Tadeusz Konwicki
Mała Apokalipsa
Oto nadchodzi koniec świata. Oto nadciąga,
zbliża się czy raczej przypełza mój własny koniec świata. Koniec mego osobistego
świata. Ale zanim mój wszechświat rozpadnie się w gruzy, rozsypie na atomy,
eksploduje w próżnię, czeka mnie jeszcze ostatni kilometr mojej Golgoty,
ostatnie okrążenie w tym maratonie, ostatnich kilka szczebli w dół albo w górę
po drabinie bezsensu. Zbudziłem się o tej mrocznej godzinie, która zaczyna
beznadziejny dzień jesienny. Leżę i patrzę w okno pełne chmur, a właściwie pełne
jednej chmury, jak sczerniała ze starości tapeta. To jest godzina podliczania
kasy życiowej, godzina codziennego obrachunku. Kiedyś ludzie podsumowywali się o
północy, przed ciężkim zaśnięciem, teraz biją się w piersi nad ranem, obudzeni
łoskotem zdychającego serca. Obok, w szafce, leży czysty papier. Nitrogliceryna
współczesnego literata, proszek narkotyczny obolałego indywiduum. Można zanurzyć
się w płytką, białą czeluść stronicy, schować się przed sobą i przed prywatnym
wszechświatem, który już niedługo eksploduje i sczeźnie. Można tę biel bezbronną
zbrukać złą krwią, wściekłym jadem, cuchnącą flegmą - a tego nikt nie lubi,
nawet sam autor. Można na tę biel bezmyślną wysączyć słodycz sztucznej zgody,
ambrozję fałszywej otuchy, ckliwy syrop pochlebstwa - a to wszyscy lubią, nawet
sam autor. W którą stronę skręcić na tym ostatnim okrążeniu? W gorzkie lewo czy
w słodkie prawo? Za oknem ta sama chmura albo kolektyw ujednoliconych chmur.
Przeleciał po zardzewiałym parapecie deszcz na długich, cienkich nogach. Coś tam
kiedyś było. Gwałtowny ruch kształtów, barw, okruchów emocji. MOje życie albo
cudze. Najpewniej jakieś wymyślone. Ulepiec z lektur, niespełnień, starych
filmów, nie dokończonych rojeń, zasłyszanych legend, nie wyśnionych snów. Moje
życie. Kotlet z białka i kosmicznego pyłu. W tej chmurze albo w tych kilku
scalonych chmurach jesiennych nurza się Pałac Kultury, który kiedyś, za młodu,
był Pałacem Kultury i Nauki imienia Józefa Stalina. Ogromna, szpiczasta budowla
budziła strach, nienawiść, magiczną zgrozę. Pomnik pychy, statua niewolności,
kamienny tort przestrogi. A teraz to tylko wielki barak, postawiony na sztorc.
Zżarty przez grzyb i pleśń stary szalet zapomniany na środkowoeuropejskim
rozdrożu. Mruga do mnie kilkoma wątłymi płomyczkami okienek. Kokietuje z obleśną
poufałością. A kto mnie postawił na sztorc? Mnie położono na boku. Odłożono na
bok. Leżę na lewym boku i słucham swego serca, którego nie słychać. I myślę o
tym wątłym łańcuszku reakcji chemicznych, który powoduje, że unoszę powiekę, że
burczy mi w żołądku, że marszczy się skóra na czole, że skwierczy stłumionym
bólem ordynarny pęcherz, że w głowie albo poza głową odbywa się ruch słów,
wyobrażeń, które nazywamy myślami, że pojawia się obłok fal, który jest tęsknotą
albo spazmem nienawiści, że wystrzeliwuje się w przestrzeń kosmiczną pocisk lęku
przed wiecznym nieznanym albo nabój rozkoszy poznania okruchu prawdy. U wielu
moich przyjaciół pękł nagle jednego dnia ten łańcuszek reakcji chemicznych i nie
wiem, gdzie oni teraz są, czy pokutują przy garści fosforu wietrzejącej w ziemi
cmentarnej, czy oddalają się w konwulsjach drgań właściwych falom, czy pędzą w
głąb nieskończoności i odbiją się od czarnej ściany końca tej nieskończoności i
wrócą tu, gdzie mnie już nie będzie. W domu słychać pierwsze odgłosy życia. Ta
wielka lokomobila w postaci czynszowej kamienicy rusza powoli w codzienność.
Więc i ja sięgam po pierwszego papierosa. Najsmaczniejszy jest ten papieros
przed śniadaniem. Skraca życie. Od wielu lat mozolnie skracam sobie życie. I
wszyscy ukradkiem skracają swoją egzystencję. Coś w tym musi być. Jakiś wyższy
nakaz albo może prawo natury przeludnionego globu. Lubię ten mglisty zawrót
głowy po mocnym zaciągnięciu się gorzkim dymem. Chciałbym się godnie pożegnać ze
światem. Bo ja od dziecka rozstaję się z życiem i nie mogę rozstać. Marudzę na
przejazdach kolejowych, chodzę pod ścianami, gdzie spadają dachówki, upijam się
do utraty przytomności, napastuję chuliganów. I tak zbliżam się już do mety.
Jestem na finiszowym odcinku. Chciałbym jakoś pożegnać się z wami. Pragnę zawyć
nieludzkim głosem, żeby mnie usłyszano w najdalszym zakątku planety, a może
nawet w sąsiednich gwiazdozbiorach, a może nawet w siedzibie Pana Boga. Czy to
próżność? Czy to obowiązek? Czy to instynkt, który, jak rozbitkom, jak rozbitkom
kosmicznym, każe nam krzyczeć przez wieki w rozgwieżdżoną przestrzeń?
Spoufaliliśmy się z wszechświatem. Kosmosem wyciera sobie gębę sprzedajny poeta,
głupkowaty humorysta, zdradziecki dziennikarz, więc dlaczego i ja nie mogę
zadzierać głowy do góry, gdzie szybują zardzewiałe sputniki i zamarznięte na
kość odchody kosmonautów. Więc chciałbym się jakoś pożegnać. Całą noc śniłem
zęby. Trzymałem w garści kupę zębów, jak ziarna kukurydzy. W jednym tkwiła nawet
plomba, warszawska tania plomba ze spółdzielni dentystycznej. Coś powiedzieć o
sobie do końca. Ani ku przestrodze, ani ku nauce, ani nawet ku rozrywce. Po
prostu coś powiedzieć, czego nikt inny nie może wyjawić. Bo ja przed snem, albo
może w pierwszym przelotnym obłoczku snu, zaczynam rozumieć sens egzystencji,
sens czasu i sens bytu poza życiem. Rozumiem tę tajemnicę przez ułamek sekundy,
przez mgnienie dalekich wspomnień, przez krótką chwilę kojących albo strasznych
przeczuć i natychmiast spadam na kamieniste dno złych snów. Wszyscy z jako tako
ukrwionym mózgiem napinają ostatek sił, żeby zrozumieć. A ja jestem blisko. To
znaczy bywam blisko. I oddałbym wszystko, co posiadam, do ostatniej okruszyny, a
przecież nic nie posiadam, więc oddałbym wszystko nic, żeby zobaczyć tajemnicę w
całej jej prostocie, zobaczyć za jednym razem i zapamiętać ją na zawsze. Jestem
dwunogiem spłodzonym nie opodal Wisły przez starych rodziców, to znaczy, że
odziedziczyłem w genach całe ich dwunożne doświadczenie. Sam widziałem wojnę, to
znaczy straszny amok ssaków, które mordują się wzajemnie aż do ostatecznego
wyczerpania. Obserwowałem rodzenie się życia i jego kres w postaci tego aktu,
który nazywamy śmiercią. Poznałem całą zwierzęcość swego gatunku i całą
niezwykłą anielskość. Przeszedłem tę ciernistą drogę pojedynczej ewolucji, którą
zowią losem. Jestem jednym z was. Jestem doskonałym anonimem Homo sapiens.
Dlaczego więc kaprys przypadku nie miałby mnie zawierzyć tajemnicy, jeśli w
ogóle jest przeznaczone jej ujawnienie. To, co powiadam, wygląda na jakąś
odświętność, na luksus nieroba albo na dewiacje zboczeńca. Ale przecież wy
wszyscy, którzy uruchamiacie od czasu do czasu swoje leniwe zwoje mózgowe,
podlegacie takim samym pragnieniom i ambicjom. Takim samym strachom i odruchom
samozagłady. Takim samym buntom i rezygnacjom. Dwie pijane roznosicielki obaliły
wysoką kolumnę skrzynek z butelkami mleka. Teraz, zamarłe w bezruchu, obserwują
skutki kataklizmu przeżywając skomplikowany, a zarazem prosty proces
transformacji zgrozy w lekkomyślne rozradowanie. Przezroczysty deszcz zawadził
skrzydłem o nasz dom truchlejący ze starości. O nasz warszawki dom z epoki
późnego stalinizmu, z ery dekadenckiego stalinizmu, z okresu spolszczonego i
zeszmaconego stalinizmu. Trzeba wstawać. Trzeba podnieść się z łóżka i wykonać
piętnaście czynności, nad których sensem nie wolno się zastanawiać. Narośl
automatycznych przyzwyczajeń. Błogosławiony rak bezmyślnego ładu tradycji. Ale
ostatnia wojna nie tylko zabiła kilkadziesiąt milionów ludzi. Ostatnia wojna
zdruzgotała niechcąco i przypadkowo wielki pałac kultury europejskiej
moralności, estetyki i obyczaju. W rolls_royce.ach, mercedesach i moskwiczach
ludzkość wjechała z powrotem do mrocznych pieczar i lodowatych jaskiń. Za oknem
moje miasto pod chmurą, jak stara, sczerniała tapeta. Miasto, do którego
zapędziło mnie przeznaczenie z mojego własnego miasta, co go już nie pamiętam i
coraz rzadziej śnię. Los mnie przegnał tylko kilkaset kilometrów, ale oddalił od
nie spełnionej egzystencji o całą wieczność reinkarnacji. To miasto jest stolicą
narodu, który wyparowuje w nicość. O tym też trzeba powiedzieć. Ale komu? Czy
tym, których już nie ma albo którzy odchodzą w niepamięć? A może tym, co
pożerają pojedynczych ludzi i całe narody? Miasto zaczyna szumieć jak pas
transmisyjny. Ruszyło z nocnego letargu. Ruszyło ku swemu przeznaczeniu, które
ja znam i któremu chcę zapobiec. Pająk zjeżdża na niewidocznej nici spod sufitu.
Schudł biedak, zmizerniał, bo much coraz mniej. Współżyje tak ze mną od wiosny.
Ułatwiałem mu swego czasu polowania. Zaprzyjaźniliśmy się z konieczności. On
czemuś nie ma kolegów, a moi wyekspirowali. Więc najpierw się pomodlę. Za
siebie, za bliskich i za zmarłych przyjaciół. Moja modlitwa, ułożona praktycznie
i spoiście przeze mnie, wygląda jak płaczliwe ultimatum. Same żądania i niewiele
kurtuazji. Kiedy się modlę, płochliwe bluźniercze myśli pobzykują wokół głowy.
Odpędzam je gorliwie, choć one tylko przymierzają moją skromną wiedzę do
ogromnej i staroświeckiej konstrukcji aksjomatów religijnych w inkrustowanych w
to posępne i melancholijne gmaszysko wzniesione przez ludzi z epok światłych i
ciemnych, dobrych i okrutnych. Potem długo się żegnam, rozpaczliwie żegnam się
bez końca, żeby tym gestem rytualnym odpędzić złe myśli, złe pragnienia i złe
duchy. Jestem wolny. Jestem jednym z niewielu ludzi wolnych w tym kraju
przezroczystego zniewolenia. Zniewolenia pokrytego niechlujnie lakierem
nowoczesności. Walczyłem długo i bezkrwawo o tę marną wolność osobistą.
Walczyłem o moją wolność z pokusami, z ambicjami i z głodami, które wszystkich
gnają na oślep ku rzeźniom. Ku niby nowoczesnym rzeźniom godności ludzkiej,
honoru i czegoś tam jeszcze, o czym dawno zapomnieliśmy. Jestem wolny i sam. Bo
samotność jest dosyć niską ceną za ten mój niewielki luksus. Wyzwoliłem się na
ostatnim okrążeniu, kiedy już gołym okiem widać metę. Jestem wolnym anonimem.
Moje wzloty i upadki odeszły w czapkach_niewidkach, moje sukcesy i grzechy
pożeglowały w korwetach_niewidkach i moje filmy oraz książki poleciały w
przepaść w sejfach_niewidkach. Jestem wolnym anonimem. Zapalę sobie wobec tego
jeszcze jednego papierosa. Na pusty żołądek. Oto nadchodzi mój koniec świata. To
wiem na pewno. Mój przedwczesny koniec świata. Kto będzie zwiastunem? Czy nagły
przeszywający ból pod mostkiem w piersiach? Czy przeraźliwy wizg opon hamującego
samochodu? Czy wróg, a może przyjaciel? A te baby za oknem ciągle jeszcze
omawiają katastrofę z mlekiem. Przysiadły sobie na zabytkowych pojemnikach z
ciemnoszarego plastiku, zapaliły papierosa i obserwują, jak wodniste mleko
ścieka do ulicznej studzienki, z której bucha para, bo pewnie znowu przez
pomyłkę do rur wodociągowych puszczono gorącą wodę z elektrociepłowni. I nagle
uświadamiam sobie, że już od lat nikt nie roznosi mleka, że taki widok robotnych
bab w nieokreślonym wieku, pchających wózki z butelkami mleka, że taki widok już
dawno zapomniałem, że ten obrazek kojarzy mi się w mojej świadomości z dawnymi
laty, kiedy ja byłem młody i świat był młody. Pewnie kręcą film kostiumowy,
myślę sobie i przytykam czoło do wilgotnej szyby. Ale za oknem normalna,
codzienna, zabłocona ulica. Niewielkie tłumki ludzi śpieszą pod ścianami domów
do swoich zajęć. Z Pałacu Kultury, jak zwykle rano, kiedy wzrasta temperatura,
odrywa się zmurszały blok kamiennej okładziny i leci z hukiem na dół po
szczerbatych żlebach budowli. Dopiero teraz spostrzegam na ścianie tego gmachu
wielkiego orła na czarnym tle, to znaczy na czerwonym, ale sczerniałym od
deszczu. Biały nasz orzeł trzyma się nieźle, bo od spodu wspiera go ogromna kula
ziemska spleciona ciasno sierpem i młotem. Jakaś rynna odzywa się głębokim
głosem okaryny. To wiatr, może jeszcze letni, a może już zimowy, gna z placu
Defilad i obraca topole srebrną stroną do słońca, które uwięzło w mokrych
chmurach. Skończyły się papierosy. A jak się skończą papierosy, wtedy ogarnia
człowieka raptowna chęć zaciągnięcia się dymem. Więc otwieram kolejne szuflady
mojego skarbczyka, w którym chowam obelżywe listy i stare rachunki, popsute
zapalniczki i kwity urzędu finansowego, fotografie z młodości i proszki nasenne.
A tu, między kłakami waty i rolkami bandaży z dawnych dobrych czasów, kiedy
jeszcze opłacało mi się poddawać operacjom, więc w tym omszałym starością
zakamarku znajduję zżółkłą stronę sprzed wielu lat, stronę jak kartusz pomnika
albo jak płyta nagrobna, stronę, na której kiedyś rozpocząłem nową prozę, nigdy
już nie dokończoną. A rozpoczynałem pracę w owej świetnej epoce na Nowy Rok,
zaraz po Sylwestze, jeszcze z miłym kacem pulsującym w zdrowej głowie. A
rozpoczynałem na Nowy Rok dlatego, że hołdowałem wtedy przesądom i chciałem nowy
cykl biologiczny i astronomiczny uczcić pracą. Później zrozumiałem, że mój
własny Nowy Rok zaczyna się w końcu lata albo na początku jesieni i dlatego
pewnie przerwałem pisanie i nigdy już więcej nie napisałem ani słowa. Więc
leżała ta kartka, dawniej biała, dziś żółta, przez długie miesiące, kwartały i
lata nie dokończona, nie zapełniona, z wyblakłym mottem, co miało błogosławić
rzewnym scenom, podniosłym myślom i ślicznym opisom przyrody. Zdmuchuję proch
warszawskich fabryk z tego woskowego trupa mojej wyobraźni i czytam słowa, które
były dewizą życiową starego magnata polskiego z XIX wieku: "Jeżeli interesy
Rosji na to pozwalają, chętnie zwracam uczucia ku swojej pierwotnej ojczyźnie."
O co mi wtedy chodziło? Czy chciałem każdego ranka, na czczo, odczytywać to
wyznanie swoim dzieciom? Czy zamierzałem rozesłać je na świątecznych kartkach do
współczesnych sobie magnatów nauki, literatury albo filmu? Czy próbowałem
pozyskać względy cenzora dla prozy umarłej już w łożysku anemicznego
natchnienia? Szyby w oknach brzęknęły boleśnie. Wyskoczył gdzieś z przecznicy
histeryczny sygnał wozów milicyjnych. Spojrzałem na zegarek przywieziony mi
kiedyś przez przyjaciela Stanisława D. z wycieczki do Związku Radzieckiego.
Dochodziła ósma. Wiedziałem, co to znaczy. Jak codziennie o tej porze, pędziła
prez miasto w asyście karetek milicyjnych pancerna chłodnia z artykułami
żywnościowymi dla ministrów i sekretarzy partyjnych. Kawalkada maszyn
przeleciała pod moim domem rozbryzgując kałuże mleka na jezdni. Archaiczne
mleczarki, wydobyte na ten dzień z jakiegoś domu starców, zadeptywały pety w
błocie chodnika żegnając się ukradkiem. Nagle odezwał się gong przy moich
drzwiach. Zamarłem koło okna nie wierząc własnym uszom. Byłem przekonany, że to
urządzenie nie funkcjonuje już od wielu lat. Ale wytworny dźwięk ksylofonu
powtórzył się natarczywiej. Wciągając na grzbiet stary szlafrok, prezent od
szwagra, Jana L., ruszyłem czujnie pod próg. Uchyliłem drzwi. Na podeście
schodów stali Hubert i Rysio, obaj w odświętnych garniturach pamiętających
środek pogodnych lat siedemdziesiątych. Hubert w prawej ręce trzymał laskę, a w
lewej groźnie wyglądającą czarną teczkę. Zaczęło mi bić szybko serce, i nie bez
powodu, bo obaj przychodzili do mnie jakieś dwa razy do roku i każda ich wizyta
oznaczała radykalne zmiany w moim życiu. - Można? Nie za wcześnie? - spytał
jowialnym tonem Hubert. Znałem dobrze te ich sztuczne uśmieszki, za którymi krył
się cios wymierzany w moją wygodę. Uśmiechnąłem się też swobodnie, rozwarłem
gościnnie drzwi i kiedy wchodzili ceregieląc się do korytarza, ja błyskawicznie
w myślach odgadywałem cel ich odwiedzin. Dzięki nim podpisałem dziesiątki
petycji, memoriałów i protestów kierowanych przez lata do naszego małomównego w
tym względzie reżymu. Kilka razy traciłem pracę, wiele razy byłem cichcem
pozbawiony praw obywatelskich, prawie codziennie podlegałem jakimś drobnym,
niewidocznym szykanom, o których wstyd nawet wspominać, ale które, zsumowane
przez lata, mocno zniechęcały do życia. Więc ściskaliśmy się kordialnie
przepychając się w ciasnym korytarzu, ciągle z tymi uśmieszkami starych kumplów,
ale ja już byłem dobrze napięty i zasychało mi w gardle. Wreszcie znaleźliśmy
się w moim pokoju i usiedliśmy w drewnianych fotelach, w jednym rzędzie niczym w
samolocie lecącym ku nieznanym i podniecającym przygodom. - Dobrze wyglądasz -
rzekł Hubert stawiając obok siebie tę złowróżbną teczkę. - Tobie też niczego nie
brakuje - powiedziałem życzliwie. Chwilę przyglądaliśmy się sobie ze
skrępowaniem. Hubert opierał żylaste dłonie na lasce. Oślepłe oko było
nieruchome, drugie zmrużył i przyglądał mi się ni to przyjaźnie, ni to
ironicznie. Kiedyś w zamierzchłych czasach został skatowany może przez podziemie
antykomunistyczne, a może przez oficerów śledczych z Bezpieczeństwa i od tego
zapomnianego już przez wszystkich incydentu chodził zawsze o lasce i szwankował
na zdrowiu. Rysio, którego pamiętałem jeszcze jako złotowłosego aniołka, był
teraz przytytym łysawym blondynem, kapłanem afabularnych powieści bez znaków
przestankowych i bez dialogów. Dobrze wyglądaliśmy, jak na starych pryków, to
fakt. Ale ta pauza milczenia trochę się przedłużała i należało coś powiedzieć. -
Może napijecie się kielicha? - Kielich nie zaszkodzi - rzekł Hubert. - A co
masz? - Czystą. Kartoflaną. Z importowanych kartofli. - To tym bardziej nie
można odmówić. - Głos Huberta był tubalny, jakby ustawiony na większe
pomieszczenie niż mój zagracony pokój. Kiedy wydobywałem z szafki flaszkę i
kielichy, obaj z Rysiem rozglądali się dyskretnie po pokoju. Zabulgotał płyn z
importowanego surowca, przycupnąłem na brzeżku fotela. Papieros na czczo to
niezdrowo, ale seta kartoflanki to po prostu śmierć. Może i lepiej. Uniosłem
kieliszek do góry. - Za pomyślność. - Twoje zdrowie - odezwał się wreszcie Rysio
i szybko przełknął zawartość kieliszka. Za oknem ucichł na chwilę wiatr i topole
odwróciły się dojrzałą solidną zielenią w naszą stronę. Dom był, jak na złość,
wyjątkowo cichy i nasze milczenie stawało się coraz głośniejsze. Ale
postanowiłem twardo nie odzywać się i zmusić ich do odkrycia kart. Hubert
odstawił z rozwagą kieliszek. - Mało wychodzisz z domu - powiedział. - A tak.
Jesień mnie rozstraja. - Depresyjka? - Chyba coś w tym rodzaju. - Piszesz coś? -
Właśnie rozpocząłem. Przyglądał mi się jakby z niedowierzaniem. Rysio nalał
sobie następnego dzioba. - I co to będzie? - Nic rewelacyjnego. Przyszła mi
ochota napisać trochę głupstw o sobie. - Zawsze pisałeś o sobie. - Może masz
rację. Ale chciałem o innych. - Najwyższa pora. - Żeby się zagłuszyć. Wszystko
to wyglądało na egzamin. I ja czułem się jak maturzysta. Ale przecież całe życie
czułem się jak maturzysta, najwyżej jak student. - No co, Rysiu - rzekł raptem
Hubert. - Czas chyba przystąpić do rzeczy. Rysio skinął głową. - Coś podpiszemy?
- odgadywałem usłużnie, zerkając na czarną teczkę. - Nie, tym razem mamy inną
sprawę. Może ty, Rysiu, zaczniesz? - Mów, mów, skoro zacząłeś - powiedział
skwapliwie Rysio. Jakieś głupkowate ciepło rosło we mnie. Machinalnie sięgnąłem
po butelkę. Chciałem przy okazji nalać Hubertowi. - Dziękuję. Wystarczy -
powstrzymał mnie jakby odrobinę oficjalnie. A ja pomyślałem, że to niedobry
znak. Właściwie wszystko mi jedno. Jestem wolnym człowiekiem, który zawisł
wysoko nad tym miastem i z oddali z łagodnym zdumieniem przygląda się dziwnym
ludziom oraz ich dziwnym poczynaniom. Bezmyślnie włączyłem stojący na stole
telewizorek. Odezwało się wycie wiatru, łopot jakichś płócien, a po chwili
wypłynął ze srebrzystego punkciku obraz uroczyście udekorowanego lotniska.
Kompania honorowa marzła w poprzek ekranu, jacyś cywile osłaniali się
paltocikami przed wiatrem, a nad tą kompanią i nad cywilami wzdymały się jak
żagle czerwone flagi przetkane gdzieniegdzie, jakby wstydliwie, biało_czerwonymi
sztandarami. - Właśnie - zdecydował się przerwać milczenie Hubert. - Dawno z
tobą nie rozmawialiśmy. Odetchnąłem wstydząc się tego odetchnięcia. Siadłem
głębiej w fotelu. - Tak. Tracimy ze sobą kontakt - powiedziałem tonem światowca.
- A coraz nas mniej. - Każdy sobie rzepkę skrobie - dodał Rysio. - Ale ja
obserwuję waszą działalność. - Jaka tam działalność - machnął ręką Hubert. -
Podtrzymujemy tlący się płomyk. - To fakt. Mam wrażenie, jakby ten kraj naprawdę
umierał - rzekłem nie wiedząc, do czego zmierzają. - Tyle lat szarpaniny.
Zestarzeliśmy się, skapcanieliśmy wydając te nasze półlegalne biuletyny,
periodyki, odezwy, które mało kto czyta. Owszem, młodzież. Ale młodzież żeni
się, płodzi dzieci, kupuje małego fiata, wydzierżawia działeczkę, sadzi
pomidory. Zalewa nas mieszczaństwo, sowieckie mieszczaństwo. - Koniec. Mogiła -
dodał Rysio nalewając sobie kielicha. Przez nieszczelne drzwi balkonowe sączy
się na podłogę woda. Powinienem znaleźć ścierkę i zapobiec szkodzie, ale trochę
mi się nie chce, a trochę się wstydzę kolegów. Ciężko nam idzie ta mowa.
Niesporo ględzić o sprawach, o których myślimy cały boży dzień, o których nawet
śnimy w kiepskie noce. Kiedyś wyglądało to lepiej. Byliśmy dziećmi XIX wieku.
Ojcowie nasi należeli do legionów albo do Pow, my byliśmy w Ak albo w Zwm_ie. To
znaczy, jak to dziś powiedzieć, to znaczy, jak to po latach objaśnić, to znaczy,
to nic nie znaczy, do diabła, w końcówce naszego wspaniałego XX wieku, wieku
tyranii i rozpasanej demokracji, głupkowatej świętości i genialnego łajdactwa,
skapcaniałej sztuki i rozwydrzonej grafomanii. Widzę utkwione we mnie zdrowe oko
Huberta. - Słyszysz? - pyta. - Tak, oczywiście. - Chcemy ci coś zaproponować. W
imieniu kolegów. Czuję jakiś mróz na plecach. Odstawiam bardzo wolno nie dopity
kieliszek. - Co chcecie zaproponować? - Żebyś dziś o ósmej wieczorem spalił się
pod gmachem Centralnego Komitetu Partii. W obrazie telewizora nic się nie
zmieniło. Wiatr, gwałtowny łopot flag i oczekiwanie. Dopiero teraz wysupłuje się
muzyka nadawana ze studia, czcigodna i uroczysta. Przełykam ciężko ślinę
zmieszaną z wódką. - Żartujesz, Hubert? - Nie. Nie żartuję. - I ociera z czoła
niewidoczny pot. - Ale dlaczego ja? Dlaczego do mnie z tym przychodzicie? - No,
a kto? Ktoś musi to zrobić. - Rozumiem, wszystko rozumiem, tylko nie rozumiem,
dlaczego ja? Hubert spogląda na Rysia. - Mówiłem, że tak będzie. Rysio patrzy w
podłogę. - Słuchaj - odzywa się wreszcie z męką - myśmy długo rozmawiali.
Przeanalizowaliśmy wszystkie kandydatury. Wyszło na ciebie. Na oknie stoi moje
drzewko szczęścia. Dopiero teraz widzę, jak wybujało ostatnio, jak obrosło w
młode, silne listki. Tyle lat cherlało, a teraz nagle bez żadnej zewnętrznej
przyczyny śmignęło w górę, puściło na boki wiele mocnych węźlastych gałązek. -
Widzisz - powiada cicho Hubert - taki czyn będzie tylko wtedy miał sens, jeśli
...
szymek.b