MacDonald Philip - Nakaz aresztowania X.rtf

(741 KB) Pobierz

Philip MacDonald

NAKAZ

ARESZTWANIA:..x..

przełożyła

Zofia Zinserling

Colibri

Tytuł oryginału Warrant for X

Okładkę projektował Jan Sarnecki

© Copyright by Philip MacDonald

ISBN 83-85493-13-1

I

1

Thomas Sheldon Garrett, aczkolwiek miał za sobą liczne podróże i należał do ludzi niewątpliwie oczy­tanych, dopiero ukończywszy trzydzieści cztery lata za­warł znajomość z utworami G.K. Chestertona, co tłuma­czyć można tym, że był Amerykaninem. Te trzydzieste czwarte urodziny wypadły we wrześniowy piątek roku, o którym mowa, i dość szczęśliwie zbiegły się z londyńską premierą jego sztuki zatytułowanej Wakacje mędrca. Po­nieważ o godzinie dwudziestej trzeciej czterdzieści pięć sukces jej stał się rzeczą oczywistą, przyjęcie wydane po premierze przez Brooks-Carewa nosiło charakter zdecy­dowanie alkoholiczny. Warto jednak pamiętać, że w przeciwnym wypadku Sheldon Garrett nie spędziłby pra­wie całej soboty na czytaniu Napoleona z Notting Hill, a co za tym idzie, nie zabłąkałby się w okolice Notting Hill w niedzielę po południu. Bo gdyby u Brooks-Carewa mniej podawano trunków i mniej nalewano w kieliszki, ani Sheldon Garrett, ani Manvers z „Telegramu” nie osiągnęliby tego wzniosłego stadium nietrzeźwości, w którym, nie znając się wcale, podjęli ważką literacką dys­kusję w łazience Brooks-Carewa; a następnego wieczora Garrett nie kupiłby taniego wydania tej może zresztą

najlepszej z wszystkich książek Chestertona na stoisku w „Savoyu”.

Czytał ją w nocy z soboty na niedzielę, aż gdzieś przed piątą rano dotarł do końca historii Adama Wayne i Auberon. Potem przespał się i obudził o dziwnej godzinie — pierwszej w południe. Tak opóźniony, musiał wykręcić się od spotkania przy lunchu i w rezultacie nie miał co ro­bić w Londynie w to szare, jesienne niedzielne popołud­nie. Zjadł lunch we własnym saloniku. Podczas jedzenia zagłębił się znowu w Napoleona, a o wpół do czwartej wysiadł z czerwonego autobusu na wprost przytłaczającej fasady stacji metra Notting Hill.

A potem wyruszył — prowadzony jak gdyby przez przypadek i przez Chestertona. Zrazu niezdolny nawet pogodzić świątecznej ciszy głównej arterii z wspaniałą ponurością ulic, po których przechadzał się w zadumie Adam Wayne, skręciwszy w lewo natychmiast znalazł się w okolicy, gdzie sztachety dziwnie przypominały włócz­nie.

Londyn był tej niedzieli bardzo szary, a ponieważ przed trzema dniami lato jak co roku uległo zagładzie, mglisty błękit wczesnego wieczoru wkrótce zaczął się sta­piać ze stalowym poblaskiem, jedynym znakiem, iż gdzieś nad gładkimi, bezkresnymi chmurami świeci słoń­ce.

Wydawało mu się, jakby chodził dopiero od pół godzi­ny, ale spojrzawszy na zegarek stwierdził nie bez zdziwie­nia, że wysiadł z autobusu z górą godzinę temu. Stał na placu, a wysokie, szare, wsparte na kolumnach frontony domów krzywiły się z odpychającą, kanciastą godnością na otoczony żelaznymi prętami owal trawy i pokryte ku­rzem ciemnozielone krzewy.

Miejsce to sprawiało wrażenie wymarłego i nagle Garrett poczuł się bardzo zmęczony i — tak, tak! — lekko przestraszony. Odpiął najwyższy guzik u płaszcza, roz­prostował wspaniałe bary i ruszył szybkim krokiem, by przekonać samego siebie, że idzie w ściśle określonym kierunku.

Doznał wstydliwej ulgi spotkawszy na zakręcie w tym wymarłym miejscu, wśród nasrożonych cegieł — drugie­go przechodnia; usmarowanego mężczyznę z wypchanym długim workiem na plecach. Spotkali się niemal twarzą w twarz, tak że mężczyzna z workiem musiał zejść z drogi.

              Dobry wieczór — powiedział Sheldon Garrett, od­czuwając potrzebę rozmowy.

              Co? — zagadnął ten z workiem.

              No — odparł Sheldon Garrett, pospiesznie wycią­gając papierośnicę. — Ma pan zapałki?

Mężczyzna przeszukał kieszenie prawą ręką, lewą trzy­mając worek. Bez słowa wyciągnął i podał zapałki.

              Dziękuję — powiedział Garrett i zapalił papierosa, na którego wcale nie miał ochoty. Podsunął tamtemu otwartą papierośnicę. — Zapali pan?

Mężczyzna potrząsnął głową. Garrett zatrzasnął papie­rośnicę, wsunął ją do kieszeni i zwrócił właścicielowi pu­dełko zapałek.

              Dziękuję — powiedział.

Człowiek z workiem wsadził pudełko do kieszeni, przerzucił ciężar z lewego ramienia na prawe, wyminął natręta i odmaszerował w gęstniejący zmrok.

Garrett popatrzył za nim, chcąc go pod wpływem gwałtownego i śmiesznego impulsu dopędzić i — jak to określają kroniki angielskich gazet — „dokonać napadu w zamiarze zadania poważnych obrażeń cielesnych”. Ale Sheldon Garrett, podróżnik, człowiek majętny, autor po­pularnej sztuki, odrzucił świeżo zapalonego papierosa i oddalił się w przeciwnym kierunku.

Zrobiło się naprawdę ciemno. Za storami światła za­czynały błyskać w oknach, które dotychczas, jak oczy, spoglądały krzywo i bez wyrazu, a tu i tam, w górze ja­rzyły się bladożółte, zniekształcone czworokąty ulicznych latarni. Garrett usiłował zapamiętać kierunek swej włó­częgi i doszedł do wniosku, że jeśli będzie stale skręcał w prawo, dotrze znów do głównej ulicy, którą przybył z „Savoyu” i z miejsc uczęszczanych przez ludzi. Skręcił zatem w prawo i zobaczył ulicę podobną do wielu innych

dotychczas przemierzonych. Gdzieś w połowie drogi na­potkał chłopca z psem, ale go nie zaczepił. Koniec ulicy okazał się zagrodzony. Skręcił w lewo — i odniósł wraże­nie, że to ta sama ulica. Zobaczył kobietę z psem. Nie odezwał się do niej. Szedł wciąż przed siebie, nieświado­mie wydłużając i przyspieszając kroku, jak człowiek za­gubiony w buszu wydłuża i przyśpiesza kroku, zanim do­puści do głowy myśl, że właściwie nie wie, gdzie się znaj­duje.

Skręcił w prawo. Ta ulica była najwyraźniej inna, węż­sza, a ciągnące się wzdłuż niej domy, choć i one także spoglądały krzywo — niższe i brudniejsze. Spoza sztachet (które tym razem bynajmniej nie przypominały włóczni) każdy z nich jakby wionął w chłodne, wilgotne powietrze abstrakcyjnym miazmatem rozkładu. Duży, wychudły kot wskoczył na niski murek oddzielający chodnik od czarnych cieni domów poza nim. Kot popatrzył na czło­wieka lśniącymi, żółtymi oczyma i zniknął.

Garrettowi zrobiło się nieswojo, ogarnął go niepokój. Dokuczał mu ból w nogach, a stopy sprzeciwiały się dep­taniu po bruku. Zimno szczypało w twarz, ale pod osłoną ubrania ciało miał nieprzyjemnie ciepłe.

Doszedł do bocznej uliczki, skręcił w prawo i na sku­tek jednego z tych ponurych czarodziejskich figlów, jakie tak często płata Londyn, przeniósł się w całkiem inny świat. Wrażenie rozkładu prysło. Teraz ciążyła mu, jak niewygodny płaszcz, ta atmosfera mrożącej, obleczonej w czarne rękawiczki poprawności, którą, ponieważ rzeź języ­ka angielskiego jeszcze się nie dokonała, należy określać słowem „szacowność”. Domy były schludne. Mosiężne ko­łatki i otwory skrzynek na listy lśniły. Nawet szybki ulicz­nych latarni zdawały się czyściejsze. Sztachety stały wynio­śle na straży spokoju niewymagającego strażników.

A potem, choć z przerażającą dyskrecją, pojawiły się małe sklepiki; tylko ostatni w rzędzie nie miał zaryglowa­nych drzwi i ślepych, pozasłanianych okien.

Garrett szedł wciąż przed siebie, ale na następnym na­rożniku raptem przystanął. Bo ostatni sklep nie był właś-

ciwie sklepem. Nad jego drzwiami wisiała latarnia z fan­tazyjnie kutego żelaza, które próbowało imitować antyk. Zza szklanych jej szybek błyskało żółte światło, na szyb­kach zaś pełnym wykrętasów gotykiem wypisano słowa: „Stara chińska herbaciarnia”.

— Ach — powiedział na głos Garrett.

Jak najbardziej wbrew tradycjom lubił herbatę. Był też zmęczony, bolały go nogi, tak zgrzany nie mógł iść dalej i w gardle mu zaschło. Nacisnął klamkę przysłonię­tych muślinową firanką drzwi i skądś z mrocznych czeluś­ci dobiegło brzęczenie żałobnego dzwonka.

2

Wnętrze herbaciarni okazało się słabo oświet­lone i większe, niż oczekiwał. Wzdłuż jednej ze ścian sta­ły na wprost siebie pomalowane na imitację dębu sosno­we ławy o wysokich oparciach. Na ścianach wisiały tale­rze i miski z taniej ceramiki, pomalowane w chiński nie­bieski wzór z wierzbowymi liśćmi. Światło dawała jedy­nie wisząca pośrodku mosiężna lampa, stylizowana na starą, i kilka słabych, bladoróżowych żarówek przytrzy­mywanych przy ścianach żelaznymi uchwytami, które usi­łowały imitować kinkiety. „Stara chińska herbaciarnia” była, innymi słowy, nieodrodną siostrą setek innych sta­rych herbaciarni.

Wnętrze jej świeciło pustkami. Garrett rozejrzał się dokoła, myśląc o ucieczce, ale właśnie wtedy pojawiła się — milcząc i jakby za sprawą jakiejś ponurej magii — ty­powa kelnerka. Była wysoka, smukła niczym wierzba i zmęczona, ubrana w tę długą, niezgrabną szatę, nieodłą­czną od herbaciarni. Jak zwykle też otaczała ją aura agresywnej wielkopańskości. Nie odezwała się do Garretta, tylko przyjrzała mu się z błyskiem pince-nez.

— Herbaty. Czy mógłbym się napić herbaty? — zapy-

tał Garrett i już siedział, twarzą do drzwi, w najdalszej i najciemniejszej z lóż utworzonych przez kanapy.

Zamówił chińską herbatę i — ponieważ sądził, że tego po nim oczekują, placuszki i dżem. Neofitka odpłynęła bez słowa, niknąc w mrokach po przeciwnej stronie sali. Do uszu Garretta dotarło skrzypienie otwieranych i za­mykanych drzwi, a potem, pewnie spoza tych drzwi, le­ciutki brzęk porcelany. Zapalił papierosa i usadowił się tak wygodnie, jak na to pozwalała nieprzyjazna kanapka. Stwierdziwszy, że wciąż jest mu za gorąco, wstał, zdjął płaszcz i wraz z kapeluszem położył go na kanapce na wprost siebie.

Zgasił papierosa, kiedy podano mu herbatę. Rzecz dzi­wna, herbata była dobra. Wypił dwie filiżanki i zjadł dwa kawałki pozbawionego smaku chleba z masłem. Nalał so­bie trzecią filiżankę i zapalił nowego papierosa, po czym usiadł w kącie zastanawiając się, o czym właściwie myśli.

Drzwi wejściowe otwarły się z cichym skrzypieniem, po którym zabrzmiał przytłumiony dźwięk dzwonka. Drzwi się zamknęły, dzwonek ucichł, Garrett zaś usły­szał kroki i kobiece głosy. Siedział bez ruchu w kącie utworzonym przez ścianę i oparcie kanapy. W jakiś nieo­kreślony sposób drażniło go to najście, tak jak drażni człowieka, jeśli coś wyrwie go nagle z przyjemnego stanu głębokiej zadumy nad niczym. Z kolei doleciał go szmer od drzwi w czarnych mrokach herbaciarni, a w chwilę póź­niej nowe szepty, gdy ospała kelnerka zwróciła się do przybyłych kobiet. Następnie zatupotały czyjeś stopy i ktoś usadowił się w sąsiedniej loży. Garrett nie pochylił się do przodu, więc ani on ich nie widział, ani nie był wi­dziany, słuch jednak mówił mu, że weszły dwie osoby.

Dobiegły go pomruki, szelesty, odchrząkiwania, stuk ustawianych parasolek i skrzypienie sosnowych ław pod ciężarem gości. Neofitka przepłynęła w ograniczonym polu widzenia Garretta i znikła przyjąwszy zamówienie. W głosie osoby zamawiającej, bez wątpienia kobiecym, brzmiała jednak dziwnie głęboka nuta, a jego zdecydo­wany, męski ton mimo woli zainteresował Garretta.

Skończył palić, zanim kobiety te weszły, i teraz leniwie rozważał, czy wysiłek sięgnięcia do tylnej kieszeni po pa­pierośnicę wart jest wątpliwej pociechy, jaką daje tytoń. Zadecydował, że nie, i tym sposobem nieświadomie przesądził o dalszym biegu wypadków.

Spojrzał na zegarek. Była za dwadzieścia szósta. Garrett nie przypuszczał, że jest już tak późno. O wpół do siódmej musi być w „Savoyu” i przebierać się na wieczór. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki po portfel, pa­miętał bowiem, że brak mu drobnych, lecz poza tym nie wykonał najmniejszego ruchu. Wyciągnął miękki skórza­ny portfel tak niedbale, że wyśliznął się z jego palców, stuknął go w kolano i bez szmeru zsunął się na podłogę. Garrett schylił się, by go podnieść. Na próżno błądził w krąg ręką, musiał więc przyklęknąć na jedno kolano i da­lej szukać po omacku w większym już promieniu.

Rzecz ciekawa, chociaż nie starał się zachowywać spec­jalnie cicho, nie wydał przy tym żadnego dźwięku.

Dotknął właśnie krawędzi portfela, kiedy posłyszał głosy z sąsiedniej loży, rozbrzmiewające jakoś dziwnie wskutek jego bliskości od podłogi. Pierwszy głos był ten gruby, drugi natomiast stanowił jego absolutne przeci­wieństwo; wysoki, lecz łagodny, młodzieńczy, lecz przy­jemnie modulowany, miły, lecz z obcym dla Garretta ak­centem. I bez drżenia zdolny wyrazić odcień trwogi.

Pierwszy głos powiedział:

              Mówiłam ci. Ani żywej duszy.

Drugi głos odparł:

              Poza kelnerką... i... czy patrzyłaś do tej loży z tyłu?

Gruby głos:

              Ani żywej duszy, powtarzam! Nie bądź...

Łagodny głos:

    — Popatrzę... dla pewności... Nic w tym złego... Głos ucichł. Tak jak i poprzedni, nie był zniżony do szeptu, a jednak, podobnie jak tamten, sprawiał wraże­nie konspiracyjnego. Z portfelem w dłoni Garrett zastygł — choć nie potrafiłby wówczas powiedzieć, dlaczego w całkowitymbezruchu. Wstrzymywał nawet oddech. Poprzez łomot krwi w uszach dosłyszał, że ktoś się unosi, potem coś zaszurało o deski i wreszcie, kiedy ten ktoś znów usiadł, drugi, czyli łagodny głos powiedział:

              Nie. Nie ma nikogo. — Głos był zdecydowanie donośniejszy. A także pewniejszy.

Gruby głos odrzekł:

              A nie mówiłem? Nigdy nie miej sekretów w prywatnym domu. Nigdy nie miej sekretów w publicznym parku. Jeśli masz sekrety, miej je w herbaciarni.

Stłumione parsknięcie śmiechem, niezbyt wesołym, wydobyło się z drugiej krtani, a łagodny głos powiedział:

              Co też ty opowiadasz!

              To, co opowiadam — odparł gruby głos — zawsze ma jakiś sens... A więc, moja panno, cóż mi odpowiesz? Zrobisz to czy nie?

Łagodny głos zająknął się.

              Ja... ja... nie mogę się zdecydować. Jakoś się boję.

Ja... rozumiesz... ja.

Sheldon Garrett, pomny nie tylko na swoje śmieszne i nielicujące z godnością osobistą położenie, ale i na włas­ne poglądy odnośnie podsłuchiwania, usłyszał, że otwie­rają się drzwi służbowe, ciche pobrzękiwanie zaś świad­czyło, że zbliża się pełna taca. Szybkim ruchem, na wszelki wypadek bez hałasu, zerwał się z podłogi i usiadł.

Gruby głos powiedział ostrym, surowym, ledwie do Garretta docierającym półszeptem:

              Cicho! — A potem głośniej i z chwalebną naturalnością: — Świetnie! Mamy herbatę!

Herbatę przyniesiono i kelnerka znikła. Sheldon Gar­rett stwierdził z ulgą, że senna sługa nawet nie spojrzała w jego stronę. Rozsiadł się wygodnie i bawił portfelem, okłamując sam siebie, że zaraz stąd pójdzie. Ale nie omieszkał bawić się cicho. I nie wyszedł. Ani się poruszył.

Gruby głos mówił chrapliwie:

              Już jej nie ma. Nie patrz jak lunatyczka, tylko odpowiadaj. Tak czy nie?

              Ja... ja., ja mówiłam ci, że się... — wyjąkał łagod­ny głos.

              Nie powtarzaj mi, że się boisz. Już to mówiłaś.

              Ale ja... ale ja...

              Zupełnie jakby gramofon się zaciął. Mówiłam ci ostatnim razem, mówię ci i dzisiaj, że nie ma się czego bać!

Łagodny głos odezwał się po dostrzegalnej przerwie:

              Ale ja się boję! Czasami chcę to zrobić, a potem myślę, że jak to zrobię, spotka mnie coś strasznego. Bo przecież to... to nie jest w porządku! — Słowa popłynęły szybko: tylko raz, i to pod koniec zdania, przebiła z nich poprzednia niepewność. Ale ten pośpiech świadczył o podnieceniu.

Zapadła cisza, przerywana brzękiem porcelany, ilekroć dzióbek imbryka uderzył o krawędź filiżanki. Garrett wy­korzystał tę okazję, by się ze sobą posprzeczać. Dlaczego ma tu siedzieć i z ukrycia wysłuchiwać zwierzeń dwóch kobiet, którym się zdaje, że są same? Czy dlatego, że nie zna Londynu i zawędrował do wrogiej jak dżungla dziel­nicy, musi żywić takie dziwne przeczucie nieszczęścia? Nawet jeśli jest dość głupi, by ulegać tak silnie wpływowi klimatu i otoczenia, czyż musi sobie wyobrażać, że przypuszczalny początek jakiejś ponurej dyskusji, bezowoc­nej w całym sensie tego słowa, rzuca światło na czyn zbrodniczy? Dlaczego zatem nie odkaszlnął czy nie stuk­nął łyżeczką o porcelanę, nie wstał i nie podszedł do drzwi, nie zapłacił i nie opuścił tego miejsca?...

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin