May Karol - 05 Piramida Smierci.rtf

(499 KB) Pobierz
Skarby i krokodyle

Karol May

 

 

 

Skarby i krokodyle

 

Das Waldröschen oder die Verfolgung rund um die Erde V


W głębi ziemi

 

Zapadł zmierzch, tętent koni zwiastował nadjeżdżających lansjerów. W domu mieli zamieszkać tylko oficerowie, szeregowcy mieli sobie zapewnić nocleg pod gołym niebem. W tym kraju nie jest to nic dziwnego, konie też nie potrzebują stajen, a ludzie prowadzą taki tryb życia, że nie zwykli spać na miękkich poduszkach, najlepiej czują się w hamaku lub na ziemi.

Kapitana Verdoję zaprowadzono wraz z oficerami do salonu, a potem Maria Hermoyes zaprowadziła każdego z nich do przeznaczonego pokoju. Emma poszła sprawdzić czy wszystko jest w należytym porządku. Stała w izbie przeznaczonej dla kapitana, gdy usłyszała jego kroki, było za późno, aby się wycofać.

Otworzył drzwi i zobaczył stojącą na środku pokoju dziewczynę. Zawsze była piękna, teraz zaś miłość wybiła na jej obliczu piętno wzruszającej tkliwości i serdeczności. Słońce właśnie zaszło za horyzontem. Ostatnie jego promienie wpadły do środka i oblały postać dziewczyny różanym blaskiem. Verdoja stanął jak wryty, był oszołomiony jej widokiem, owładnęło nim pożądanie.

Emma skłoniła się i prosiła słodkim głosem:

 Proszę bliżej senior, to pokój dla pana!

Posłuchał wezwania i skłonił się z należytą gracją.

 Cieszy mnie to, że pani sama dbasz o moją wygodę — rzekł. — Proszę wybaczyć, że swoją obecnością czynię dodatkowe kłopoty.

Miała zamiar, meksykańskim zwyczajem podać mu rękę na powitanie, ale cofnęła ją. Było w jego słowach, twarzy a nawet tonie głosu coś odpychającego, nastrajającego nieprzyjaźnie…

 Przyszłam tylko sprawdzić, czy pokój wygodnie urządzono.

 A więc to pani jesteś duchem opiekuńczym tego domu! Czy może nawet…

 Hacjendero jest moim ojcem.

 Dzięki Madonno! Nazywam się Verdoja. Jestem kapitanem lansjerów, a czuję się wielce zobowiązany i jeśli pani pozwoli, to ucałuję jej drobniutkie rączki.

Z tymi słowy uchwycił jej rękę, nie mogła się nawet temu sprzeciwić i przycisnął ją do ust. Cofnęła się przerażona.

 Pozwól pan, że się oddalę. Znajdzie pan tutaj spokój i wygodę.

Chciała otworzyć drzwi, ale zastąpił jej drogę.

 O, nie pragnę spokoju, proszę usiąść obok ni nic Czuję, że przepadam za panią, pragnę cię mieć przy swym boku.

Popadła w zakłopotanie. Ten człowiek przyzwyczajony był obcować z kobietami w stolicy, ona więc czuła się bezbronna wobec tak śmiało występującego i pewnego siebie mężczyzny

 O, mam jeszcze dużo obowiązków — prosiła.

Oko jego spoczęło ogniście i pożądliwie na jej twarzy i odrzekł więc:

 Najpiękniejszym gospodyni obowiązkiem jest być miłą dla gości.

 A gościa obowiązkiem jest być grzecznym wobec gospodyni.

 Takim jestem, naprawdę — zawołał. — Proszę mi dać swoją rączkę i nie odchodzić.

Chwycił ją za rękę, ale udało jej się w tej chwili wyśliznąć z jego objęć i odskoczyć.

 Adieu, senior — rzekła otwierając drzwi.

 Stój, nie puszczę pani stąd!

Wyciągnął za nią rękę, ale ona już była za drzwiami. Stanął i długo patrzył w ślad za dziewczyną.

 Do pioruna — rzekł. — Co za piękność. Jeszcze czysta, niepokalana, a to drażni apetyt. Jeszcze mi się nigdy nie zdarzyło, bym jak dzisiaj, zakochał się od pierwszego spojrzenia. To będzie cudowna kwatera. Gdybym nie był już żonaty, to może bym się rzucił na kolana przed nią, była by moja. No, ale i tak będzie.

Emma cieszyła się ucieczką. Żądza z jaką spoczywały na niej oczy tego mężczyzny, przestraszyła ją i dlatego postanowiła za wszelką cenę unikać spotkania z nim.

W pokoju narzeczonego zastała Sternaua i Helmera. Stan chorego był zadowalający. Operacja udała się, a gorączka ustępowała szybko. Świadomość wracała, przynajmniej w tej chwili, gdy rozmawiał z lekarzem. Kiedy spostrzegł wchodzącą ukochaną, zarumienił się z radości.

 Chodź, Emmo — prosił. — Pomyśl sobie, pan doktor Sternau mówi, że zna moją ojczyznę.

Emma wiedziała o wszystkim, udała jednak, że jest to dla niej nowiną.

 O, to bardzo szczęśliwe spotkanie!

 I mojego brata także zna. Widział się z nim nawet przed odjazdem.

Nikt na razie nie miał odwagi mu powiedzieć, że brat jest w hacjendzie, a obecnie nawet stoi w jego pokoju, za firanką. Antonio nadal był bardzo osłabiony, prawie ciągle spał, chciano więc mu zaoszczędzić niepotrzebnych wzruszeń.

Sternau wstał, a Emma zajęła jego miejsce, chory chwycił jej rękę, uśmiechał się szczęśliwy i przymknął powieki.

 Czy już nie ma zagrożenia? — szepnęła Emma do Sternaua.

 Nie. Wracający spokój i zdrowy sen pokrzepi go bardzo szybko. Nam nie pozostaje nic innego jak wspomagać naturę w jej dziele, usuwając od niego wszelkie przeszkody. Ale pani też musi należycie odpocząć, gdyż wyzdrowienie jednej osoby, przyniesie chorobę u drugiej.

 O, ja jestem silna, senior. Proszę się nie martwić.

Sternau odszedł wziąwszy ze sobą Helmera. Poszli przyglądnąć się życiu obozowemu. Tam zastali Mariano, który przybył w podobnym celu.

Lansjerzy znosili drzewa na ogniska. Arbellez dał im wołu, z którego teraz przygotowywali.

Nadeszła pora wieczerzy. Oficerowie zebrali się w jadalni. Kapitan, gdy tylko wszedł, wzrokiem poszukiwał Emmy. Nie było jej. Stara poczciwa Hermoyes zajęła jej miejsce.

Arbellez poprzedstawiał gości. Meksykańscy oficerowie zachowywali się poprawnie, choć z dużą rezerwą wobec cudzoziemców. Tacy sławni cavaleros, jak oni nie potrzebowali przecież zabiegać o względy jakiegoś tam Niemca.

Verdoja przyglądał się tym trzem mężczyznom. Sternau, Helmer i Mariano, a więc to byli ci, których śmierć miała mu przynieść posiadłość ziemską, wartości miliona. Oko jego przesunęło się po postaciach Mariano i Helmera, i rychło utkwiło na obliczu Sternaua. Potężna jego postać zaimponowała mu. Ten człowiek był przecież wyższy i silniejszy od niego. Kapitan stwierdził, że swoje szczęście wobec tego wielkoluda może zawdzięczać tylko chytrości.

 To nie tylko radość, ale i miła niespodzianka, widzieć was tutaj, panowie — rzekł hacjendero. — Jeszcze wczoraj groziło nam wielkie niebezpieczeństwo.

Verdoja znał sprawę od Korteja, ale zrobił wielce zdziwioną minę.

 Niebezpieczeństwo? Jakie? — zapytał.

 Mieliśmy być napadnięci przez całą zgraję rozbójników, około trzydziestu ich było!

 A, do pioruna! Zamierzali napaść na hacjendę, czy na ludzi?

 Właściwie to niektórych moich gości. Ale osoby te w moim domu są bezpieczne, więc zaplanowano napaść na hacjendę, zburzyć ją i wszystkich pozabijać.

 Do diabła! Można się dowiedzieć, o kogo chodzi?

 Tak, o panów: Sternaua, Helmera i Mariano.

 Dziwne! Jak obroniliście się przed łotrami?

 Senior Sternau powystrzelał ich wszystkich.

Kapitan spojrzał zdziwiony na lekarza, a inni oficerowie uśmiechali się lekceważąco i niedowierzająco.

 Całą bandę? — zapytał Verdoja.

 Z wyjątkiem kilku.

 I to uczynił senior Sternau, sam jeden?

 Tak. Miał przy sobie towarzysza, który zabił może dwóch lub trzech.

 To brzmi wręcz nieprawdopodobnie! Trzydziestu ludzi miałoby się tak bez obrony dać powystrzelać jednemu mężczyźnie? Niemożliwe!

 Ale to prawda! — zawołał hacjendero z zapałem. — Niech pan posłucha.

Sternau rzucił poważne spojrzenie na Arbelleza i rzekł:

 Senior, proszę! To co się stało nie jest żadnym bohaterstwem.

 Jak to nie! Zabić trzydziestu łotrów? — rzekł kapitan. — Spodziewam się, że pan nie będziesz miał nic przeciwko temu, jeżeli poprosimy o opowiedzenie całej tej interesującej przygody.

Sternau ruszył ramionami. Pedro Arbellez objął rolę sprawozdawcy i opowiadał tak żywo, że oficerowie słuchali z ogromnym zaciekawieniem.

 Trudno w to uwierzyć — zawołał kapitan. — Senior Sternau, winszuję panu takiego czynu.

 Dziękuję — odrzekł dosyć obojętnie.

 Takiej waleczności nie ma co się dziwić — zauważył Arbellez. — Słyszał, senior Verdoj a, kiedyś o wodzu Mi steków, Bawolim Czole?

 Tak. To król myśliwych polujących na bawoły.

 A zna pan może trapera, którego zwą Księciem Skał?

 Tak. Ma on być najsilniejszym i najśmielszym, jaki tylko istnieje.

 Senior Sternau jest tym myśliwym, a Bawole Czoło był jego towarzyszem w „rozpadlinie tygrysiej”.

 Czy to prawda senior Sternau — zapytał Verdoja.

 Prawda. Ale lepiej by było, by mojej osoby nie wysuwano w ten sposób na pierwszy plan.

Verdoja był roztropnym kombinatorem. Był przekonany, że główną osobą tajemnicy jest Mariano, jeżeli więc ten „Książę Skał” ujmuje się za nim, to tajemnica ta musi być bardzo cenna. Postanowił działać roztropnie, zapytał więc:

 A z czego to wynika, że właśnie na tych panów przygotowano zamach?

 Mogę to panu wyjaśnić — rzekł hacjendero. Nim jednak począł, Sternau rzekł:

 To sprawa prywatna i nie sądzę by mogła seniora Verdoję zaciekawić.

Arbellez przyjął tę zasłużoną naganę w milczeniu, rotmistrz jednak nie zadowolił się i pytał:

 Czy rozpadlina tygrysa jest daleko?

 Godzinę drogi stąd — odparł Sternau.

 Chciałbym oglądnąć to miejsce. Czy nie miałbyś pan ochoty towarzyszyć nam do niej, senior Sternau?

 Chętnie.

Na obliczu rotmistrza pojawił się wyraz zadowolenia, nad którym nie mógł zapanować. Sternau, przyzwyczajony zwracać uwagę na najmniejszą drobnostkę, spostrzegł to.

 Kiedy możemy się wybrać? — zapytał Verdoja.

 Kiedy tylko pan zechce.

I tak zakończyła się rozmowa na ten temat.

Po kolacji oficerowie udali się do swych pokoi. Jeden tylko porucznik, młody, bezwzględny rozpustnik, siedział przy oknie i przyglądał się oświetlonej ogniem strażniczym scenerii. Nagle spostrzegł białą sukienkę damską, która odbijała się na ciemnym tle kwietnika.

 Kobieta — pomyślał. — A gdzie są damy, tam i awanturki. Szuka się miłości. Zejdę na dół.

Meksykanin ma zwyczaj nawiązywać stosunki z każdą damą. I dlatego też nie miał porucznik Pardero żadnych skrupułów w nawiązywaniu nowych znajomości. Żołnierze uszanowali ogród kwiatowy, nic wdarli się do niego i dlatego też, owa dama znajdowała się zupełnie sama.

Była to Karia, Indianka, siostra Bawolego Czoła.

Weszła do ogrodu by pomyśleć nad przeszłością. Wspomniała o Alfonso, którego kochała i dziwiła się, że takiemu człowiekowi oddała swe serce.

Teraz nienawidziła go całą siłą swojej indiańskiej duszy. Myślała o Niedźwiedzim Sercu, dzielnym wodzu Apaczów, który ją kochał i dziwiła się, jak to było możliwe być względem takiego wojownika obojętną i zimną. Teraz pokochała go. Jakże by była szczęśliwa, gdyby go znowu mogła zobaczyć.

Z tego zamyślenia zbudziły ją ciche kroki. Spostrzegła przed sobą porucznika. Chciała się oddalić, ale on zastąpił jej drogę i prosił z ukłonem salonowca:

 Nie zmykaj przede mną, seniorka. Byłoby mi bardzo żal, gdybym miał przeszkodzić jej w upajaniu się wonią tych pięknych kwiatów.

Spojrzała nań badawczym wzrokiem i zapytała:

 Czego tu szukasz, senior?

W blasku odległego ogniska ujrzał wysmukłą a jednak pełną postać o ciemnym obliczu z parą palących oczu i ustami, które niejako zapraszały do rozkoszy. Widział przed sobą, wedle jego zdania, jedną z tych rozkosznych, ognistych Indianek, które uważają się za zaszczycone, jeśli któryś biały się nimi zainteresuje.

 Nie szukam nikogo. Wieczór taki piękny, że wyszedłem do ogrodu. Czy wstęp do niego nie jest przypadkiem zabroniony?

 Przed gośćmi domu wszystko stoi otworem.

 Ale pewnie ci przeszkodziłam, piękna seniorita?

 Karii nikt nie może przeszkodzić. Miejsca w ogrodzie wystarczy dla nas obojga.

Był to wyraźny znak by się oddalić. Porucznik udawał jednak, że nie rozumie. Przystąpił do dziewczyny i rzekł:

 Pani nazywa się Karia. Jak dostałaś się na tą hacjendę?

 Seniorita Emma jest moją przyjaciółką.

 Kto to jest, seniorita Emma?

 Nie widziałeś pan jej jeszcze? To córka Pedro Arbelleza.

 Masz seniorita jeszcze jakiś krewnych? — zapytał jak zręczny uwodziciel, który musi wiedzieć, czy ma się obawiać zemsty krewnych.

 Bawole Czoło jest moim bratem.

 Aha — rzekł niemile dotknięty. — Bawole Czoło, wódz Misteków. Czy on jest w hacjendzie?

 Nie.

 Był przecież wczoraj z panem Sternauem.

 To człowiek wolny. Przychodzi i znika kiedy mu się podoba, nie zawiadamiając o tym nikogo.

 Słyszałem o nim dużo wspaniałych rzeczy. Nie wiedziałem jednak o tym, że posiada taka piękną siostrę.

Chwycił Indiankę za rękę, by wycisnąć na niej pocałunek, ona jednak wyrwała ją.

 Dobranoc, senior — rzekła odwracając się.

Teraz miał ją przed sobą. Właśnie w tej chwili ogień zapłonął jaśniejszym płomieniem i ukazał czyste linie jej ciemnego oblicza i pełny, zachwycający biust. Porucznik przyspieszył kroku i usiłował objąć swoim ramieniem jej kibić.

 Nie uciekaj, seniorita, nie jestem przecież twym wrogiem. Odsunęła jego ramię, ale choć objęcie trwało krótko, poczuł ciepło i zauważył, że zwyczajem Indianek miała na sobie tylko jedną szatę, która obwijała jej ciało jak koszula.

Żądza obudziła się w nim. Schwycił ją silnie za rękę i rzekł:

 Nie wypuszczę cię, seniorita, bo cię kocham! Pozwoliła mu trzymać rękę, ale czuł, że ciepło z niej odeszło.

 Kocha mnie pan? — rzekła — Jak to możliwe? Nie znasz mnie pan przecież!

 Nie znam, sądzisz pani? Miłość przybywa jak błyskawica, jak gwiazda spadająca, która nagle błyśnie. Tak i też zrodziła się we mnie, a kogo się kocha, tego się zna.

 O tak, miłość białych rodzi się jak błyskawica, jak piorun co niszczy wszystko. Miłość białych jest zniszczeniem i obłudą.

Wyrwała mu rękę i odwróciła się w stronę domu. On jednak ciągle usiłował przycisnąć ją do siebie.

 Czego chcesz pan? — zawołała tonem surowym.

 Czego chcę? — zapytał — Kochać cię, przytulać i ucałować! Przycisnął ją do siebie i schylił się, chcąc pocałować. Wywinęła się ruchem węża i rzekła:

 Puść mnie pan! Kto panu pozwolił tknąć mnie?

 Moja miłość.

Chwycił ją na nowo i przycisnął ją do siebie. Jego płomienny oddech palił jej oblicze. Usiłowała się wyrwać.

 Precz ode mnie, bo…

 No; bo? — zapytał. — Kocham cię. Muszę cię mieć. Musisz być moja za wszelką cenę.

Gdy myślał, że osiągnął cel, Karia uderzyła go ściśniętą pięścią tak silnie pod szczękę, że mu głowa odskoczyła.

 A do pioruna! Czekaj diablico. Odpłacisz mi za to!

Pospieszył za uciekającą kobietą.

Rotmistrz także siedział przy otwartym oknie i przypadkiem był świadkiem miłosnej awantury w ogrodzie.

 Do diabła, kto to taki? — zapytał sam siebie. — Czy to przypadkiem nie córka hacjendera? A co to za drab koło niej? No, teraz się nie dziwię, że była dla mnie taka niedostępna. Muszę poznać tego człowieka!

Wybiegł do ogrodu. Właśnie kiedy otworzył furtkę i chciał wejść do ogrodu, wpadła na niego biała postać i nawet go nie zauważyła.

 A, seniorita! — rzekł.

Dopiero teraz go spostrzegła i zatrzymała się. Chwycił ją i chciał przygarnąć do siebie. Lecz ona, jak przedtem porucznikowi, tak i jemu wymierzyła cios.

 Do biesa! Co to za kotka?

W tej chwili przebiegł porucznik.

 Poruczniku Pardero! To pan? Dokąd się tak pan spieszy?

 A, kapitan! — rzekł zatrzymując się — Czy spotkała pana ta mała, biała, diablica?

 ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin