opactwo ma tuż pod ręką.

- Mały jest pojętny? - zapytał.

- Bardziej niż wielu takich, którzy umieją czytać i liczyć i uczą się łaciny. Mądrzejszy od niejednego, co odziany jest w delikatne płótno, a niańka nie spuszcza go z oka. Spróbuję zacząć go uczyć w miarę swoich sił.

Podeszli do drzwi leprozorium. Szmer podnieconych głosów narastał, a na drodze dały się słyszeć zbliżające się szybko inne odgłosy - szczękanie uprzęży, nawoływania sokolników, rozmowy, śmiechy, stłumione uderzenia podków na porośniętym trawą skraju wydeptanego traktu. Zbliżał się jeden z weselnych orszaków.

- Mówią, że pierwszy ma przybyć pan młody - bąknął Marek, wchodząc z ganku do ciemnej sieni i prowadząc Cadfaela do kąta, gdzie stała apteczna szafa. Jeden klucz do niej miał Fulko Reynald, zarządca opactwa i przełożony szpitala. Brat Cadfael posiadał drugi. Otworzył sakwę i zaczął z niej wykładać przyniesione specyfiki.

- Wiesz coś o nich? - spytał Marek, ulegając trawiącej go ciekawości.

- O kim? -wymamrotał Cadfael, zajęty lustracją pustych miejsc na półkach.

- Szlachetnie urodzonych, którzy przybędą, by tu się pobrać. Znam tylko ich imiona. Wiem, że nie powinienem poświęcać im tyle uwagi - Marek zarumienił się, zawstydzony - ale nasi biedacy, którzy na co dzień mają tylko swoje rany i kalectwo, wiedzą o nich więcej ode mnie i Bóg jeden wie, skąd. To jest jak płomyczek, który ich ogrzewa. Jak gdyby każda radość, o którą się otrą, pomagała im bardziej, niż ja jestem w stanie to uczynić. W końcu to tylko wesele!

- Zaślubiny - przyświadczył Cadfael poważnie, ustawiając w rzędach słoiki maści i flaszki balsamów z alkanny, zawilca, mięty i trędownika, którym przyświeca Wenus i księżyc, oraz z ziaren owsa i jęczmienia. - Zaślubiny to węzeł, łączący dwa żywoty i jako taki nie jest sprawą błahą - stwierdził, dodając gorczycę, która, choć jest zielem Marsa, w maściach i okładach cudownie leczy najbardziej nawet złośliwe wrzody. - Każdy mężczyzna i każda kobieta, którzy przeszli tę próbę, troszczą się o los młodych, którzy przed nią stają. Nawet i ci, co nie doświadczyli życia w małżeńskim stadle, mogą życzyć im wszystkiego dobrego.

Cadfael zebrał w życiu wiele rozlicznych doświadczeń, nim zamknęła się za nim klasztorna furta, nigdy jednak nie zdecydował się na ożenek. Raz, co prawda, niemal już stał przed ołtarzem, a więcej niż raz udało mu się w porę od tej możliwości wywinąć. Niekiedy rozpamiętywał owe chwile i na to wspomnienie czuł jednak w sercu lekki żal.

- Baron ma słynne nazwisko, ale nie wiem o nim nic więcej, poza tym, że jak powiadają, jest w dobrych stosunkach z królem - powiedział. - Zdaje mi się, że kiedyś znałem starego krewniaka panny. Ale czy pochodzi z tej samej linii, tego już nie odgadnę.

- Mam nadzieję, że jest urodziwa - rzekł Marek.

- Przeor Robert z zaciekawieniem wysłuchałby twoich słów - zauważył sucho Cadfael, zamykając drzwi szafy.

- Piękno potrafi leczyć -tłumaczył z przejęciem Marek, wcale nie zawstydzony. - Jeśli jest młoda i śliczna, jeśli przejeżdżając uniesie głowę i uśmiechnie się do nich, jeśli się nie wzdrygnie na ich widok, zrobi więcej dla tych moich biedaków, niż ja mogę zdziałać nożem i okładami. Dopiero tutaj zaczynam pojmować, że łaska to coś, co można pochwycić z przemijającego dnia i odłożyć sobie na później, by móc o tym rozmyślać. Oczywiście nie musi to być czyjaś uroczystość weselna - dodał mniej pewnie - ale skoro to ona właśnie się szykuje, szkoda byłoby tę okazję zmarnować.

Cadfael objął ramieniem wciąż szczupłe i wątłe barki Marka, i pociągnął go z powrotem przez panujący w sieni półmrok do ożywionego zbiegowiska w jasnym świetle na zewnątrz.

- Ufajmy i módlmy się - powiedział serdecznie - że sta- nie się ona źródłem łaski także i dla pary, na cześć której to wszystko się dzieje. Z tego, co słyszę, jedno z nich już nadjeżdża. Chodźmy popatrzeć!

Szlachetny pan młody zbliżał się wraz z orszakiem w splendorze wspaniałych barw, z dźwiękiem rogów i cichym, nieustającym śpiewem dzwoneczków uprzęży. Kawalkada rozciągała się na pięćdziesiąt kroków, a za nią biegli piesi słudzy, prowadząc juczne kuce i dwie pary wielkich chartów na smyczach. Nędzna gromadka wyrzutków zebrała całą swą odwagę i posunęła się o kilka kroków naprzód, by lepiej się przyjrzeć miękkim, przepięknie barwionym tkaninom, jakie nigdy nie miały okrywać ich ciał. Kiedy procesja zrównała się z chruścianym płotem, wokół rozległ się cichy, spłoszony szmer podziwu.

Na przedzie, na wielkim czarnym koniu, odzianym jak i jeździec w przepyszny szkarłat i złoto, jechał tęgi, postawny mężczyzna o szerokiej piersi. Nie był szczególnie wytworny, ale pewnie trzymał się w siodle, wysforowawszy się spory kawałek przed resztę jeźdźców, tak by każdy na własne oczy mógł stwierdzić jego absolutne pierwszeństwo. Za nim jechało konno trzech młodych giermków, cały czas czujnie wpatrzonych w swego pana, jak gdyby w każdej chwili miał odwrócić się i poddać ich jakiejś ryzykownej próbie. To samo napięcie, niemal lęk nawet, przenikało cały dwór, kredensowych, pokojowców, stajennych, sokolników, aż po chłopców ciągniętych przez wyrywające się psy. Tylko zwierzęta - konie, charty i jastrzębie na ramieniu sokolnika - dobrze utrzymane i zadowolone, nie zdradzały strachu przed swoim panem.

Brat Cadfael stał wraz z Markiem u wrót na podwórze i przyglądał się z coraz większą uwagą. Bo - choć każdy z trzech młodych giermków doskonale by się nadawał do roli pana młodego -jasne było, że żaden z nich nie jest Huonem de Domville. Jakoś do tej pory nie przyszło Cadfaelowi na myśl, że baron może być już nie pierwszej wiosny. Nie był to młody kochanek, który bierze ślub w wieku odpowiednim do takiego przedsięwzięcia. W krótkiej, gęstej brodzie więcej było srebrnych niż czarnych nitek. Spod wymyślnego biretu, włożonego na bakier, wymykał się zwinięty pukiel siwych włosów i przebłyskiwała biegnąca od skroni łysina. Krępe, potężne ciało wciąż było muskularne, ale w najlepszym wypadku przekroczyło już pięćdziesiątkę, a co bardziej prawdopodobne - zbliżało się do sześćdziesiątki. Cadfael zgadywał, że do tej pory baron pochował już jedną, jeśli nie dwie żony. Narzeczona - jak głosiła plotka - miała ledwie kilkanaście lat i świeżo wyszła spod opieki piastunki. Cóż, takie rzeczy się zdarzają. Takie rzeczy się robi.

Kiedy jeźdźcy zbliżyli się nieco, Cadfael poczuł, że nie może oderwać oczu od twarzy tego człowieka. Szerokie, płaskie czoło, podwyższone przez przerzedzoną czuprynę, nie rzucało niemal żadnego cienia na płytkie oczodoły, gdzie spoza skąpych rzęs błyskały złośliwą inteligencją małe, czarne oczy o przenikliwym spojrzeniu. Fryzowana broda. odsłaniała wąskie, bezlitosne usta. Była to masywna, brutal- na twarz, umięśniona jak ramię zapaśnika, ale jakby nie do końca uformowana. Twarz, za którą nie szukało się wyrafinowanego umysłu, jaki mieszkał w tej głowie, czyniąc jej właściciela jeszcze bardziej imponującym człowiekiem. Taki był Huon de Domville.

Zbliżył się teraz na tyle, by widzieć, cóż to za istoty rozglądają się, wiercą i w podnieceniu wymachują rękoma obok małego kościółka i wzdłuż kościelnego płotu. Nie spodobało mu się to, co zobaczył. Czarne oczy, które przypominały dwie drobne śliwki zanurzone w twardym cieście twarzy, nabiegły krwią jak rozżarzające się węgle. Choć z drugiej strony drogi trawiaste pobocze było szersze, rozmyślnie skierował konie ku gapiom, po to tylko, by zapędzić nieszczęśników z powrotem do ich więzienia. Rozwinął długi bicz, który trzymał w dłoni i wywijał nim szeroko. Wątpliwe, czy kiedykolwiek dotknął nim swego konia, zwierzęcia pełnej krwi i nieocenionej wartości, ale bicz nadawał się świetnie do oczyszczenia drogi z trędowatych. Zaciśnięte usta otwarły się, by władczo zakrzyknąć:

- Z drogi, robactwo! Zabierajcie się razem z waszą zarazą!

Tłum zakotłował się i cofnął. Ludzie umykali pospiesznie z zasięgu bata, jeśli nie wzroku samego pana. Wszyscy oprócz jednego. Przygarbiona zakapturzona postać, pół głowy wyższa od całej reszty, pozostała na miejscu. Może człowiek ten nie mógł się szybko poruszać, być może nie zrozumiał, może po prostu w ten sposób przejawiał niemy upór. Stał wyprostowany i patrzył z napięciem przez otwory wycięte w zasłonie okrywającej twarz. W końcu zdecydował się cofnąć o krok, nie odwracając głowy. Stąpnął ciężko na jedną nogę, zbyt późno, by uniknąć smagnięcia biczem, jeśli rzeczywiście zamierzał go uniknąć. Cios trafił w ramię i pierś. Okaleczona stopa powinęła się pod chorym i upadł bezwładnie na trawę.

Cadfael skoczył naprzód, ale Marek był pierwszy. Z nieartykułowanym okrzykiem rzucił się na kolana przy wychudzonej postaci i wyciągnął ramię, żeby własnym ciałem osłonić leżącego przed następnym ciosem. Ale Domville już ich minął, z odrazą odwróciwszy twarz od mętów tego świata. Nie przyspieszył ani nie zwolnił; jechał nie rozglądając się na boki, a za nim cała jego świta, choć orszak trzymał się gościńca, a część jeźdźców patrzyła w inną stronę. Na twarzach giermków malowało się zakłopotanie i niepewność. Jadący w środku wysoki, jasnowłosy młodzieniec od- wrócił się ku rozciągniętej na ziemi parze, obrzucając ją przerażonym spojrzeniem niebieskich jak bławatki oczu. Je- chał tak z głową wykręconą do tyłu, aż szturchańce kolegów przypomniały mu o jego obowiązkach.

Nim Marek postawił na nogi starego człowieka, orszak przesunął się dalej. Słudzy zastygli na koniach niczym drewniane figury, odgrodzeni od świata własnym serwilizmem. Kilka bardziej z pańska odzianych postaci, gości albo może uboższych krewnych, minęło ich obojętnie, jak gdyby nic się nie stało. Wśród nich przebierał paciorki różańca kleryk o twarzy świętoszka, blado uśmiechnięty i zatopiony we własnych myślach. Plotka głosiła, iż właśnie ów Eudo de Domville, kanonik z Salisbury, udzielić miał sakramentu małżeństwa. Był to człowiek dobrze widziany przez kościół i papieskiego legata. Od niedawna oczekiwał awansu i przypuszczalnie miał niepłonną nadzieję na dalsze łaski zwierzchników. Przejechał wraz z innymi, a za nim stajenni, paziowie i psy. Odprowadził ich dźwięk małych dzwoneczków przy uzdach i strzemionach, cichnąc z wolna wśród pierwszych zabudowań podgrodzia.

Brat Marek wdrapał się na trawiastą pochyłość, obejmując ramieniem starego trędowatego. Cadfael odsunął się i po zostawił ich samych. Marek nie bał się, że się zarazi, bo ni gdy nawet przez chwilę nie myślał o niebezpieczeństwie wszystkie siły poświęcając swej pracy. Nie byłby też zaskoczony i nie rzekłby słowa skargi, gdyby w końcu zaraza go dosięgła, stawiając w rzędzie tych, którym służył. Szedł ze swym chorym towarzyszem i mówił coś do niego łagodnie i wesoło. Obaj przyzwyczaili się już, że świat nimi gardzi, i nieco już na to zobojętnieli. Cadfael przyglądał się im. Zauważył spokojny i mocny, choć utykający krok starego, a także stanowczy gest, jakim lewa dłoń, wynurzając się na chwilę z szerokiego rękawa, ujęła wyciągniętą rękę Marka i odsunęła ją na długość ramienia. Marek przyjął tę odprawę z prostotą i szacunkiem, odwrócił się i odszedł. Cadfael spostrzegł, że w owej dłoni, ongiś smukłej i kształtnej, brakowało wskazującego i środkowego palca, a z serdecznego po- zostały tylko dwa człony. Skóra na kikutach była biała, pomarszczona i sucha.

- Niezbyt szlachetny postępek - odezwał się Marek ze smętną rezygnacją, otrzepując z habitu źdźbła trawy. - Ale strach budzi w ludziach okrucieństwo.

Cadfael wątpił, czy strach odegrał tu istotniejszą rolę. Huon de Domville nie wyglądał na człowieka, który boi się czegokolwiek poza - być może - ogniem piekielnym. Prawdą jednak było, że wykluczająca ludzi ze społeczeństwa zaraza piekło właśnie przywodziła na myśl.

- Macie nowego pacjenta? - spytał, spoglądając w ślad za wysokim trędowatym, który odszedł drogą do miejsca, skąd miał lepszy widok. - Zdaje się, że nie widziałem go tu wcześniej.

- Nie, przyszedł tydzień, albo dwa. temu. To włóczęga, wieczny pielgrzym. Odwiedza relikwie świętych, posuwa się o tyle, na ile pozwala mu jego stan. Mówi, że ma siedemdziesiąt lat i ja mu wierze. Chyba nie zagrzeje tu długo miejsca. Zatrzymał się, bo kości świętej Winifredy spoczywały tu w kościele, zanim powędrowały do opactwa. Do miasta nie mógłby się udać. Tutaj mógł zostać.

Cadfael, który wiedział o przesławnej dziewicy rzeczy, jakich nigdy nie ośmieliłby się zwierzyć niewinnemu druhowi, potarł w zamyśleniu wydatny brązowy nos. Przemknęło mu przez myśl, że nawet w dalekim grobie w Gwytherin święta Winifreda mogłaby nadstawić ucha na modlitwy biednego, srodze doświadczonego przez los człowieka.

Powiódł wzrokiem za wysoką, wyprostowaną postacią. W anonimowym całunie ciemnego płaszcza z kapturem i zasłony z gazy, kryjącej nawet twarze ciężej poszkodowanych, mężczyźni i kobiety, starzy i młodzi zdawali siew samotności i w sekrecie dożywać tych krótkich lat, które im darowano. Nie było płci, wieku, barwy skóry, ojczyzny ni wyznania. Pozostały żyjące duchy, uznane tylko przez Stwórcę. Choć nie, wcale tak nie było. Chód, głos, postawa, tysiące rozmaitych znamion charakteru i rodu, przebijało się przez jednakowe szaty, każdego z nich czyniąc jedynym w swoim rodzaju. Milczenie tego człowieka robiło silne wrażenie, a jego spokój, nawet w obliczu niebezpieczeństwa, tchnął rzadką i budzącą respekt godnością.

- Rozmawiałeś z nim?

- Tak, ale mówi niewiele. Z tego, jak mówi, sądzę, że je- go język albo wargi muszą być uszkodzone. Słowa wypowiada powoli, trochę bełkotliwie i szybko się męczy. Ale głos ma cichy i głęboki.

- Jakie lekarstwa mu dajesz?

- Żadne, bo twierdzi, że żadnych nie potrzebuje. Nosi ze sobą własny balsam. Nikt z nas nie widział jeszcze jego twarzy. Dlatego myślę, że musi być strasznie okaleczona. Zauważyłeś, że jest kulawy? Stracił wszystkie palce jednej stopy, z wyjątkiem kawałka wielkiego palucha. Chodzi w specjalnie zrobionym bucie ze sztywną podeszwą, która zapewnia mu oparcie. Podejrzewam, że druga stopa też ucierpiała, choć może nie tak bardzo.

- Widziałem jego lewą dłoń - rzekł Cadfael.

Widywał już takie dłonie. Palce gniły tak długo, aż odpadały niczym zwiędłe liście. Choroba powoli zżerała ciało, póki nawet z nadgarstka nie wysypały się kości. A jednak zdawało mu się, że w tym przypadku nienasycony demon zginął z własnej żądzy. Nie było śladu rakowatego rdzenia. Biała, pokiereszowana tkanka wokół utraconych palców była wyschnięta i zagojona, choć wyglądała okropnie. Na grzbiecie dłoni przy każdym ruchu wyraźnie zaznaczały się mięśnie.

- Zdradził ci, jak się nazywa?

- Powiedział, że na imię ma Łazarz - Marek uśmiechnął się. - Myślę, że sam sobie je nadał. Ochrzcił się na nowo, pewnie gdy - zgodnie z nakazami prawa - porzucił dom i rodzinę. To drugie narodziny, choć może godne politowania. Sam siebie trzymał do drugiego chrztu. Nie wnikam w to. Żałuję tylko, że nie korzysta z naszej pomocy, zamiast polegać wyłącznie na własnym leczeniu. Z pewnością cierpi od ran albo wrzodów, którym dobrze zrobiłyby twoje maści, za- nim odejdzie od nas tak samo, jak przyszedł.

Cadfael zamyślił się, patrząc na sylwetkę stojącą bezruchu z dala od innych, na garbie trawiastego wzgórka.

- Nie jest sparaliżowany. Ma władzę w tych członkach, które mu zostały? Czuje gorąco i chłód? A ból? Jeśli skaleczy rękę o gwóźdź albo drzazgę w płocie, czy wie o tym?

Marek był w rozterce. Znał chorobę tylko pod postacią, jaką tu spotkał - szpetną, pełną wrzodów i ran.

- Wiem, że poczuł smagnięcie biczem, nawet przez grubą opończę. Tak, na pewno czuje, jak inni ludzie.

Ale ci, którzy cierpią na prawdziwy trąd - pomyślał Cadfael, wspominając widma dawnych lat, czasów krucjaty - ci, co bieleją jak popiół, których skóra osypuje się szarymi płatkami, w szczytowym punkcie choroby nie czują, jak inni ludzie. Kaleczą się, krwawią i nie zdają sobie sprawy z tego, że się zranili. Podczas snu wsuwają stopę w palenisko i budzi ich dopiero smród własnego palonego ciała. Chcą dotknąć i nie wiedzą, czy dotknęli. Nie potrafią podnieść tego, co uchwycili. Bezużyteczne, nieczułe palce, dłonie, stopy gniją i odpadają. Tak jak odpadły palce u rąk i nóg Łazarza. Ale ludzie ci nie chodzą, nawet chromo jak Łazarz, nie pod- noszą się z ziemi zdecydowanym, energicznym ruchem i nie chwytają podanego z pomocą ramienia, tak jak Łazarz chwycił ramię Marka okaleczoną ręką. Chyba, że dopiero wtedy, gdy pożerający ich demon sam siebie wyniszczy na śmierć.

- Myślisz - spytał Marek z nadzieją - że może to nie jest prawdziwy trąd?

- O, nie! - Cadfael pokręcił głową bez wahania. - To na pewno jest trąd, co do tego nie może być wątpliwości.

Nie dodał, że jego zdaniem wiele chorób, które tu leczyli, choć tak samo wykluczały chorych ze świata i określano je tą samą nazwą, w rzeczywistości trądem nie były. Każdy człowiek, u którego zauważono guzki przekształcające się we wrzody, łuszczące się blade egzemy albo cieknące rany, zsyłany był do leprozorium. Cadfael podejrzewał, że w wielu przypadkach choroba rozwijała się z brudu, a w wielu innych - z nędznej, nazbyt skąpej strawy. Ze smutkiem patrzył, jak nadzieja gaśnie na twarzy przyjaciela. Brat Marek bez wątpienia marzył o uleczeniu wszystkich, którzy do nie- go przychodzili.

Na drodze rozległ się pierwszy odległy szmer, towarzyszący zbliżaniu się do miasta następnego orszaku. Szepty gapiów, ucichłe po butnym przejeździe Domville'a, rozświergotały się znowu jak ożywione wróble. Grupka widzów podpełzła ku skrajowi drogi. Wyciągali szyje w nadziei, że dojrzą narzeczoną. Przyszły pan młody pozostawił po sobie jedynie rozczarowanie. Może panna zrobi lepsze wrażenie.

Brat Marek otrząsnął się z chwilowego przygnębienia i pociągnął Cadfaela za rękaw.

- Chodź, możesz przecież zaczekać i obejrzeć resztę.

Wiem, że i beze mnie w herbarium wszystko idzie jak z płatka. Po co miałbyś od razu uciekać?

Wspominając liczne niespodzianki, jakich nie szczędził mu brat Oswin, Cadfael mógłby wymienić wiele przyczyn, dla których nie powinien opuszczać pracowni na zbyt długo, ale także jeden ważki powód, by zostać.

- Przez następne pół godziny chyba nic się jeszcze nie zawali - przyznał. - Chodźmy i stańmy przy tym twoim Łazarzu. Chciałbym mu się dyskretnie przyjrzeć.

Stary człowiek nawet nie drgnął, gdy posłyszał, że się zbliżają. Stanęli z boku, by nie przeszkadzać mu w rozmyślaniach. Miał w sobie niewzruszony spokój eremity; jak owi dawni ojcowie wiary szukali samotności w pustyni, tak on otaczał się nią nawet pośród ludzi. Przewyższał ich obu o głowę. Stał prosty jak lanca i niemal tak samo chudy, tylko szerokie, pochylone ramiona zaznaczały się pod otulającym go płaszczem. Odwrócił głowę dopiero, gdy zrywający się wiatr przyniósł bliżej odgłosy nadjeżdżającej kompanii. Z napięciem wpatrywał się w stronę, z której dochodził dźwięk, i wtedy Cadfael na moment dojrzał twarz pod kapturem. Zasłonięte czoło, sądząc z kształtu czaszki, było szerokie i wyniosłe. Szorstki niebieski gałgan krył twarz aż po kości policzkowe. W powstałej szczelinie przykuwały wzrok oczy - wielkie, bez jednej skazy, o przejrzystych, bladych, lecz błyszczących, szarobłękitnych tęczówkach. Jakiekolwiek potworności ukrywał, jego oczy widziały jasno i nawykłe były do patrzenia w dal. Nie zwrócił uwagi na stojących przy nim dwóch mnichów. Jego wzrok prześliznął się po nich, wędrując w stronę, gdzie widać już było nadjeżdżający orszak - migoczący zlepek barw, po którym ślizgały się świetlne plamy.

Poczet był mniej ceremonialny niż świta Huona de Domville i nie tak liczny. Tym razem nie poprzedzał go wyniosły jeździec. W zawierusze konnych pachołków, tworzących krąg niczym zbrojna eskorta, jechały trzy osoby. Po jednej stronie ciemny, żylasty, smagłoskóry mężczyzna około lat czterdziestu pięciu, wystrojony w ciemne, połyskujące szaty, dosiadał dumnie lekkiego, śmigłego siwka z wyraźną domieszką krwi arabskiej. Gęste czarne włosy wiły się pod o- zdobioną piórem czapką, a krucza broda, przystrzyżona krótko, okalała usta o długich wargach. Miał wąską, zamkniętą w sobie twarz, delikatną i podejrzliwą. Z drugiej strony na dereszowatej klaczy jechała dama w tych samych leciech, chuda, wykwintna, ciemnowłosa jak jej towarzysz, o orlej przystojnej twarzy. Miała zaciśnięte ostre usta i przenikliwe oczy ocienione brwiami, które marszczyły się nawet wtedy, gdy wargi się uśmiechały. Nakrycie głowy niewiasty sporządzono wedle najświeższej mody, a podróżna szata zdradzała londyński szyk. Kobieta trzymała się w siodle zgrabnie i elegancko, ale cała jej postać tchnęła chłodem.

A w cieniu tych dwojga, niczym karzełek, jechała mała, dziecinna istotka na zbyt wysokim dla siebie rumaku. Siedziała na nim z gracją, lecz apatycznie, niedbale trzymając wodze. Odziana była w ciężkie zwoje przepysznych złoto- szafirowych jedwabi, które mimo całej swej krasy zdawały się przytłaczać i krępować drobne ciało, czyniąc je podobnym do zwłok w trumnie. Lekko zaokrąglona buzia o delikatnych rysach i wielkich chabrowych oczach była tak blada i przygnębiona, iż można by ją wziąć raczej za twarz ładnej lalki niż żywej kobiety. Cadfael posłyszał zaskoczone westchnienie Marka. Doprawdy, przykro było patrzeć na młodość i świeżość tak otępiałą i smutną.

Jadący obok szlachcic poznał, co to za miejsce i kto wyszedł na drogę powitać jego siostrzenicę. Nie starał się, jak Domville, celowo rozpędzić zarażonych, lecz skierował wierzchowca w przeciwną stronę, odsuwając się od nich jak najdalej i odwrócił głowę, żeby na nich nie patrzeć. Dziewczyna tak głęboko pogrążona była w swej uległej zgryzocie, że minęłaby biedaków, nie zauważając ich nawet, gdyby nie Bran. Zachwycony chłopczyk zapomniał się do tego stopnia, iż zbiegł ze wzgórka, żeby lepiej widzieć. Panna dostrzegła ruch kątem oka, wzdrygnęła się i rozejrzała dokoła. Ocknęła się nagle na widok nieszczęsnej niewinnej istoty, z którą los obszedł się jeszcze gorzej, niż z nią samą. Przez chwilę patrzyła na chłopca z przerażonym współczuciem, a potem, widząc, że ten się do niej uśmiecha, zdumiona uśmiechnęła się także. Trwało to tylko mgnienie oka, lecz przez tę chwilę rozjarzyła się cała ciepłą, jasną, współczującą dobrocią. Zanim chmura na nowo zasnuła czyste niebo, dziewczyna przechyliła się przez łęk siodła swojej ciotki i rzuciła na trawę u stóp chłopca garść drobnych monet. Bran był tak oszołomiony, że nie schylił się nawet, żeby je podnieść, tylko odprowadzał ją wzrokiem z szeroko otwartymi oczyma i buzią.

Poza panną nikt z orszaku nie poszczycił się hojnością. Czekano z tym, by zrobić większe wrażenie w bramie opactwa, gdzie z pewnością zebrał się już tłum ożywionych nadzieją żebraków.

Z jakiegoś tajemniczego powodu Cadfael odwrócił wzrok od dziecka, by spojrzeć na starego Łazarza. Bran mógł napawać się widokiem pięknych, barwnych szat ludzi, którym się w życiu lepiej powiodło, bez żalu czy zawiści. Ale dla doświadczonej starości zakazany owoc mógł mieć gorzki smak. Łazarz nie poruszył się; odwrócił głowę w ślad za jeźdźcami, by nie tracić z oczu prowadzącej trójki. Nawet jednego spojrzenia nie poświęcił damom i sługom, którzy jechali z tyłu....

Zgłoś jeśli naruszono regulamin