pierdolenie.doc

(52 KB) Pobierz

Funeral Blues, Auden


Niech staną zegary
Zamilkną telefony
Dajcie psu kość
Niech nie szczeka, niech śpi najedzony.
Niech milczą fortepiany
I w miękkiej werbli ciszy
Wynieście trumnę
Niech przyjdą żałobnicy
Niech głośno łkając samolot pod chmury się wzbije
I kreśli na niebie napis "On nie żyje!"
Włóżcie żałobne wstążki na białe szyje gołębi ulicznych
Policjanci na skrzyżowaniach niech noszą czarne rękawiczki.
W nim miałem moją północ, południe i zachód i wschód
Niedzielny odpoczynek i codzienny trud.
Jasność dnia i mrok nocy, moje słowa i śpiew
Miłość, myślałem, będzie trwała wiecznie,
Myliłem się,
Nie potrzeba już gwiazd - zgaście wszystkie - do końca
Zdejmijcie z nieba Księżyc i rozmontujcie słońce
Wylejcie wodę z morza, odbierzcie drzewom cień
Teraz już nigdy na nic nie przydadzą się.

 

Czymże jest śmierć kiedy nowe życie przychodzi na świat? Traci na znaczeniu to, że ktoś odchodzi, jego miejsce nie zostanie zmarnowane, zostanie starannie wypełnione i odnotowane         w historii świata. To nic, że zostanie rodzina, której nic nigdy nijak nie zastąpi straty, bo jakże to tak?

Nowe życie. Jaka jest jego wartość? Jak można oceniać tę wartość w porównaniu z tamtą, poprzednią? Czy dając życie stajesz się lepszy? Czy odbierając życie stajesz się najgorszym w świecie przestępcą? Jak to jest?

Dobra, koniec pieprzenia filozoficznych dyrdymałów. Co to ja miałam? Aha. No więc jestem w ciąży. (Pamiętajcie aby nigdy nie zaczynać zdania od no więc” bo to strasznie nieeleganckie.) Ok. Jak to się stało? Normalnie. No, znaczy normalnie, ale w niezbyt dobrych okolicznościach. Otóż schlałam się   na umór i nawet nie pamiętam kolesia. Jak wiadomo w moim przypadku po pewnym czasie wracam do stanu absolutnej używalności i wracam do domu. Jakoś czuję obrzydzenie do pozostawania          na miejscu całkowitej klęski moralnej. Eeee. Na co mi przyszło?

 

Jestem na studiach. Kończę je właściwie i właściwie je zaczynam. Dwa kierunki – ambitnie, prawda? Ech. Czemu życie nie jest tak proste jak było w podstawówce? To się chyba nazywa dorosłość. Mało to ma związek ze mną. Dorosła to ja nie jestem. Nie może być dorosłą osoba, która robi wszystko, żeby pracy magisterskiej nie napisać, nie oddać i nie obronić. Próby usprawiedliwiania się przed samą sobą nie mają już żadnej mocy sprawczej. Po prostu przestałam wierzyć samej sobie. Prawda absolutna, nie umiem już skłamać dla komfortu psychicznego własnej osoby. Żałosna jestem. I skrajnie egocentryczna, ciągle tylko ja, ja, ja.

Dobra, więc się zastanawiam – czy JA mogę narazić to nowe życie na obcowanie z taką niedojrzałą osobą jak ja. Ale tak naprawdę pytanie brzmi czy ja tego chcę, bo wszystko się zmieni. Bo będę musiała się za siebie wziąć porządnie, znaleźć pracę, mieszkanie, kogoś do pomocy, uporać się          ze studiami, zająć się tym dzieckiem, kochać je, dbać, hołubić. Widzicie? Znowu wszystko rozbija się   o mnie.

 

Jestem teraz osobą w podwójnej osobie. Ta druga jest jeszcze skrajnie niewykształcona. Taka kijanka w wodach płodowych. Jeszcze nawet nie ma serca, o mózgu nie wspominając. Ale ma tak przemożny wpływ na całe moje ciało, jak nic nigdy wcześniej. (Co rano wyrzyguję sobie wnętrzności, by potem obżerać się do nieprzytomności wręcz, jakimiś dziwnymi mieszankami smaków). Było, nie było gospodarka hormonalna nie jest wtedy normalna w pojęciu zdrowej, niezaciążonej kobiety.         I ciągle bym spała. Szanuję sen, kocham spać, ale na Boga, nie aż tyle. W ogóle nie da się funkcjonować. Ok. To nieistotne.

 

Historia przedstawia się następująco. Poszłam na imprezę. Impreza jak to impreza ma swój rytm. Początek – każdy nieco sztywny próbuje się narąbać jak najszybciej, żeby się zaczęła kręcić rozmowa. Otóż ja nie. Powolutku, statecznie, żeby nie zhańbić wizerunku poważnej osoby w pewnym wieku (zazwyczaj wyższym niż pozostałych osób, bo imprezy są na drugim kierunku). Trwa to dopóki nie stwierdzę, że już mogę, czyli w drugiej fazie imprezy, kiedy wszyscy są już narąbani tak, że nie wiedzą co piją. Ja wiem, ale po niedługim czasie też nie będę na to zważać. I zaczynają się schody. Sytuacja przedstawia się następująco jest człowiek, który mi się podoba. Skoro mi się podoba to z nim nie gadam (wiadomo - logiczne), aż do momentu drugiej fazy. Nie gadam, bo wiadomo tylko się zestresuję i nie będę wiedziała co ja mam właściwe gadać. W drugiej fazie podbijam do niego               i zaczynam luźną rozmowę, która zazwyczaj kończy się tym, że zachowuję się jak idiotka i odchodzę zła na siebie. Tym razem też tak było. Na moje nieszczęście znalazł się ktoś, kto wypełnił pustkę           i żałość w sposób bardzo fizyczny. Zwykle idę się przespać do kogoś do pokoju, wstaję po około dwóch godzinach i spadam do domu. Tym razem jednak, człowiek, którego twarzy nie jestem             w stanie sobie przypomnieć zaczął mnie całować. Jedna rzecz prowadzi do drugiej, jak przystało       na naturalne zachowanie godowe ludzi i wylądowaliśmy w łóżku. Pamiętam, że było mi tak dobrze (wspaniale wręcz), że zasnęłam jak dziecko w ramionach beztwarzowca, a obudziłam się w ramionach pierwszych oznak kaca. Była piąta rano plus minus jakieś 15 minut. Zegarek mi niepotrzebny, poczucie czasu mam wpisane w geny. Wstałam, skonstatowałam, że nie mam na sobie majtek.       Hm mmmmm. Ok. Bywa (tylko zastanawiające, że zazwyczaj dotyczy to kogo innego). Pierwsze           o czym myślałam w takim dziwnym i niecodziennym dla mnie stanie, to choroby weneryczne. Nic na to nie poradzę. Tak trzeba. O ciąży w ogóle nie myślałam, wiadomo nie przypuszcza się takich okropności o piątej nad ranem. Obok, dowód rzeczowy: prezerwatywa, zużyta. Odetchnęłam z ulgą, wizja krętka bladego odeszła w niepamięć. Nie mając zmartwień wcale, a za to w pamięci całkiem niezły stosunek seksualny, poszłam sobie. Na korytarzu jakiś samiec powiedział mi cześć, odpowiedziałam i kontynuowałam drogę. Słuchawki na uszach, pewny krok, a w ręku butelka wody. Nawet jeśli coś dalej mówił, nie byłam  w stanie usłyszeć. Planowałam dzień: dotrzeć do domu, wykąpać się, pójść spać na jakieś trzy godzinki. Wstać i zająć się nauką. W międzyczasie coś zjeść. I tak przez następny tydzień, aż do skończenia sesji.

Mdłości zaczęły się po jakichś dziesięciu dniach. Jadłam jakieś badziewia jak to w sesji, więc myśl była prosta – strułam się. Kiedy nie przechodziło, a do tego okres się nie pojawił,  dodałam dwa do dwóch. Kupiłam test. Wyszło jak się spodziewałam. Do kitu.

 

Rzecz ciekawa. Jakieś dwa dni po imprezie idę sobie po egzaminie, szczęśliwa jak wróbelek, bo proste było, aż tu nagle podbija do mnie kolo. Jakiś metr dziewięćdziesiąt, ciemne włoski, troszkę dłuższe, zadziwiająco zielone oczy (kocham zielone oczy). Całkiem nieźle zbudowany, twarz o nienarzucającej się urodzie, ale nie odpychająca. Uśmiecha się do mnie i tako do mnie rzecze:

- witaj Anno – zdębiałam, pierwszy raz człowieka na oczy widzę, a on nie dość, że zna moje imię, to jeszcze wypowiada je tak jak lubię. Dziwne. Postanowiłam być szczera do bólu:

- witaj, człowieku, którego imienia nie znam i mam nieprzeparte wrażenie, że widzę pierwszy raz na oczy – punkt dla mnie, tym razem to on zbaraniał, aż normalnie mu dech zaparło. He he. Poszłam sobie dalej. W końcu mam drogę do przejścia i ani chwili do stracenia. Dogonił mnie.

- poznaliśmy się na imprezie, mam na imię Przemek. Kiedy rano wychodziłaś mówiłem Ci cześć.

- rzeczywiście? Aaaaa, pamiętam. Taka wymiętoszona koszulka z Piwonią i luźne czarne spodnie, boso byłeś?

- nom.

- ok, no i?

- zastanawiałem się czy byś nie chciała gdzieś ze mną wyjść?

- nie mów, że oczarowała Cię moja elokwencja oraz niebieskie oczy. Założę się, że jak z Tobą gadałam to bełkotałam a oczy miałam co najmniej zaczerwienione od nadmiaru alkoholu we krwi.

- Nie bełkotałaś, a oczy to miałaś dokładnie tak samo niebieskie jak teraz. To jakieś soczewki czy co?

- Tak, korekcyjne.

- Aha – no inteligentnie, nie ma co.

- Wiesz co? Nie wybrałeś sobie najlepszego momentu, sesja w toku, uczyć się trzeba choćby nie wiem jak się nie chciało. Nie mam czasu na jakieś szwendanie się po barach.

- Nie będziesz mi tego ułatwiać, co?

- A powinnam? – zamrugałam niewinnie wspomnianymi niebieskimi oczętami.

- Nie, nie powinnaś. Odezwę się po sesji.

- Yhm. To nara.

- Nie wierzysz mi Anno? Człowieku małej wiary. Znajdę Cię. Nawet nie będę Cię prosił o numer,         po prostu Cię znajdę.

- Jak sobie chcesz, bywaj Przemku – słowa mi nie zaimponowały, w końcu studiujemy na tym samym uniwersytecie, ma chłopak szansę.

Jak już wspominałam zrobiłam test, wyszedł pozytywny. Oczywiście jestem już po sesji. Jedno zmartwienie z głowy. Inne za to  rozdzwoniły się ze straszliwą mocą. Co mam robić? Pojęcia nie mam.

 

Tymczasem zaczął się drugi semestr. Biję się z myślami codziennie, na razie mamy remis. Zwlekam z podjęciem jakiejś decyzji. Niedługo będzie za późno. Niedługo będzie trzeba pomyśleć        o wiciu gniazda. Jakieś rozwiązanie?

Pojawił się Przemek. Znalazł mnie. Jak już mówiłam nie zaimponowało mi to, miał więcej niż szansę. Miał możliwość. Moje zmartwienie musiało się odbijać na twarzy, bo pierwsze o co zapytał było znamienne i powszechne na studiach:

- Co tam, Anno, waruneczki? – Powinnam się obrazić, czego nie zrobiłam, co dobitnie świadczy           o moim stanie ducha. Na Boga, przecież ja mam stypendium, zawsze. Odpowiedziałam pytaniem:

- Ile Ty masz lat?

- Skąd tak nagle? 25.

- Cóż, mój ćwierć-wieczny kolego, miałeś kiedyś jakieś poważne zmartwienie, którego rozwiązania nie widziałeś za cholerę?

- Nie.

- Widzisz, waruneczki to nie powód do jakiegoś głębszego marsu na czole, przynajmniej nie dla mnie. Wybacz muszę lecieć. – Zawód na jego twarzy był komiczny, ale jednak się nie śmiałam. – Chodź, odprowadzisz mnie. – To była, jak się okazuje, całkiem niezła decyzja. Miał kto wezwać karetkę. Taaak, słusznie się domyślacie. Upadłam, zaczęłam krwawić z macicy, straciłam dziecko. Rozwiązanie się znalazło. Nie wiem tylko czy to na pewno coś czego chciałam. Lekarze nie byli w stanie nic zrobić. Większość poronień, to płody męskie. Nie wytrzymują czasami. Wiadomo, mężczyźni nie są tak odporni na życie jak kobiety już od poczęcia. Synek. Synek, którego nie ma.

Był tam kiedy się obudziłam. Był kiedy ryczałam głupio nad dzieckiem, którego śmierć rozważałam jeszcze parę tygodni wcześniej beznamiętnie. Był tam i powiedział, że – o wielka niespodzianko –       to z nim spędziłam tę noc. To nasze dziecko, nasze wspólne dzieło wykrwawiłam na ulicę pod jednym z budynków naszej uczelni.

 

Powiedział, że zauważył mnie już na długo przed imprezą, że słyszał jak rozmawiam z ludźmi   i to co słyszał mu się podobało, że nie miał odwagi, że go i tak nie zauważałam. A ta impreza to była świetna okazja na nawiązanie znajomości. Rezultatów się nie spodziewał. Wiedział, że jestem pijana. Kiedy mnie pocałował, miał zamiar na tym skończyć, ale nie dało mi się tego wybić z głowy. Wspomniał, że jakieś 30 razy powiedziałam, że ja tak zwykle nie robię (co jest prawdą), ale tej nocy jest mi smutno i potrzebuję się poprzytulać i może pokochać. Nie miał siły się opierać – tak powiedział.  Po imprezie popytał ludzi jak mamy egzaminy, znalazł mnie. Został odprawiony                 z kwitkiem. Przychodził na następne egzaminy, ale jakoś nigdy go nie widziałam. Znalazł mnie po sesji. I tak skończyliśmy razem w szpitalu.

Co dalej?

 

Przeżyliśmy coś razem, jakaś wspólna historia się nam przydarzyła. Rozmawiamy, trzymamy się za rączki. Żadnego seksu, przynajmniej na razie – lekarz zabronił. Poznajemy się. On zostanie na doktoracie – jeden z lepszych studentów, jak ja (z tymi waruneczkami to był taki beznadziejny tekst na zagadanie – wiedział doskonale jakie mam oceny). Jakoś się kula. Czasami w nocy budzę się nagle, dotykam mojego dziwnie pustego brzucha i myślę. On kładzie swoją rękę na mojej i mocniej się wtula. Zasypiam. Ale wiem, że on nie śpi jeszcze jakiś czas. Myśli.

 

O, nienarodzony

Ty, którego imienia nie poznałam

Żałość serce me wypełnia

W usta krzyk wkłada

Krzyczę więc nocami bezgłośnie

Krzyczę imię Twoje niepoznane.

 

 

 

Zgłoś jeśli naruszono regulamin