Farmer Philip Jose - Przebudzenie kamiennego boga (rtf).rtf

(479 KB) Pobierz

PHILIP JOSÉ FARMER

 

 

 

PRZEBUDZENIE KAMIENNEGO BOGA

 

(Przełożył Wiesław Marciniak)

Obudził się i nie wiedział, gdzie jest.

W odległości pięćdziesięciu stóp trzaskały płomienie. Dym z płonącego drewna zatykał nos i wyciskał z oczu łzy. Gdzieś w oddali krzyczeli ludzie.

Kiedy otwierał oczy, kawałek plastyku spadł spod jego rąk. Coś delikatnie uderzyło go w kolana, ześlizgnęło się wzdłuż nóg i upadło na kamienny krąg u jego stóp.

Siedział na krześle przy swoim biurku. Krzesło stało na ogromnym tronie, wykutym w granicie, a sam tron znajdował się na okrągłej, kamiennej platformie. Na kamieniu widać było ciemne, czerwonobrązowe plamy. To, co spadło, stanowiło część biurka, o które się opierał, kiedy stracił przytomność.

Znajdował się w jednym z końców ogromnej budowli z gigantycznych kłód, drewnianych słupów i wielkich belek stropowych. Płomienie pięły się po ścianie w jego kierunku. Dach w drugim końcu właśnie się ugiął, pozwalając, by kapryśny wiatr wywiał dym. Zobaczył wtedy niebo. Było czarne, lecz nagle, gdzieś daleko, błysnęło. Około pięćdziesiąt jardów dalej stało wzgórze, całe w płomieniach. Na wierzchołku rysowały się drzewa. Drzewa z liśćmi.

Jeszcze chwilę temu była zima. Zaspy głębokiego śniegu otaczały budynki centrum naukowego w Syracuse, w stanie Nowy York.

Kłęby dymu zasłoniły mu widok. Płomienie pięły się w górę i rozchodziły na boki, w kierunku licznych, długich stołów i ław, aż do podtrzymujących dach, grubych pali. Z wyrzeźbionymi jedna nad drugą tajemniczymi głowami, wyglądały niczym totemy. Stoły zastawione były talerzami, pucharami i innymi prostymi naczyniami. Na najbliższym, z przewróconego dzbana wylewał się ciemny płyn.

Wstał i zakaszlał, gdy dym, jakby mackami, objął jego głowę. Zstąpił z ogromnego kamiennego tronu, który teraz, oświetlony zbliżającymi się płomieniami, okazał się być z granitu, z żyłami kwarcu. Rozejrzał się oszołomiony. Dojrzał krawędź uchylonych drzwi - dwuskrzydłowych drzwi lub bramy. Na zewnątrz, wśród płomieni i okrzyków, zataczały się i padały zwarte w walce ciała.

Musiał się stąd wydostać, zanim dym lub ogień obezwładnią go, lecz nie miał ochoty wbiec w środek bitwy. Przykucnął na kamiennej platformie, po czym zszedł na twarde klepisko sali.

Broń. Potrzebna mu była broń. Przeszukał kieszenie marynarki i wyciągnął nóż sprężynowy. Nacisnął guzik i wystrzeliło sześciocalowe ostrze. W 1985 roku noszenie noża takiej długości w Nowym Yorku było nielegalne, ale skoro człowiek chciał sobie zapewnić bezpieczeństwo w tych czasach, musiał robić nielegalne rzeczy.

Szybko przeszedł przez dym i, nadal kaszląc, dotarł do wahadłowych drzwi. Ukląkł i wyjrzał dołem, gdyż górna krawędź drzwi znajdowała się ponad jego głową.

Ogień z płonącego hallu i innych budynków połączył się, aby oświetlić scenę. Włochate nogi i ogony, białe, czarne i brązowe, tańczyły dookoła. Nogi były ludzkie, a zarazem nieludzkie. Zginały się w dziwny sposób, wyglądały jak tylne kończyny czworonogów, które zdecydowały stanąć w pozycji pionowej, jak ludzie.

Właściciel pary nóg upadł na wznak, z włócznią wbitą w brzuch. Mężczyznę wprawiło to w jeszcze większe zdziwienie. Stworzenie wyglądało jak skrzyżowanie ludzkiej istoty z syjamskim kotem. Tułów był cały biały; twarz poniżej czoła czarna; końce nóg, rąk i ogona też czarne. Twarz, tak samo płaska jak u człowieka, nos miała czarny i okrągły jak u kota, a uszy czarne i spiczaste. Usta, otwarte w momencie śmierci, ukazywały ostre, kocie zęby. Włócznię wyrwało stworzenie o podobnie zakrzywionych nogach i długim ogonie, lecz futrze jednolicie brązowym. Nagle rozległ się krzyk, nogi chwiejnie zrobiły kilka kroków do przodu i potknęły się o syjamsko-kocio-ludzką istotę. Wówczas mężczyzna ujrzał więcej szczegółów budowy włócznika. Nie był to człowiek. Wyglądało na to, że on także przeszedł ewolucję z czworonoga w istotę dwunożną, uzyskując po drodze szereg ludzkich cech, takich jak płaską twarz, oczy skierowane do przodu, brodę, ludzkie dłonie oraz szeroką klatkę piersiową. Jednakże, podczas gdy pierwsze stworzenie przypominało kota syjamskiego, to ten wyglądał na szopa. Był cały brązowy, z wyjątkiem okolic oczu i policzków, które pokrywały czarne pasy futra.

Mężczyzna nie zauważył, co tamtego zabiło.

Nie miał najmniejszej ochoty wyjść z kryjówki, zanim ogień go do tego nie zmusi. Skulony przy bramie, spoglądał przez szczelinę. Zdawało mu się, że utracił poczucie rzeczywistości. A może właśnie to było rzeczywistością, a ta diabelska scena fantazją, która ożyła w jego umyśle.

Płomienie kąsały go w plecy. Część dachu w przeciwnym krańcu budynku załamała się. Przecisnął się z trudem pod bramą, mając nadzieję, że odczołga się niezauważony.

Zatrzymał się przy ścianie budynku, czekając, aż otoczy go dym. Pomogło mu to w ukryciu, lecz jednocześnie wywołało kaszel i wydusiło z oczu łzy. Dlatego też nie zauważył stwora, o twarzy szopa, z uniesionym tomahawkiem, który wytoczył się z dymu w jego stronę. Mężczyzna uświadomił sobie dopiero wtedy, gdy było za późno, że stworzenie nie miało zamiaru go zaatakować. Po prostu szło po omacku w dymie, ślepe na jedno oko, które wisiało na nitce nerwów. Stwór prawdopodobnie nie był świadom obecności mężczyzny, dopóki omal na niego nie wpadł.

Mężczyzna pchnął nożem w górę, aż ostrze weszło we włochaty brzuch. Polała się krew, a stwór zatoczył się do tyłu, uwalniając ostrze. Upuścił tomahawk przy głowie mężczyzny, który przyglądał się, jak stworzenie cofa się chwiejnym krokiem, trzymając się za brzuch, obraca się i pada na bok. Dopiero wówczas mężczyzna uświadomił sobie, że szop nie miał zamiaru go atakować. Przerzucił nóż do lewej ręki, a prawą sięgnął po tomahawk. Poczołgał się dalej, kaszląc w coraz gęstszym dymie.

Czuł w sobie mróz, jednak mógł działać. Umysł dopiero co zaczął się rozgrzewać; organizm kruszył swoje własne lody i przebijał się przez skorupę do przebłysku ciepła. Inny szop zbliżył się do niego; ten już z pewnością widział go, lecz niezbyt dokładnie. Wbijając się wzrokiem w dym, podbiegł do mężczyzny. W obu rękach, na wysokości brzucha, trzymał krótką, ciężką włócznię z kamiennym grotem. Przykucnął, jakby nie był pewien, co zobaczył.

Wówczas mężczyzna podniósł się z gotowym tomahawkiem i nożem. Czuł, że nie ma zbyt wielu szans. Chociaż to włochate dwunożne stworzenie miało wzrostu tylko około pięciu stóp i dwóch cali, ważyło może sto trzydzieści pięć funtów, a on mierzył sześć stóp, trzy cale i ważył sto czterdzieści pięć, to nie miał pojęcia, jak się skutecznie rzuca tomahawkiem. Jak na ironię był pół krwi Irokezem.

Kiedy szop zbliżył się, zaczął zwalniać. Zatrzymał się w odległości około trzydziestu stóp. Nagle jeszcze bardziej wybałuszył oczy i zawył. W ogólnej wrzawie jego wycie uszło by uwadze, ale sześciu innych - trzy koty, jak ich w myślach nazywał, i trzy szopy - także go zobaczyło. Przerwali walkę, aby mu się przyjrzeć, a kilka z nich zawołało na pobliskich wojowników. Ustały ciosy i pchnięcia, zapadła niczym nie zmącona cisza.

Mężczyzna zaczął przesuwać się w kierunku drabiny. Tylko szop, który go pierwszy zauważył, był wystarczająco blisko, aby stanąć mu na drodze. Ktoś mógł rzucić w niego dzidą lub tomahawkiem, ale postanowił zaryzykować. Jak dotąd, nie zauważył ani łuków, ani strzał.

Szop odsunął się, gdy mężczyzna się przybliżył; jednak poruszał się bokiem i gdyby tylko chciał, mógł nadal stanąć między nim a drabiną. Nagle szop postąpił naprzód i uniósł włócznię, więc mężczyzna musiał się bronić. Nie podobała mu się utrata tomahawka, ale gdyby go zatrzymał, nie na wiele by się zdał, jako broń przeciw włóczni- Jego jedyną szansą było trafienie stwora, zanim podejdzie by go pchnąć dzidą. Rzucił toporkiem z całą siłą, jaką mógł zebrać w zamarzniętym ciele. I dzięki szczęściu, a nie umiejętności, udało się; krawędź tomahawka trafiła szopa w szyję. Przewrócił się i upadł na wznak.

Rozległ się krzyk widowni, która składała się teraz prawie z wszystkich wojowników. Mężczyzna odróżniał nawet w ryku kotów tryumf, a rozpacz u szopów. Szopy, jak jeden rzuciły się do drabin, upuszczając dzidy i tomahawki. Kilku zdołało przedostać się przez palisadę, lecz większość zginęła od noży i siekier, zanim dotarła do drabin, lub już na szczeblach. Ujęto kilku więźniów.

I dopiero wówczas mężczyzna uświadomił sobie, że ten szop także nie chciał użyć włóczni przeciwko niemu. Podniósł ją tylko po to, aby odrzucić na bok, jakby w geście poddania. Lecz tomahawk wtedy był już w drodze. Rzeczywistość to nie taśma magnetyczna, która można cofnąć, pociąć i skleić, albo rozmagnesować.

Ludzie-koty stłoczyli się dookoła niego, chociaż nie podchodzili na tyle blisko, by go dotknąć. Upadli na kolana i w taki sposób zbliżali się z wyciągniętymi rękami. Broń leżała przed nimi na ziemi. Ich twarze przyjęły dziwny wyraz; sierść, okrągłe, czarne i mokre nosy, szeroko rozstawione, długie, ostre kły i oczy, zupełnie jak u kota, czyniły wyraz twarzy nie do rozszyfrowania. Ich postawa wyrażała grozę, strach i uwielbienie. Cokolwiek ukazywały ich twarze, oczywistym było, że nie mieli zamiaru go skrzywdzić.

Płomienie za nim zajaśniały i zobaczył, jak oczy niektórych błyszczą w ogniu. Ich tęczówki miały kształt wąskich liści.

Jeden z nich podszedł bliżej, by go dotknąć. Dłoń była, za wyjątkiem owłosienia, podobna do ludzkiej. Miała cztery palce z paznokciami, a nie z pazurami. Kciuk był przeciwstawny.

Poczuł na udzie opuszki palców; ich dotyk zdawał się łamać jego obronę. Nocne niebo, płonące budowle, drewniane palisady, brązowo--biało-czarne ciała stworów z ogonami, a teraz jeszcze rozognione oczy, twarzyczki dzieci i kobiet wyglądające z chat. To wszystko zawirowało; dookoła, dookoła. Klęczący przed mężczyzną stwór krzyknął w przestrachu i spróbował wycofać się na kolanach. Mężczyzna upadł na ziemię, uderzył się w bark, a wszystko dookoła niego zaczęło galopować. Jedynym stałym punktem był czarny koniuszek ogona, leżący przed jego oczyma. Koniuszek drgał i drgał, aż powiększył się i zrobił czarny, i wszystko sczerniało i ucichło.

 

***

Powróciły światło i dźwięk. Leżał na miękkich futrach, pod którymi też znajdowało się coś miękkiego. Ponad nim było niskie sklepienie, z belkami poczerniałymi od dymu i ciemnymi figurynkami, wyrzeźbionymi w drewnie, ozdobionymi futrzanymi frędzlami, które wisiały, przyczepione do sufitu rzemieniami. Pokój miał dwadzieścia na trzydzieści stóp; wypełniony był ludźmi-kotami. Najbliżej jego łoża stali mężczyźni, ale po chwili rozstąpili się, tworząc przejście dla kobiety. Miała pięć stóp wzrostu i pełne, okrągłe piersi pod sierścią; okolice wokół brodawek pozbawione były owłosienia. Na jej szyi spoczywał potrójny zwój paciorków z dużych, niebieskich kamieni; z futrzanych opasek na nadgarstkach zwisały kamienne figurki. Oczy jej były koloru ciemnoniebieskiego, co przypomniało mu syjamskiego kota jego siostry.

Mężczyźni mieli na sobie paciorki i napierśniki z kości, bransoletki z postaciami lub figurami geometrycznymi na przegubach dłoni i nóg; kilku nosiło pióropusze, których nie powstydziliby się wodzowie z westernów. Tylko niektórzy byli uzbrojeni, jednak sądząc z ich ozdób i pogodnego nastroju, zdawali się być bardziej ceremonialni niż powszedni.

Kobieta pochyliła się nad nim i powiedziała coś. Nie spodziewał się, że ją zrozumie, i rzeczywiście jej nie zrozumiał. Nie potrafił zidentyfikować tego języka i przypisać go do którejś z wielkich rodzin językowych. Nie było w nim nic germańskiego, słowiańskiego, semickiego, ani też chińskiego czy bantu. Jeśli mu coś przypominał, to język polinezyjski, z miękkimi samogłoskami, lecz bez gardłowych głosek zwartych. Po chwili, gdy ucho bardziej przywykło, usłyszał je, ale niczego nie oznaczały, w przeciwieństwie do polinezyjskiego. Nie spełniały żadnej funkcji, tak jak głoski zwarte w angielskim.

Kobieta miała zęby jak zwierzęta mięsożerne, lecz jej oddech był świeży. Język wyglądał na tak samo szorstki jak u kota. Mimo jej prawdziwie obcego wyglądu, złapał siebie na myśli, że jest piękna. Lecz syjamskie koty zawsze uważał za tajemnicze i piękne stworzenia.

Wsparł się na łokciu i próbował usiąść. Swój nóż, oblepiony krwią, miał przy boku. Kobieta wycofała się, a mężczyźni za nią, stłoczyli się, aby także wyjść. Szeptali przerażonymi głosami.

Siedział przez chwilę, zaciskając dłonie na krawędzi łoża. Właściwie nie było to łóżko, tylko sterta futer wewnątrz niszy w ścianie. Nie było okien, a światło docierało przez dwoje otwartych drzwi w odległej ścianie i od pochodni, przytwierdzonych do ścian. Na zewnątrz stał tłum mężczyzn, kobiet oraz dzieci. Dzieci - kocięta wyglądały bardzo wdzięcznie z czarnymi, spiczastymi uszami, okrągłymi główkami i wielkimi oczyma. Ich ogony nie były tak czarne jak u dorosłych.

Kiedy wstał, przez sekundę zakręciło mu się w głowie, ale odzyskał jasność umysłu. W tym momencie otworzyła się nowa nawa i weszła inna kobieta. Niosła dużą glinianą misę, pomalowaną w geometryczne wzory, wypełnioną zupą z mięsa i warzyw. Zapach był bardzo apetyczny, lecz trudny do określenia. Przyjął misę wraz z drewnianym sztućcem, który z jednej strony spełniał rolę łyżki, a z drugiej widelca o dwóch zębach. Zupa była pożywna i smaczna, a kawałki mięsa przypominały smakiem sarninę lub mięso antylopy. Przez chwilę wyobrażał sobie, iż mięso pochodzi z człowieka-szopa, jednak uznał, że jest nazbyt głodny, by się nad tym zastanawiać. Mimo onieśmielającej ciszy i bacznych spojrzeń zgromadzonych zjadł całą zupę. Wówczas kobieta zabrała naczynie, a wszyscy dookoła wstali, tak jakby czekali, aby on zrobił następny ruch.

Rozstąpili się, aby zrobić mu przejście, a on podszedł do najbliższych drzwi. Słońce właśnie oświetlało wzgórza na wschodzie. Musiał być nieprzytomny przez długi czas; uznał, że stało to się z powodu szoku, wywołanego tak przerażającym i nieznanym otoczeniem.

Teraz, kiedy myślał bardziej na trzeźwo... Gdzie jest? Gdzie, do diabła, jest?

Drzewa i wzgórza, które widział w oddali, przypominały mu tereny wokół Syracuse; ale to było jedyne podobieństwo.

Wielki hali spalił się tylko w połowie, tak jak inne budynki, które, według niego, powinny zamienić się w popiół. Ziemia dookoła nich nadal była mokra od deszczu, który ugasił płomienie.

Obok przeogromnego hallu z belek, otoczona palisadą wioska wyglądała jak osada Indian Onandaga z jej długimi domami. Drabiny i ciała zniknęły. W pobliżu głównej budowli, w kilku drewnianych klatkach więziono około dwunastu ludzi-szopów.

Bramy w palisadzie były otwarte, ukazując pola kukurydzy i inne uprawy. Pracowały na nich kobiety, podczas gdy młodsze dzieci biegały dookoła, a starsze pomagały matkom. Uzbrojeni mężczyźni stali na straży na skraju pól; inni czuwali na wysokich wieżach obserwacyjnych poza polami, a także na palisadzie.

Niebo i słońce były te same, które znał przez całe życie.

Ludzie-koty najwidoczniej oczekiwali, że czegoś dokona. Miał nadzieję, że nie zrobi nic, co zmieniłoby ich przestrach we wrogość. Był kompletnie zdezorientowany, i mógłby oszaleć, gdyby nie pragmatyzm, głęboko zakorzeniony w jego naturze.

Jedyną możliwością była nauka języka.

Wskazał na kobietę, którą zobaczył pierwszą, tę, która przypominała mu syjamskiego kota jego siostry. Potem wskazał siebie i powiedział po angielsku - Ulisses Singing Bear - czyli Ulisses Śpiewający Niedźwiedź.

Spojrzała na niego. Reszta zaszeptała i poruszyła się z niepokojem.

- Ulisses Śpiewający Niedźwiedź - powtórzył.

Uśmiechnęła się, a przynajmniej szeroko otworzyła usta. Przerażający uśmiech. Te zęby jednym ruchem mogły wyrwać mu kawał mięsa. Nie dlatego, że były tej wielkości, co u kota domowego. Były rzeczywiście małe; a kły nieznacznie dłuższe od innych zębów. Jednak były naprawdę ostre.

Powiedziała coś, a on powtórzył swoje imię. Najwidoczniej próbowała powtórzyć te słowa, chociaż może nie odgadła, że to jego imię.

Po chwili zdołała wypowiedzieć - Wurisa Asiingagna Wapira.

Tylko na tyle mogła imitować angielskie dźwięki.

Wzruszył ramionami. Do niego należało adaptowanie się. Nauczy się ich języka.

- Wurisa - powiedział z uśmiechem.

Większość z nich spojrzała ze zdziwieniem. Dopiero później odkrył dlaczego. Pomimo wszystko, od własnego boga można się spodziewać, że potrafi mówić językiem swoich wyznawców. Lecz oto ich bóg i zbawca, ten, na którego czekali setki lat, jest nie bardziej zdolny do mówienia językiem bogów niż nowo narodzony.

Na szczęście Wufowie kierowali się rozumem, podobnie jak ludzie. Ich główny arcykapłan i jego córka, Awina pospieszyli z wyjaśnieniem: Wurutana - Wielki Pożeracz rzucił na niego czar, kiedy Wuwisa, bóg ludu Wufów, został zamieniony w kamień. Wuwisa zapomniał swojego języka, lecz wkrótce może się go powtórnie nauczyć.

Awina została jego głównym nauczycielem. Przebywała z nim prawie przez cały czas, i jako że lubiła rozmawiać, nawet z bogiem, który ją trochę przerażał, uczyła go szybko. Była inteligentna - czasami myślał, że bardziej niż on sam - i wymyślała wiele sposobów przyspieszenia jego nauki.

Miała także poczucie humoru. Kiedy Ulisses zrozumiał kalambur, który powiedziała, wiedział, że robi szybkie postępy. Tak był zadowolony z siebie i z niej, iż omal jej nie pocałował. Rosła w nim sympatia do tego delikatnego, zwinnego i ciągle roześmianego stworzenia. Lecz nie zamierzał posuwać się zbyt daleko. Ona jednak była punktem ogniskującym; wyspą w nieznanym świecie i na falującym morzu, a poza tym przyjemnie było w jej towarzystwie. Kiedy wychodziła, czuł, wkradający się jak lawa pod żelaznymi drzwiami, niepokój.

Do czasu zanim zrozumiał jej pierwszy kalambur, zapoznał się z wioską i terenami na kilka mil dookoła. Zawsze towarzyszyło mu dwunastu młodych wojowników wraz z kapłanem. Szli w dowolnym kierunku przez kilka mil, ale w pewnej odległości zatrzymywali go. Chciał iść dalej, lecz, z drugiej strony, nie był gotów na to, aby wymusić coś, na jego, bądź co bądź, strażnikach.

Na północy i zachodzie wysokie, faliste wzgórza, jeziora, kilka małych rzek oraz liczne strumienie przypominały okolice Syracuse. Na wschodzie, za ciągnącymi się kilka mil wzgórzami, rósł las iglasty. Na południu górzysta okolica przechodziła po dwóch milach w równinę. Ciągnęła się, jak tylko mógł sięgnąć wzrokiem ze wzgórza o wysokości ośmiuset stóp. Na horyzoncie ciemniał wielki masyw, według niego, pasmo górskie. Na drugiej wyprawie zdecydował, że jest to masyw chmur. Po trzeciej doszedł do wniosku, że sam już nie wie, co to jest.

Zapytał o to A winę. Spojrzała na niego dziwnym wzrokiem i wykrzyknęła: Wurutana! Wydało mu się, że nie rozumie, dlaczego on może o to pytać.

Już wtedy wiedział, że Wurutana oznacza Wielkiego Pożeracza. Miało to też inne znaczenie, ale nie znając jeszcze dobrze języka, nie mógł wyłapać pewnych subtelności.

Na północy i wschodzie, jak twierdziła Awina, znajdowały się jeszcze inne wioski Wufów. Ich wrogowie, którzy sami nazywali się Wagaronditami, mieszkali na zachodzie i północy. We wsi Wufów żyło około dwustu ludzi, a wszystkich było blisko trzy tysiące.

Wagarondici mieli swój własny język, nie spokrewniony z językiem Wufów. Ale obie grupy używały trzeciego języka - handlowego. Mowa ta nosiła nazwę Ayrata.

Wufowie nie posiadali metalu, ani go nawet nie znali. Nóż Śpiewającego Niedźwiedzia był pierwszym stalowym nożem, jaki ujrzeli.

Co więcej, nie znali łuku. Mogli nie znać metalu, ponieważ na tym terenie prawdopodobnie nie występował. Jednak nawet ludzie z epoki kamiennej mieli łuk i strzały. Wtedy przypomniał sobie australijskich aborygenów, którzy byli tak zacofani w technologii, że nie odkryli zasad łucznictwa. A Indianie amerykańscy: niektórzy z nich sporządzali koła do dziecinnych zabawek, jednak nie wykorzystali tego wynalazku do budowy wozów czy taczek. Dlaczego nie miałby im dopomóc? Był wystarczająco inteligentny.

W trakcie swych wypraw, szczególnie na wschód, rozglądał się za odpowiednim materiałem, aż znalazł drzewo, przypominające cis. Strażnicy odcięli kamiennymi siekierami gałęzie i odnieśli je do wsi. Na miejscu zdobył jeszcze jelita i pióra, jakie mu były potrzebne, i po niezbędnych próbach, zrobił kilka łuków i strzał.

Wufowie byli zaskoczeni, ale bardzo szybko zrozumieli, jak nowa broń działa. Po krótkich próbach w strzelaniu do celów na trawie, sprowadzili więźnia Wagarondita. Wyprowadzili go na pole i kazali iść.

Ulisses zawahał się; nie znał zasięgu swojej władzy. Wiedział, że jest pewnego rodzaju bogiem. Wyznali mu to, a nawet, gdyby tego nie uczynili, mógł to odgadnąć z ich stosunku do niego. Brał nawet udział w kilku uroczystościach w jeszcze nie odbudowanej świątyni, ale jakim był bogiem i jak mocnym, nie wiedział. Teraz pojawiła się dogodna sytuacja, aby się dowiedzieć. Nie miał powodu wstawiać się za Wagaronditą, ale nie potrafił tak tego zostawić. Nie mógł stać i patrzeć, jak młodzi wojownicy sprawdzają swój kunszt na człowieku-szopie.

Początkowo niektórzy Wufowie byli skorzy do kłótni. Hardo na niego spoglądali, a nawet coś pomrukiwali. Lecz nikt otwarcie nie przeciwstawił się, a kiedy arcykapłan, ojciec Awiny - Aytheera - podniósł na nich głos, potrząsając różdżką ozdobioną wężem, dużymi ptasimi głowami i grzechoczącą tykwą, zdołał ich przestraszyć. Chodziło mu o to, że obowiązuje ich teraz nowy reżim. Ich poglądy na to, jaki powinien być bóg, niekoniecznie muszą się pokrywać z poglądami samego boga. Jeżeli ich szybko nie zweryfikują, bóg może zamienić wszystkich w kamień, ciskając błyskawicę. Będzie to odwrócenie procesu, w którym kamienny bóg przebudził się, stał się ciałem, i jeszcze raz zstąpił do nich.

Wówczas, po raz pierwszy, Śpiewający Niedźwiedź napotkał ślad tego, co mu się przydarzyło. Zapytał o to później A winę, układając każde pytanie tak, aby nie zdradzić swojej niewiedzy. Uśmiechnęła się nieśmiało i spojrzała na niego kątem oka. Może domyślała się, że on nie wie nic o tym, co się stało. Lecz jeśli była dość inteligentna, by to zrozumieć; była też na tyle mądra, aby trzymać język za zębami.

Był kamieniem. Znaleziono go na dnie jeziora, opróżnionego podczas trzęsienia ziemi. Zespolony z kamiennym krzesłem, opierał ręce na odłamku skały; siedział pochylony. Był tak ciężki, że trzeba było wysiłku wszystkich mężczyzn z dwóch wiosek, aby wyciągnąć go z mułu i przetoczyć na rolkach do większej wsi. Tam, ustawiono go na granitowym tronie, który czekał przygotowany dla niego od wielu pokoleń.

Powiedziała, że tron znaleziono w ruinach potężnego starożytnego miasta. Niezbyt jasno wyrażała się o tożsamości miasta i jego położeniu. Gdzieś na południu. W tamtych czasach, kilka generacji temu, Wufowie mieszkali o wiele marszów na południe, na równinie, przez którą wędrowały” setki tysięcy dzikich zwierząt. Nagle ponad skupiskiem wiosek i starożytnym miastem wyrósł Wurutana. Wufowie zostali zmuszeni do odejścia na północ, uciekając przed jego cieniem. Musieliby ruszać ponownie w następnej generacji, gdyby piorun nie uderzył w Wuwisa, zamieniając kamień w ciało i ożywiając go.

Stało się to podczas burzy, kiedy atakowali Wagarondici. Od niego zajęła się świątynia. W innych miejscach ogień podłożyli napastnicy.

Nocą Ulisses wyszedł na dwór ze swojego mieszkania w świątyni. Spojrzał na niebo i zastanowił się czy rzeczywiście jest na Ziemi. Nie wiedział, w jaki sposób mógłby dostać się gdzie indziej; lecz jeśli to Ziemia, to który to był rok?

Gwiazdy tworzyły nieznane konstelacje, a księżyc wydawał się większy i jak gdyby bliżej Ziemi. Nie przypominał tego srebrnego i nagiego z 1985 roku. Był niebieskozielony z białymi plamami dryfującymi nad jego powierzchnią. Właściwie, to wyglądał jak Ziemia, widziana z satelity. Jego skały przeszły pewne procesy i dawały teraz powietrze/tworzyły glebę, rodziły wodę. W historii znane były artykuły rozważające możliwość terrafikacji, lecz szansę nawet na zapoczątkowanie tego procesu mogły zaistnieć dopiero za kilka wieków.

Jeżeli był czegoś pewien, poza tym, że żyje, to tego, że od 1985 roku minęło kilka wieków albo tysiącleci.

Przede wszystkim minęłyby miliony lat, zanim koty mogłyby zmienić się w człekokształtne. Właściwie to taka ewolucja powinna być teoretycznie niemożliwa. Koty z jego czasów wyspecjalizowały się zbyt dalece, by zmienić się w te stworzenia. Były w ślepej uliczce.

Możliwe więc, że Wufowie nie pochodzili od kotów. Podobieństwo do kota syjamskiego mogło być mylące. Być może wywodziły się z innej rodziny. Możliwe, że te dwunożne osobniki rozwinęły się z szopów. Były one wystarczająco wszechstronne.

Może Wufowie, podobni do kotów, oraz Wagarondici, podobni do szopów (ale do kotów też) pochodzili od szopa, czy nawet od naczelnych, na przykład od lemura. Wydawało się to mało prawdopodobne, biorąc pod uwagę oczy. A właściwie - niemożliwe. Dlaczego zachowały ogony? O ile wiedział, nie służyły żadnym praktycznym celom. Ewolucja odcięła ogony wielkim małpom człekokształtnym. Dlaczego nie stało się tak z tymi stworzeniami?

Należało także rozpatrzyć inne formy życia zwierzęcego. Były konie, biegające swobodnie po równinach na południu; mniejsza wersja znanych mu rasowych koni. Inne gatunki zamieszkiwały lasy. Dostarczały Wufom mięsa; nie wpadli oni jeszcze na pomysł ich ujeżdżenia. Konie nie zmieniły najważniejszych cech. Było jednak jeszcze inne zwierzę, o delikatnej głowie i szyi żyrafy; żywiło się liśćmi drzew. Mógł przysiąc, że to zwierzę pochodzi od konia.

Była także latająca wiewiórka; choć nie ta sama, szybująca, z jego czasów. Ta posiadała skrzydła nietoperza i podobnie latała. Jednak był to gryzoń, który z pewnością pochodził od latającej wiewiórki.

Widział jeszcze ptaka, wysokiego na dwanaście stóp, o bardzo mocnych nogach. Wyglądał zupełnie tak, jakby jego przodkiem był karłowaty struś z południa.

Spotkał poza tym wiele innych zwierząt, których istnienie dowodziło, trwającej miliony lat, ewolucji od form mu znanych.

 

***

Awinę ciekawiło jego życie przed skamienieniem. Uznał, że lepiej będzie za dużo o tym nie mówić, aż dowie się, czego ona się spodziewa. Opowiedziała mu kilka religijnych opowieści o Wuwiso. Krótko mówiąc, był jednym ze starożytnych bogów, jedynym, który przeżył straszliwą bitwę z Wurutaną - Wielkim Pożeraczem. Wurutana wygrał, niszcząc pozostałych bogów. Wszystkich, oprócz Wuwisa. On uciekł, lecz aby zmylić swego wroga, który go ścigał, zamienił się w kamień. Wurutana nie był w stanie zniszczyć kamiennego boga, ale zakopał go we wnętrzu góry, gdzie nikt nigdy nie miał go znaleźć. Wurutana zaczął rosnąć, chcąc pokryć całą ziemię.

Tymczasem Wuwiso leżał we wnętrzu góry, nic nie czując, nic nie wiedząc, i o nic się nie martwiąc. Wurutana był uszczęśliwiony. Lecz nawet on nie był tak potężny, jak najpotężniejszy ze wszystkich bogów - Czas. To on zmył górę i przez to rzeka zaniosła kamiennego boga do kanionu, gdzie osiadł na dnie głębokiego jeziora. Później, po trzęsieniu ziemi, wyschły wody i Wufowie znaleźli kamiennego boga, tak, jak zostało przepowiedziane. Wufowie czekali przez wiele pokoleń, czekali na zapowiedzianą błyskawicę, która ożywi ich wybawcę. I wreszcie, w godzinę największej klęski Wufów, tak jak mówi przepowiednia, burza zstąpiła na ziemię. Uderzenie pioruna uwolniło Wuwisa z niewoli kamienia.

Ulisses Śpiewający Niedźwiedź nie wątpił, że w tym micie jest trochę prawdy.

W 1985 roku - ile to już lat temu? - pracował jako biofizyk nad Projektem Niobe. Napisał już połowę doktoratu w Syracuse University. Celem projektu było skonstruowanie „zamrażacza materii”, jak go nazywali pracownicy. Urządzenie to potrafiło zatrzymać w materii ruch atomów na nieokreślony czas. Molekuły i atomy, części składowe atomu - protony, neutrony i tak dalej, zamierały. Bakteria, wystawiona na wiązkę energii z „zamrażacza” stawała się mikroskopijnym posągiem. Była z kamienia, lecz z kamienia niezniszczalnego. Nic - kwasy, eksplozje, promieniowanie, temperatura - nie mogły go zniszczyć.

Urządzenie działało jak czynnik konserwujący, lub też, jak kto woli, „promień śmierci” czy też „promień życia”. Jak dotąd było niepraktyczne z powodu bardzo krótkiego zasięgu oraz poboru ogromnej mocy. Poza tym, nie istniała nawet teoria, jak skamieniałą materię ożywić.

Dotąd poddano skamienieniu bakterię, jajo jeżowca morskiego, dżdżownicę oraz szczura. Tego ranka, kiedy Ulisses zapadł w ten długi sen, przeprowadzał doświadczenie ze świnką morską. Gdyby eksperyment się udał, następnym krokiem byłby kucyk.

Wszystko szło jak poprzednio, aż do pewnego momentu. Ulisses siedział za biurkiem i właśnie miał wstać, by podejść do blatu kontrolnego. Moc była włączona i zamrażacz rozgrzewał się. Zza biurka widział tablicę rozdzielczą ze wskaźnikami mocy, wieloma licznikami i miernikami.

Nagle wskazówka dużego miernika mocy przesunęła się na czerwone pole. Laboranci krzyknęli, a jeden z nich podskoczył... Ulisses podniósł wzrok, kiedy wskazówka obróciła się. To było wszystko, co pamiętał. Od tamtej chwili, aż do czasu kiedy otworzył oczy w płonącej świątyni, nie było nic.

Łatwo sobie wyobrazić, co się stało. Coś nie wytrzymało w skomplikowanym urządzeniu; maszyna wypuściła, czy też wystrzeliła cienki, skoncentrowany promień, którego teoretycznie nie była jeszcze w stanie wytworzyć. I on, Ulisses Śpiewający Niedźwiedź, został trafiony. „Skamieniał”. Czy inni uciekli, czy także zostali obróceni w kamień, tego nie wiedział. Może już nigdy się nie dowie.

Tak więc, wieki mijały, a on istniał jako posąg z materii najtwardszej we wszechświecie. Mógł tkwić w tym stanie, kiedy Słońce wybuchło, rozbiło Ziemię i wyrzuciło go wśród wielkich, wirujących odłamków w kosmos, do gwiazd. Jak się domyślał, tak właśnie się stało, a on dryfował przez miliony lat, a może tryliony, gdy umierały galaktyki i powstawały nowe. Albo też, cała materia w rozedrganym wszechświecie ruszyła, by utworzyć naczelny atom, a potem wybuchła. Wyrzuciło go z prędkością równą połowie prędkości światła, i wtedy złapała go nowo tworząca się materia; być może, stał się zalążkiem nowej planety. A może znalazł się we wnętrzu gwiazdy, i niewyobrażalnie duży wybuch wyrzucił go w przestrzeń kosmiczną, gdzie pochwyciło go pole grawitacyjne jakiejś planety i wessało. Spadając, spalił tony powietrza, aż wbił się głęboko w ziemię. I tak leżał tam, gdy pierwotnie skłodkowodne oceany zmieniały się w słone, a kontynenty rozpadały się i odpływały od siebie, dryfując na powierzchni ziemi. Wyniosły go nowo powstające łańcuchy górskie, a trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, erozja, wiatr i woda odsłaniały go wiele, wiele razy. Po tych niezliczonych pogrzebach i wydobyciach stał się własnością Wufów. Ustawili go na granitowym tronie. Aż w końcu, być może tylko dzięki działaniu pioruna lub w połączeniu z naturalnym procesem słabnięcia czynności zamrażacza materii, w mikrosekundzie zmienił się z kamienia w ciało. Tak szybko, że jego serce, którego bicie zamarło na Bóg wie, ile lat, ożyło, nieświadome nawet, że zamarznięte, milczało przez wieki.

Te wyobrażenia były śmiałe, lecz zawierały pewne prawdy. Nie sądził jednak, że jest w nowym wszechświecie. Uważał, iż znajduje się na Ziemi, obojętnie jaki osiągnęła wiek. Był to zbyt duży zbieg okoliczności, aby ta planeta posiadała księżyc, tak podobny do tego, który znał; albo to, że konie i króliki oraz wiele owadów były tu dokładnie takie same, jak niegdyś.

 

***

Fakt, że zrodził się z kamienia, był wystarczającym szokiem. Wielu ludzi mogłoby stracić rozum, a sam Śpiewający Niedźwiedź nie był pewien, czy zachowa jasność umysłu. Kiedy jednak szok ustąpił, zaczęła mu doskwierać samotność.

Wiedzieć, że wszyscy tobie współcześni i ich potomkowie już od setek tysięcy pokoleń są zamienieni w proch, sprawiało ból. A świadomość, że jest się jedyną żywą ludzką istotą, była nie do zniesienia.

Nie mógł mieć zupełnej pewności, że jest jedynym człowiekiem na Ziemi, i ta niepewność hamowała go przed rozpaczą. Zawsze była nadzieja.

Przynajmniej nie był tutaj sam. Miał z kim rozmawiać, nawet, jeżeli rozmówcy wyglądali tak obco, tak odrażająco; język zawierał pojęcia dla niego niezrozumiałe, a ich poglądy wydawały się czasami zagadkowe i denerwujące.

Ich stosunek do jego mniemanej boskości czynił jakąkolwiek zażyłość i ciepło trudnymi. Awina stanowiła wyjątek. Czuła przed nim lęk, ale posiadała obezwładniające ciepło i humor; nawet bóg nie mógł się na nie uodpornić, ani też Awina nie mogła ich przezwyciężyć. Nieustannie powtarzała, że tego nie powinna była powiedzieć i czy Wuwiso jej przebaczy. Nie chciała być wścibska, nie chciała się spoufalać, i tak dalej. Ulisses wówczas zapewniał ją, że w jej zachowaniu nie znajduje nic, co by wymagało przebaczenia.

Awina miała siedemnaście lat i już rok temu powinna była wyjść za mąż. Lecz jej matka zmarła, a ojciec - czterdziestoletni arcykapłan - odłożył zmuszenie do małżeństwa. Wykorzystywał swoją władzę do granic możliwości, gdyż niepisane prawo mówiło, iż wszystkie zdrowe kobiety powinny wstąpić w związek małżeński do szesnastego roku życia. Aytheera, na swój sposób miły człowiek, lubiany jako kapłan, zdołał więc dotychczas utrzymać córkę w domu. Mimo wszystko, nie mogło to tak dłużej trwać. Awina musiała zaakceptować partnera i przenieść się do jego domu. Chociaż arcykapłan miał wiele przywilejów, sam nie mógł się powtórnie ożenić. Dlaczego - nikt nie wiedział. Panował taki zwyczaj, a zwyczaju nie wolno łamać bezkarnie.

Teraz, kiedy nie mógł mieć córki przy sobie przez cały czas, Aytheera znalazł inną wymówkę, by przeciwstawić się jej zamążpójściu. Była służącą kamiennego boga, i będzie nią, tak długo, jak bóg sobie życzy jej posługi. Czy plemię się przeciwstawi?

Awina przebywała z bogiem, aż do chwili, kiedy udawał się na spoczynek i wtedy wracała do domu ojca. Czasami narzekała, że ojciec rozmawia z nią do późna i nie może się wyspać. Kiedy Ulisses chciał z tym skończyć, błagała, aby tego nie robił. Ogólnie rzecz biorąc, czym jest mała utrata snu w porównaniu z odrobiną szczęścia ojca?

W międzyczasie Ulisses coraz bieglej władał językiem Wufów. Z łatwością opanował kombinacje dźwięków, z wyjątkiem pewnych nieznacznych różnic w samogłoskach, służących wyrażaniu czasów gramatycznych i ich zabarwienia. Brał także lekcje języka od uwięzionych Wagaronditów. Ich mowa była zupełnie nie spokrewniona z językiem Wufów, o ile się w tym orientował, chociaż naukowiec z dostępem do materiałów (które nie istniały) mógłby wyśledzić ich wspólnego przodka. Poza tym jaki laik podejrzewałby, że hawajski, indonezyjski i thai miały tego samego ojca? Język Wagaronditów zawierał szereg trudnych dla niego fonemów. Jego struktura przypominała mu języki Algonkinów, choć było to podobieństwo sztuczne.

Język handlowy, Ayrata, zdawał się nie być spokrewniony z żadnym z nich. Dźwięki były łatwe, a składnia tak nieskomplikowana i regularna, jak w esperanto. Zapytał Awinę skąd ta mowa pochodzi, na co ona odparła, że wprowadzili ją Thululiki. Nazwa używana przez Thululików, gdy ją wymawiali Wufowie brzmiała - Gutapa; ona nie mogła tego wymówić. Ich mowa przerastała jej siły. To oni wprowadzili Ayratę na „całym świecie”. Wszyscy ten język znali; handel, traktaty pokojowe, narady wojenne prowadzone były w Ayracie.

Ulisses przysłuchiwał się jej opisowi Thululików i doszedł do wniosku, że są to postacie spoza jej mitologii. Coś takiego nie mogło istnieć.

Wówczas to dowiedział się, że Wagaronditów oszczędzano na coroczne wielkie święto konfederacji Wufów. Wtedy więźniowie mieli iść na tortury i ostatecznie być złożeni mu w ofierze. Po raz pierwszy odkrył, skąd się wzięła krew na kręgu pod jego tronem.

- Ile zostało dni do święta kamiennego boga? - zapytał.

- Dokładnie jeden miesiąc - odpowiedziała.

Zawahał się, ale podjął:

- A co się stanie, jeżeli zakażę tortur i zabijania? Co, jeśli każę uwolnić Wagaronditów?

Awina otworzyła szeroko oczy ze zdziwienia. Było południe i jej podopieczny odbijał się tylko czarną kreską na tle niebieskiej tęczówki. Rozchyliła usta i różowy język przebiegł po czarnych wargach.

- Słucham, panie, ale dlaczego chcesz tak zrobić? - spytała.

Ulisses nie sądził, że zrozumie pojęcia miłosierdzia i współczucia, gdyby je chciał wyjaśniać. Posiadała te cechy; była czuła, łagodna, troskliwa, jeżeli chodziło ojej plemię. Lecz Wagarondici nie byli dla niej nawet zwierzętami.

Nie mógł gardzić nią za takie nastawienie. Ludzie z jego plemion Onondaga i Seneca czuli tak samo. Podobnie jak jego inni przodkowie - Irlandczycy, Duńczycy, Francuzi, Norwegowie.

- Powiedz mi - zwrócił się do niej - czy nie jest prawdą, że również Wagarondici uważają mnie za swego boga? Czyż nie przygotowali wielkiego najazdu, aby zanieść mnie do swojej świątyni?

Awina spojrzała na niego chytrze i odezwała się:

- Któż miałby wiedzieć lepiej, niż ty, panie? Zniecierpliwiony, machnął ręką.

- Przecież mówiłem ci nieraz, że niektóre moje myśli też były zamienione w kamień. Jak dotąd, jeszcze nie przypomniałem sobie pewnych rzeczy, i wątpię, czy kiedykolwiek powrócą do mnie. Zmierzam do tego, że Wagarondici są tak samo moimi ludźmi jak Wufowie.

- Co? - Awina krzyknęła ze zdziwienia, a potem ciszej dodała. - Mój panie? Drżała.

- Kiedy...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin