Krzysztof Wójcicki - Rozmowy z Mokwą.pdf

(442 KB) Pobierz
7905468 UNPDF
Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
7905468.001.png 7905468.002.png
Krzysztof Wójcicki
ROZMOWY Z MOKWĄ
Prolog
- Dzień dobry, Panie Profesorze!
- Witam, witam. - Jego drobna delikatna dłoń, która przed chwilą trzymała pędzel, jest zimna.
- Pan Profesor, widzę, przy pracy?
- Maluję od rana. Dziś jest dobre światło. Chcę to wykorzystać.
Wstaje, dokładnie wyciera ręce poplamione farbą. Odchodzi od sztalug. W milczeniu ocenia
rezultat kilkugodzinnej pracy...
Tak lub podobnie rozpoczynały się moje spotkania z Mokwą. Zwykle siadaliśmy w pracowni i
rozmawialiśmy. Po jakimś czasie przechodziliśmy do salonu na filiżankę aromatycznej kawy,
przyrządzonej przez gościnne córki Profesora, aby tam, w otoczeniu dawnych i nowych Jego
płócien kontynuować temat.
I tak było od kilku lat, dokładnie od wiosny 1982 roku, kiedy poznałem Profesora. (Nestor
malarstwa polskiego przyjmuje ten zwyczajowo-grzecznościowy zwrot jako rzecz naturalną).
- Pan „zdobył” Mokwę? - zdziwiła się znajoma dziennikarka, której - podobnie jak i wielu
innym - nie udało się dotrzeć do Profesora.
Cóż, mój pierwszy kontakt z sędziwym artystą także nie wypadł pomyślnie. Było to w 1975
roku...
Byłem wówczas studentem teatrologii Uniwersytetu Gdańskiego. Natrafiłem na fascynujące
ślady polskiego teatru „Victoria”, działającego w Sopocie przed pierwszą wojną światową.
Niestety, zachowało się niewiele materiałów. Znalazłem tylko kilka artykułów w prasie...
Pragnąłem zapytać profesora Mokwę, jednego z nielicznych wówczas jeszcze żyjących
świadków tamtych wydarzeń, o afisze teatralne i reklamę polskich widowisk na terenie nale-
żącym administracyjnie do Wolnego Miasta Gdańska. Zdobyłem się na odwagę i zatelefono-
wałem...
-Halo! Mówi Mokwa... Teatr? Jaki teatr?... Przed pierwszą wojną ?... „Victoria”? To angiel-
ska królowa (śmiech).
Raczej „Victoriagarten”... Ale to był hotel, a w nim scena. Pamiętam dobrze.
Na to ja, że to był teatr! Na pewno! Z pełnym wyposażeniem, sznurownią, zapadnią i wi-
downią na 600 osób!
- Skoro pan wie lepiej, to po co pan dzwoni - usłyszałem zdenerwowany głos - ja panu mó-
wię, że to był hotel, i już!
- A afisze?
- Zdaje się, że pan jest bardziej uparty, niż ja cierpliwy...
Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki...
Tak wyglądała moja pierwsza rozmowa z artystą, którego życie i twórczość, działalność
polityczna i społeczna, światopogląd, a także na wskroś oryginalna osobowość przez kilka lat
zajęły moją uwagę - z człowiekiem, z którym mimo znacznej różnicy wieku, związała mnie
nić niekłamanej przyjaźni.
Nasze drugie spotkanie miało zupełnie odmienny klimat.
Odbyło się w towarzystwie Janusza Tartyłły - scenografa i malarza, z którym przygotowy-
wałem wystawę obrazów Mokwy, towarzyszącą premierze nowej sztuki w gdyńskim Teatrze
2
Dramatycznym. Myślę, że jego obecność, a przede wszystkim umiejętność prowadzenia roz-
mowy i dar zjednywania ludzi sprawiły, że Profesor rozmawiał z nami długo i szczerze.
Był kwiecień 1982...
W salonie pięknej, obszernej willi „Adelaide” ( oczywiście z widokiem na morze), położo-
nej w górnym Sopocie - pełno było kwiatów. Na stole leżały liczne telegramy i listy z gratula-
cjami i życzeniami od rodziny, osób prywatnych i instytucji. Profesor Mokwa kończył 93 la-
ta...
Rozmowa z tematów zawodowych przeszła dość szybko na tematy polityczne.
-Dam wam na wystawę obrazy, o które prosicie i na jak długo chcecie. Ale proszę, po-
wiedzcie mi, panowie... dlaczego jesteście Polakami?
Poczuliśmy się jak na egzaminie.
Był kwiecień 1982...
Teraz, z perspektywy czasu oceniam, iż ten właśnie moment, to pytanie stało się przyczyną
mojej późniejszej fascynacji osobowością profesora Mokwy.
- Urodziliśmy się w Polsce...
- To nie jest odpowiedź! - podekscytowany uderzył otwartą dłonią w stół.
- Nasi rodzice...
- To także nie ma znaczenia! - przerwał szybko - No to ja wam powiem, skoro sami nie
wiecie...
I rozpoczął interesującą opowieść na temat walki o zachowanie polskości ziemi kaszubskiej,
własnego w tej walce udziału oraz patriotyzmu wczoraj i dziś.
Zacząłem notować.
Był kwiecień 1982 roku...
Tą datą sygnowane są pierwsze zapisy moich rozmów z Mokwą.
Po pewnym czasie spostrzegłem, że i On czekał na kolejne nasze spotkania, że Jemu także
te rozmowy były potrzebne.
Jego pamięć wydobywała z najgłębszych pokładów świadomości najdrobniejsze szczegóły
zdarzeń. Na przykład kiedyś opisał mi dokładnie, jak była ubrana matka, kiedy po raz pierw-
szy szedł z nią do kościoła w Wielu. Było to wspomnienie sięgające początków lat dziewięć-
dziesiątych ubiegłego stulecia!
Doprawdy, zadziwiający jest mechanizm pamięci.
I zadziwiający ten długi dialog ludzi, z których jeden pamiętał jeszcze śmierć Bismarcka, a
drugi nie pamięta nawet śmierci Stalina.
Przez kilka lat prowadziliśmy nasze cotygodniowe rozmowy. Ich efektem jest ta książka...
Pamiętam, że kiedyś zrobiliśmy dla radia sondę uliczną. Na pytanie: - „Kto to jest Mokwa?”
odpowiedziano: - „ Mokwa?... Zaraz, zaraz, czy to nie ten, który ma w Gdyni kawiarnię „Cy-
ganeria”?
Te skojarzenia z kawiarnią „Cyganeria”, przy ulicy 3 Maja, prowadzoną przez panią Wandę
Andrzejewską pojawiają się nie bez kozery. W latach sześćdziesiątych w oknach tej kawiarni
eksponowano obrazy Mokwy.
Niewielu już dzisiaj mieszkańców Gdyni kojarzy nazwisko Mokwy z Galerią Morską, przy
tej samej ulicy, gdzie do niedawna mieściło się kino „Atlantic”,
( dziś sklep o tej samej nazwie).
Galeria była pierwszym i jedynym w latach trzydziestych salonem stałej ekspozycji sztuki na
Wybrzeżu. I choć przestała funkcjonować we wrześniu 1939 roku, przed wojną miała wielkie
narodowe znaczenie.
Mokwa mówił o Galerii Morskiej drżącym głosem: „ Jestem już w tym wieku, kiedy czło-
wiek coraz częściej spogląda wstecz w poszukiwaniu ładu i sensu przebytej drogi. Galeria - to
już nie moja sprawa. Moje są obrazy. Jeśli mieszkańcom Gdyni, Trójmiasta, Wybrzeża, całe-
3
go kraju zależeć będzie na tym, jeśli ona będzie naprawdę potrzebna i jeśli społeczeństwo
będzie chciało mieć galerię
- to będzie ją miało. Głęboko w to wierzę”.
No cóż, nie ma Galerii Morskiej... Przez wiele lat nie było hasła „Mokwa” w polskich ency-
klopediach. Wydana w dwudziestoleciu międzywojennym „Ilustrowana Encyklopedia” Trza-
ski, Everta i Michalskiego podaje:
Marian Mokwa - współczesny polski marynista, mieszka w Sopocie pod Gdańskiem.
Lakoniczna to, lecz bardzo prawdziwa informacja. I zawiera najistotniejsze określenie: pol-
ski marynista.
Dodajmy, iż Mokwa mieszkał na stałe w Sopocie od 1917 roku...
Szkoda, że o naszym artyście pamiętają głównie autorzy zagranicznych słowników i ency-
klopedii...
A przecież przed wojną porównywano go z Matejką, Grottgerem, Gierymskim, Kossa-
kiem...
Później bywało różnie - wytykano mu tradycjonalizm, niechęć do nowinek artystycznych i
eksperymentów malarskich. W 1956 roku nie przyjęto jego obrazów na wystawę... Omijały go
zaproszenia na powojenne zjazdy malarzy marynistów, nie zapraszano go do udziału w kon-
kursach...
Wiadomo, że do historii malarstwa weszli najwięksi twórcy. Wśród nich ci, którzy znali
dobrze morze: Pieter Bruegel Starszy, Jan van Goyen, Claude Lorrain, Francesco Guardi,
William Turner.
Znawcą mórz i twórcą wielkiej liczby dzieł marynistycznych był Iwan Ajwazowski (1817-
1900), malarz rosyjski, żyjący w Teodozji na Krymie.
Marian Mokwa przez przeszło siedemdziesiąt lat malował wyłącznie morze. Ocenia się, iż
jest autorem około dziewięciu tysięcy obrazów. Jego barwne życie i twórczość wzbudzały
zainteresowanie wielu osób.
W latach siedemdziesiątych przez pewien czas przebywał u Mokwy angielski prozaik Bill
Glenton, który przyjechał, aby zebrać materiały do projektowanej książki biograficznej. Ale
Mokwa zgodził się tylko na artykuł w prasie.
Odwiedzało go także wielu dziennikarzy z zachodnich pism kulturalnych. Tylko niektórym
z nich udzielał wywiadów. Swą niechęć do dziennikarzy i krytyków wyjaśnił mi następująco:
„Po wielkiej wystawie moich obrazów w warszawskiej „Zachęcie” w 1924 roku, przyjechał
do mnie, do Sopotu pan X, z gazety Y.
- Napisałem o panu artykuł, bo pańskie prace wprost porwały moją wyobraźnię - mówi.
- Czy artykuł ukazał się już drukiem? - spytałem.
- No, jeszcze nie. Sam pan rozumie, to nie takie proste. - Widzę, że zaczyna kręcić. - Ale
chętnie go panu przeczytam.
- Przeczytał. Artykuł rzeczywiście - miód. Chciał za ten tekst 500 złotych. Dałem mu 1000...
Z prośbą, aby go nie drukował.
Po jakimś czasie biorę do ręki gazetę Y, i co widzę?
Dokładnie ten sam tekst, który już znałem, podpisany nazwiskiem pana X, ale o kimś zupeł-
nie innym: o innych obrazach i o innej wystawie”.
Siedzimy w pracowni Mistrza. Wiele tu staroci z różnych zakątków świata. Sporo regional-
nych dewocjonaliów i wschodnich figurek z porcelany, miedzi, złota.
Pod oknem, za którym rozciąga się rozległy ogród, biegnący aż po ciemnozieloną ścianę
lasu, stoją rozstawione sztalugi. Tuż obok pomocniczy stolik zastawiony malarskimi przybo-
rami: słoikami, tubkami farb, buteleczkami rozpuszczalników. Dalej leżą palety poplamione
wszystkim barwami tęczy, szpachelki, pędzle. W powietrzu unosi się zapach olejnych farb i
terpentyny...
4
Zgłoś jeśli naruszono regulamin