Karol May
"Blekitno-purowy Matuzalem"Y ~ R O 1. 't~'1 ~Y
B~ I(ItNO.PURPUROWY
Akcj a tej powieści toczy się n a nietypowym
dla Karola Maya terenie, w Chinach. Można
wszakże powiedzieć, iż przez to atrakcyjność
fabuły tylko zyskuje.
Wyprawa kilku Europejczyków w głąb Państwa
Środka obfituje w szereg niecodziennych przygód.
Mandaryni, piraci, przeprawy przez góry
i zawrotne przepaście, chińskie więzienia
oraz świątynie, wszystko to znajdziesz w tej
książce.
Po prostu cały May.
Słowo honoru
Był żywą legendą, owego uniwersyteckiego miasteczka i swojejAl-
mae Matris.
Od Bógwie ilu semestrów mieszkałw Pieprzowym Zaułku i studio-
wał - no tak, któż to mógłby powiedzieć, co właściwie błękitno-pur-
purowy Matuzalem studiował! Gdybyś czytelniku z ciekawości zapy-
tał o przedmiot tych studiów, dostałbyś odpowiedź, ale odpowiedź
znaczoną klingą, odpowiedź nie byle jaką. Matuzalem bowiem uci~c-
dził słusznie za najlepszego szermierza. O czasie co do minuty ozna-
czonym Matuzalem wychodził z domu, w którym mieścił się na par-
terze wspaniale urządzony sklep herbaty Chińczyka Ye-Kin-Li, prze-
chodził przez ulicę w towarzystwie swego służącego, skręcał na prawo
w ulicę Humboldta i znikał tam za drzwiami "Pocztyliona z Niniwy".
'Paką to niecodzienną nazwą ochrzcili studenci popularną piwiar-
nię. O dokładnie określonej chwili opuszczał ten lokal i wracał tą
samą drogą do domu.
Powtarzała się ta wędrówka regularnie trzy razy dziennie: przed
obiadem, po obiedzie i wieczorem.
Odbywała się z taką regularnością, że mieszkańcy ulicy Humboldta
S
i Pieprzowego Zaułka nakręcali zegary według odgłosu kroków Ma-
tuzalema.
Lecz oto pewnego dnia daremnie wypatrywano błękitno-purpuro-
wego Matuzalema. Dziwiono się i potrząsano głowami. Kiedy nie
ukazał się również następnego dnia, zdziwienie ustąpiło miejsca nie-
pokojowi. Na trzeci wreszcie dzień postanowiono zasięgnąć języka u
jego gospodyni, pani Stein. Okazało się, że student uiścił komorne za
dwa lata z góry i znikł, przepadł. Ale gdzie? Na żaden ślad nie
naprowadziły wiadomości, uzyskane od pani Stein. '1'ajemniczość
sprawy potęgowało równoczesne zniknięcie syna gospodyni. Musiała
ona zatem znać cel podróży. Uporezywie jednak odmawiała informa-
cji, tak więc według wszelkiego prawdopodobieństwa, mieszkańcy
Pieprzowego Zaułka znaleźli się w obliczu zagadki, której rozwikła-
nie należało zostawić przyszłości.
Lecz owego przedpołudnia, kiedy błękitno-purpurowy Matuzalem
po raz ostatni zjawił się w "Pocztylionie z Niniwy", sam nawet nie
przypuszczał, że nie wróci tutaj nie tylko po obiedzie, ale przez długie
miesiące.
Jak zazwyczaj, z dostojną, niedźwiedziowatą powolnością kroczył
po ulicy Humboldta, z powrotem do domu, ubawiony w głębi duszy
zainteresowaniem, jakiego teraz, podobnie jak i zawsze, był sprawcą.
O tak, jego widok był nie lada atrakcją.
Wysoki i szeroki, doprawdy z rodu olbrzymów, pchał przed sobą
swój hektolitrowy brzuch z dostojnością chińskiego mandaryna pier-
wszej rangi. Broda ciemna, szeroka, starannie pielęgnowana, okalała
twarz, odznaczającą się ową osobliwą pełnią i barwą, które stanowią
wyłączny przywilej Germanina, który pyszni się, że niemieckie piwo
przewyższa wszystkie inne narodowe trunki. Na ukos poprzez całą tę
pełną i barwną twarz ciągnęła się szeroka blizna, dzieląc na dwie
nierówne części nos - ale co za nos! W pierwszej fazie rozwoju był
prawdopodobnie tym, co nazywają orlim nosem, z biegiem czasu
ostre kontury nabierały tuszy, z każdym semestrem coraz to
6
znaczniejszej. Na domiar nos oblekał się barwą, która w swoim czasie
przechodziła przez wszystkie odcienie, od jaskrawego koloru surowe-
go mięsa do głębokiego błękitno-purpurowego. Właściciel tego no-
chala twierdził, że ta kolorystyka jest następstwem rany, zadanej
szablą; korporanci natomiast byli odmiennego zdania.
'Pdk czy owak, jedno należy stwierdzić: właśnie kolor nosa oraz
niezwykła ilość semestrów nadały naszemu bohaterowi przezwisko
błękitno-purpurowego Matuzalema.
Nasz bohater nosił sznurowany surdut z błękitnego aksamitu,
czerwoną kamizelkę, białe skórzane spodnie i wysokie lakierowane
buty z ogromnymi, stale brzękającymi, meksykańskiego pochodzenia,
ostrogami, o kółkach ogromnej średnicy. Na spadających na plecy
gęstych lokach siedziała czapeczka cerevis. Ręce spoczywały zazwyczaj
w kieszeniach spodni. Między zębami tkwił ustnik perskiego cybucha
wodnego, a nad ustnikiem unosiły się gęste kłęby dymu.
Przed Matuzalemem stąpał ciężko ogromny nowofundlandczyk,
trzymający w pysku dwulitrowy kufel swego pana.
Za Matuzalemem kroczył jego czyścibut, trzymając w lewej ręce
cybuch wodny, który mieścił co najmniej funt tytoniu! Ponad met-
rowa rurka gumowa szła do ust pykającego studenta. W prawej zaś
ręce sługus trzymał, niczym karabin, długi, cienki przedmiot, w któ-
rym przechodnie, ku swemu zdumieniu, poznawali po prostu obój.
Znakomity ten instrument był przeznaczony do dawania sygnałów
piwoszom, do uświetnienia niezliczonych hura, stu lat i do akompa-
niamentu studenckim pieśniom.
Nosiciel fajki oraz oboju wydawał się , tak, jak i jego pan, wielkim
oryginałem. Z twarzy , upstrzonej niezliczonymi brodawkami i bruz-
dami, które zatarły tak zwane rysy, nie sposób było określić wieku.
Gdy kroczył butnie za swoim panem, na nim tylko skupiając uwagę,
można mu było przypisać lat przeszło czterdzieści. W przystępie
dobrego humoru, kiedy chytrze błyskał małymi oczkami, kiedy uwijał
się zręcznie i okazywał niespożytą żwawość, wówczas niewiele ponad
dwadzieścia. Gdy go o wiek pytano, nigdy nie odpowiadał. 'Pdił go
podobnie, jak ilość semestrów swego pana i rozkazodawcy.
Długa, szczupła postać była ubrana niemal tak, jak Matuzalem;
tylko zamiast cerevis nosił na strzyżonej krótko głowie czapkę z
białego płótna bez daszka, przypominającą kołpaki kucharzy i cu-
kierników.
'Ihk to kroczyli ulicą Humboldta, a następnie Pieprzowym Zauł-
kiem, na przedzie pies, za nim pan, a na końcu pucybut; każdy
zachowywał jednakową niemal godność i majestat. Przechodnie od-
prowadzali ich uśmiechniętymi spojrzeniami.
Zamierzali wejść do sieni domu, gdy w tej samej chwili otworzyły
się drzwi chińskiego sklepu i na progu ukazał się właściciel w szero-
kim, oryginalnym stroju Niebiańskiego Państwa. Był wielkim przyja-
cielem studenta; nauczył się od niego niemieckiego języka, w zamian
wtajemniczywszy go w trudne arkana chińskiej mowy. Dzięki temu
Matuzalem w owym czasie władał już chińskim wcale znośnie.
- Tszing! - powitał go głębokim ukłonem kupiec.
- Tszing, tszing; mój drogi Ye-Kin-Li! - odpowiedział student
silnym basem. - Czy zamierza pan wyjść?
-J's sze tsze. Tszu!'Pdk, panie. Na policję,
- Na policję? Co pana tam prowadzi? Czy znalazł pan jakiś zgu-
biony klucz? A może ma pan odsiedzieć karę za podrabianie herba-
ty?
Chińczyk, przebierając palcami po warkoczu; wysoko wzniósł bez-
włose brwi i odrzekł:
- Pan sobie kpi ze mnie! Ye-Kin-Li nigdy nie będzie karany, al-
bowiem towar, który sprzedaje, jest niefałszowany, tani i czysty. Rzecz
w tym, że dostałem list z ojczyzny i mam go przekaza~ pewnemu
tutejszemu obywatelowi. Ponieważ nie znalazłem jego nazwiska w
księdze adresowej, więc zwrócę się po informację do urzędu.
- Nie trudź się, mój czcigodny. Najpewniejsza księga adresowa
spoczywa tutaj - mówiąc to, wskazał na własne czoło - nie darmo
8
nazywają mnie Matuzalemem. Wielu się rodzi i wielu umiera. Ty-
siące przybywają jako zielone młodziki i odchodzą jako bladzi fili-
strzy; ja jeden zostaję, jak skała pośród lotnych piasków. Nazwisko
ich uwieczniłem w niewydrukowanych jeszcze rocznikach mego ge-
niuszu. Jakże więc brzmi nazwisko poszukiwanego obywatela?
Kupiec wyciągnął z rękawa list i pokazał studentowi. Chińczycy,
jak wiadomo traktują rękawy jako kieszenie. List nie miał znaczka,
ani stempla. Pewnie przybył wraz z jakąś przesyłką.
Adres, kreślony nie piórem, lecz pędzelkiem, brzmiał, jak nastę-
puje:
Do naucryciela Józefa Ferdynanda ,Steina, dawniej zamieszkałego
prry ulicy Górnej 12, parter; lub do jego krewnych.
Student z namysłem wpatrywał się w papier.
- Hm! - rzekł. - A więc nie można go znaleźć w książce adreso-
wej?
- Nie.
- Ja też mogę potwierdzić, że nie ma tutaj nauczyciela o podob-
nym nazwisku. Zapewne adresat już nie żyje. Chyba jest to nie-
boszczyk, małżonek mojej gospodyni! Powierz mi pan tę epistołę na
kilka chwil, drogi przyjacielu! Sprawdzę to.
Rzekłszy to, ruszył na schody. Pies z pucybutem, którzy się zat-
rzymali za przykładem swego pana, nie spodziewali się takiego nagłe-
go wyskoku. Nowofundlandczyk dał susa w bok; pucybut starał się
zachowa~ godność. Trzeba dodać, że Matuzalem podczas rozmowy
wyjął z ust ustnik fajki, teraz zaś,~vetknął go z powrotem. Gdyby
jednak pucybut dotrzymał mu kroku, nie doszłoby do nieszczęścia.
Jego powolność sprawiła, że rurka gumowa, wyciągnięta nadmier-
nie, wyrwała mu z ręki szklaną banię fajki. Pragnąc ją uchwycić,
pogorszył jeszcze sytuację, bańka poleciała na psa i rozbiła się w
kawałki; jej gorąca zawartość rozlała się po szyi nowofundlandczy-
ka.Ocalałe resztki cybucha powlókł za sobą mknący po schodach
student, który dopiero po chwili spostrzegł katastrofę, zatrzymał się
9
i odwrócił.
Przekonał się, że ocalała jedynie rurka i nasada fajki. Pies głośno
szczekał, pucybut przewrócił się na psa i leżał plackiem, nie wypusz-
czając z rąk oboju. Chińczyk stał nad nim, złożywszy dłonie i wołał
przestraszony:
-O Nieou-nieou-nieou! Chi-tchin, chi-tchin! Chi-nieou!
Wszystko razem składało się na tak komiczny obraz, że student nie
pomyślał nawet o stanie swej cennej fajki, lecz śmiejąc się, zawołał:
- Ależ, Godfrydzie de Bouillon, cóżeś ty narobił!
Ti~zeba wiedzieć, że sługa Matuzalema z niepamiętnych już przy-
czyn otrzymał od studenterii przezwisko Godfryda de Bouillon. Sko-
czył na równe nogi i odpowiedział z wściekłością raczej, niż z zakło-
potaniem:
- Cóż ja narobiłem? Niby ja to narobiłem? Kto wyrwał mi z ręki
wodny głobus i kto mnie rozciągnął wraz z obojem na niegościnnym
bruku? Wraca ci człek w pełni dostojeństwa od bożka Bachusa do
swoich domowych pieleszy i ledwie zdążył stanąć przed bramą, a tu ci
na drodze taka pokraka z warkoczem i wyzywa się od nieou ! A propos,
co to właściwie znaczy?
Ostatnie gniewne pytanie było skierowane do Chińczyka. Lecz od-
powiedział student:
- Nieou oznacza wołu. 'Ii~zy razy powtórzone oznacza trzykrotne
bydlę.
- Pięknie! A chi-tchin?
- Ofiara losu, niezguła, powolny Sancho Pansa.
-Jeszcze piękniej! Panie Ye-Kin-Li, zamierzał pan się sam prze-
spacerować do komisariatu; zbyteczna fatyga, łaskawy panie, gdyż
każę tam pana zaprowadzić! Posadzimy pana za kratki. Wprzód
jednakże pragnę panu pokazać, jak to za pomocą swego ulubionego
instrumentu odpowiada na podobne obelgi każdy muzykalnie wyksz-
tałcony Europejczyk.
Podniósł obój, ujął go jak maczugę i tak uzbrojony, sunął ku
Chińczykowi. Czyż kupiec musi być bohaterem? Ye-Kin-Li uważał,
że najlepiej będzie zrejterować. Wpadł do sklepu i zaryglował za sobą
drzwi.
- Otóż to, ukrył się za kulisami - roześmiał się Godfryd de Bo-
uillon. - Zwyciężyłem. Zrzekam się owoców wiktorii i zajmę się
raczej strącaniem w szczęśliwe mroki zapomnienia tych oto szcząt-
ków błogiej, pełnej chwały przeszłości.
Zakończywszy orację tym pysznym frazesem, zaczął zbierać kawał-
ki szkła. Matuzalem rzucił ocalałą rurkę gumową i poszedł do gospo-
dyni.
Zajmowała pokoik z małą alkową. Resztę pokoi swego mieszkania
wynajmowała studentom, w ten sposób łatając swoje nieszczególne
finanse. Była wdową po nauczycielu i otrzymywała nader nędzną
rentę. Niejedną noc musiała spędzić na szyciu lub nad krosnami,
byleby ustrzec przed nędzą siebie i swoje dzieci.
Dopiero wprowadzenie się Matuzalema polepszyło stan material-
ny rodziny. Poprzedni sublokatorzy nie płacili dobrze i przysparzali
jej kłopotów. Matuzalem natomiast był bogaty i odznaczał się dobrym
sercem. Nie tylko regularnie płacił komorne, lecz ponadto zasilał ją
prezentami. Szybko też powziął serdeczną sympatię do starannie
wychowanych dzieci Steinowej. Sprawiało mu szczerą przyjemność,
kiedy nazywały go "wujkiem" i naprawdę dbał o nie niczym bliski
krewny.
Ryszard, najstarszy syn wdowy, był nader utalentowanym chło-
pcem. Nauczyciele lubili go i radzili matce, aby nie przerywała jego
nauki. Niestety, cóż mogła począć uboga wdowa. 'Ib był powód jej
największych zgryzot. Wiedziała wprawdzie, że rzemiosło zapewni
Ryszardowi dobrobyt, ale serce odczuwało boleśnie brak środków do
zapewnienia synowi, odpowiadającej jego zdolnościom, edukacji.
Pewnego wieczora przyszedł do niej Matuzalem i rozmówił się
z nią na ten temat z właściwą sobie bezpośredniością. Aczkol-
wiek zachwycona, odrzuciła z miejsca jego propozycję. Student,
11
niestrapiony odmową, zakoficzył rozmowę zdecydowanym oświad-
czeniem:
- Droga pani Stein, zauważyła pani chyba, że niechętnie mówię o
sobie i swoich sprawach osobistych. Dziś zrobię wyjątek. Mój ojciec,
bogaty piwowar, był o tyle ambitny, że chciał się poszczycić uczonym
i sławnym synem. Ja sprzeciwiałem się, albowiem chciałem zostać tym,
czym był mój ojciec, mianowicie piwowarem. Lecz opór na nic się
zdał. Musiałem deklinować faba-bób, aczkolwiek przenosiłem chmiel
nad wszystkie boby. O dalszych losach wolę milczeć. Ojciec prze-
kształcił przedsiębiorstwo w towarzystwo akcyjne i zostawił po sobie
znaczny majątek. Ja dociągnąłem zaledwie do omszałej głowy, to
znaczy do wesołego bursza. Zaczynam teraz dopiero boleśnie odczu-
wać całą pustkę takiego bezcelowego istnienia; nie chcę być dłużej
rozleniwionym pasożytem. Pragnę czynów, a mój pierwszy czyn niech
polega na tym, że syn pani będzie odkupieniem za stracony czas moich
studiów. On będzie się uczył, a ja będę opłacał jego naukę. Nie
powinno to przygnębiać pani, gdyż nie będzie pani moim dłużnikiem.
Spłacę dług, który ciężko obarcza moje serce. Pozwalając roztoczyć
pieczę nad synem, wyświadczy mi pani zarazem wielką przysługę,
której nigdy pani nie zapomnę. A zatem niech się pani zgodzi, niech
pani da rękę i przestafimy wałkować ten temat!
Odtąd Ryszard zaczął uczęszczać do gimnazjum. Matuzalem czu-
wał nad nim, jak kwoka nad swym jedynym pisklęciem. Pisklę miało
już teraz lat siedemnaście i zadawało sobie wiele trudu, aby nie za-
wieść nadziei matki i "wuja" Matuzalema.
Wchodząc do pokoju z niezwykłym listem z Chin student miał
przed sobą obrazek rodzajowy, który można było zaopatrzyć tytułem
"rodzina przy pracy". Pani Stein prasowała. Uczefi siedział pochylony
nad mapą, po której liniach wodził ołówkiem. Jego młodsza siostra
siedziała przy maszynie do szycia, podarowanej na gwiazdkę przez
Matuzalema, mały zaś sześcioletni Walter przycupnął za piecem,
pochłonięty również podarunkiem gwiazdkowym. Pastą nacierał buty
12
swojej lalki. Kosztowało go to wiele potu, a że ocierał ściekające
krople nie ręką, lecz szczotką, przeto wkrótce upodobnił się do
murzyńskiego dziecka.
Matuzalem z miejsca przystąpił do rzeczy.
- Pani Stein? - zapytał. - Czy mieszkała pani kiedyś przy ulicy
Górnej 12, na parterze?
- Tak.
- Czy mężowi pani było na imię Józef Ferdynand?
-1'ak.
- Zgadza się. List do pani!
Podał jej kopertę. Przeczytała adres i zapytała zdziwiona:
- Nie z poczty? Skądże pan to przyniósł?
- Z Chin. Wręczył mi Ye-Kin-Li.
- Z Chin! Któż mógł go stamtąd przysłać?'Ihn list nie jest do mnie.
- Do pani. Adres nie pozostawia wątpliwości.
- Proszę cię, matko, pokaż mi list, - odezwał się Ryszard i pod-
szedł do nich.
Obejrzał adres i zdecydował:
- List adresowany do ojca. Ojciec nie żyje, więc mam prawo go
otworzyć.
Mówiąc to, rozciął kopertę scyzorykiem. Wyjąwszy gęsto zapisany
arkusik papieru, spojrzał przede wszystkim na podpis.
- Od stryja Daniela! - zawołał natychmiast.
- Przecież stryj przebywał w Ameryce i wszelki ślad po nim za-
ginął - odpowiedziała matka.
- Nie umarł zatem, jak sądziliśmy. Co za szczęście, że żyje! Zoba-
czymy, co pisze. Przeczytam na głos.
Matuzalem chciał się oddalić; matka i syn poprosili go, aby po-
został, nie mieli bowiem przed nim tajemnic. 'Ii~eść listu musiała być
nader ważna, jeśli student bawił u swej gospodyni przeszło godzinę.
Pucybut, przechodząc koło drzwi, zatrzymał się słysząc głośną rozmo-
wę. Nie mógł podchwycić poszczególnych słów, ale zrozumiał, że
13
toczy się gorąca dyskusja.
- Wygląda mi to na coś w rodzaju narady wojennej - mruknął do
siebie. - Wycofam się czym prędzej, aby nie paść zdeptanym ob-
casem awangardy.
Zmiarkował to wcale sprytnie. Ledwo zdążył się oddalić, wypadł
...
LOBUZICA29