Dick Philips K - Zastępca
Na godzinę przed porannym programem na kanale szós-tym Jim Briskin, czołowy błazen z wiadomości telewizyj-nych, zasiadł w swoim biurze z ekipą produkcyjną i zacząłnaradę w sprawie relacji na temat nieznanej, przypuszczal-nie wrogiej flotylli wykrytej w osiemsetnej jednostceastronomicznej od Słońca. To był news. Ale jak go przeka-zać kilku miliardom widzów rozproszonych na trzech pla-netach i siedmiu księżycach?
Peggy Jones, jego sekretarka, zapaliła papierosa i po-wiedziała:
— Tylko bez straszenia, Jim-Jam. Zrób to po swojsku.Rozsiadła się, przerzuciła doniesienia, jakie wpłynęły doich komercyjnej stacji z dalekopisów Unicephalon 40-D.
Unicephalon 40-D był stałą komórką do rozwiązywa-nia problemów w Białym Domu w Waszyngtonie i to wła-śnie on wykrył potencjalnego wroga zagrażającego z ze-wnątrz; w ramach kompetencji Prezydenta StanówZjednoczonych z miejsca wysłał liniowce z zadaniem pa-trolowania tamtego obszaru. Flotylla najwyraźniej nadcią-
gała od strony zupełnie innego systemu słonecznego, leczokreślenie kursu należało już do statków patrolowych.
— Po swojsku — burknął posępnie Jim. — Tak, wy-szczerzę zęby i powiem: „Słuchajta no, w końcu nas dopa-dło, a tak żeśmy się bali, chłe, chłe". — Spojrzał na sekre-tarkę. — Będzie z tego może kupa śmiechu na Ziemii Marsie, ale raczej nie na zewnętrznych księżycach, bow razie jakiegoś ataku mieszkańcy najdalszych koloniioberwalToy pierwsi.
— Nie, raczej nie będzie im do śmiechu — przytaknąłEd Fineberg, jego doradca ds. planowania. Jemu także niebyło wesoło; miał rodzinę na Ganimedesie.
— Czy jest jakaś wiadomość lżejszego kalToru, którąmógłbyś rozpocząć program? Tak by wolał sponsor. — Peg-gy przekazała Briskinowi naręcze depesz z newsami. —Zobacz, co się da zrobić. O, krowa-mutantka uzyskaław sądzie w Alabamie prawo wyborcze... rozumiesz.
— Rozumiem — przytaknął Briskin, przystępując doprzeglądania depesz. Zęby choć jeden oryginalny materiał,taki jak ten o błękitnej sójce-mutantce, która dziękiogromnemu samozaparciu nauczyła się szyć — przecieżporuszyła serca milionów. Pewnego kwietniowego porankasobie i swojemu potomstwu uszyła gniazdo w Bismarck,w Dakocie Północnej, i to w obecności kamer telewizyj-nych z sieci Briskina.
Jeden news się wyróżniał; Jim z miejsca wiedział, gdytylko się na niego natknął, że jest w nim to, czego potrze-bował, by złagodzić złowieszczy ton codziennego serwisu.Na jego widok od razu się rozluźnił. Światy niezmiennie
zajmują się biznesem, pomimo takiej bomby w osiemset-nej j. a.
— Słuchaj — powiedział, szczerząc zęby — stary GusSchatz nie żyje. Nareszcie.
— A kto to? — spytała zaintrygowana Peggy. — Nazwi-sko... brzmi dość znajomo.
— Związkowiec — odpowiedział Jim Briskin. — Po-winnaś pamiętać. Zastępca prezydenta, przysłany do Wa-szyngtonu przez związek dwadzieścia dwa lata temu.Umarł, a związek... — podrzucił jej depeszę: była klarow-na i krótka. — A teraz wysyłają nowego pracownika na je-go miejsce. Chyba przeprowadzę z nim wywiad. Zakłada-jąc, że umie mówić.
— Racja — powiedziała Peggy — wciąż zapominam.Przecież mamy zastępcę-człowieka, na wypadek, gdybyUnicephalon zawiódł. A zawiódł kiedykolwiek?
— Nie — powiedział Ed Fineberg. — I nigdy nie za-wiedzie. To tylko kolejny przypadek upychania swoichprzez związek. Istna plaga społeczna.
— Ale przecież ludzie muszą mieć rozrywkę — zauwa-żył Jim Briskin. — Zycie rodzinne najważniejszego zastęp-cy w kraju... dlaczego związek go wybrał, jakie ma zainte-resowania. Co facet, niezależnie od tego, kim jest,zamierza w tym okresie zrobić, żeby nie wściec się z nu-dów. Gus nauczył się oprawiać książki, zbierał stare czaso-pisma motoryzacyjne i oprawiał je w papier welinowy zezłoconymi napisami.
Ed i Peggy kiwnęli głowami potakująco.
— No, do dzieła — ponaglała go sekretarka. — To mo-że całkiem interesująco wypaść, Jim-Jam; zresztą, jak
wszystko, co robisz. Połączę się z Białym Dorrtem, możeten nowy już tam jest?
— Przypuszczalnie nadal siedzi w głównej sied/Toie związ-ku w Chicago — podpowiedział Ed. — Spróbuj pod tym ad-resem: Rządowy Związek Służby Cywilnej, Oddział Wschodni.
Peggy podniosła słuchawkę i błyskawicznie wybrałanumer.
O godzinie siódmej rano do Maximiliana Fischera do-biegł przez sen hałas. Uniósł głowę z poduszki i usłyszałodgłosy coraz poważniejszego zamieszania w kuchni, ostryton gospodyni, potem nieznanych mu mężczyzn. Mimo żebył półprzytomny, usiadł, ostrożnie przemieszczając swojecielsko. Nie śpieszył się, lekarz zalecił, by się nie nadwe-rężał, ze względu na ewentualne przeciążenie powiększo-nego już mięśnia sercowego. Toteż ubierał się powoli.
„Pewnie z powodu przystąpienia do jednego z funduszy— myślał sobie Max. — Wygląda na to, że faciów jest kilku.Dość wcześnie". Nie miał powodu do niepokoju- „Pozycjęmam dobrą — upewniał się w myślach. — Nie ma strachu".
Ostrożnie zapinał guziki swej ulubionej jedwabnej ko-szuli w różowo-zielone paski. „Będzie mnie taki uczył, jakpostępować — myślał, gdy z trudem udało mu się pochy-lić na tyle, by włożyć oryginalne pantofle ze sztucznej skó-ry z renifera. — Przygotuj się i rozmawiaj z nimi jak rów-nym z równym. — Przygładził przed lustrem rzednącewłosy. — Jak mnie za bardzo przycisną, poskarżę się u sa-mego Pata Noble'a w nowojorskiej centrali; znaczy się, niemuszę się za nikim opowiadać. Zbyt długo jestemw związku".
Z drugiego pokoju ktoś ryknął:
— Fischer, wkładaj ciuchy i wyłaź. Mamy dla ciebie ro-botę, i to od dzisiaj.
Robota. Maxa ogarnęły mieszane uczucia; nie wiedział,cieszyć się, czy płakać. Już od blisko roku korzystał z fun-duszu związkowego, jak większość jego kolegów. Wiado-mo, jak jest. „Szlag, a jak to ciężka robota — myślał — i naprzykład cały czas będę musiał ganiać albo pochylać się".Czuł narastającą złość. Co za zasrany interes. Że nToy kimoni są? Otworzył drzwi i stanął z nimi oko w oko.
— Słuchajcie no — zaczął, ale jeden ze związkowcówz miejsca mu przerwał.
— Pakuj swoje manatki, Fischer. Gus Schatz odwaliłkitę. Masz jechać do Waszyngtonu i przejąć fuchę zastęp-cy numer jeden; chcemy, żebyś się tam znalazł, zanim zli-kwidują stanowisko albo co innego i będziemy musielizastrajkować lub iść do sądu. Chodzi nam głównie o wsa-dzenie kogoś uczciwego, spokojnego, żeby nie było kłopo-tów; rozumiesz? Przekazanie ma się odbyć bez zakłóceń,prawie niezauważalnie.
Max z miejsca zapytał:
— Ile płacą?
— Nie masz nic do gadania, zostałeś wybrany. Bo jak nie,to odetną ci, darmozjadzie, pieniądze, które dostajesz z fun-duszu. Koniecznie chcesz w swoim wieku szukać pracy?
— No, no — zaprotestował Max. — Bo podniosę słu-chawkę i zadzwonię do Pata Noble'a...
Urzędnicy związkowi zbierali po mieszkaniu rzeczy.
— Pomożemy ci się spakować. Pat chce cię widziećw Białym Domu o dziesiątej rano.
— Pat! — powtórzył Max. No tak, został sprzedany,Związkowcy z uśmiechem na ustach wyciągnęli z szafy
walizki.
Niedługo potem mknęli koleją jednoszynową przez ni-ziny Środkowego Zachodu. Maximilian Fischer patrzył zesmutkiem na migający krajobraz; nie odzywał się do sie-dzących po jego bokach związkowców, bo bez końca prze-żuwał w myślach całą sprawę. Co wiedział o pracy zastęp-cy numer jeden? Zaczynał o ósmej rano — przypomniałsobie, że o tym czytał. I że po Białym Domu zawsze pałę-ta się mnóstwo turystów, chcących choćby przelotnie zerk-nąć na Unicephalona 40-D, zwłaszcza uczniaków... a on nielubił takich, bo zawsze wyśmiewali się z niego z powodujego tuszy. Zgodnie z prawem, musiał być przez cały czas,we dnie i w nocy, w promieniu stu metrów od Unieepha-lonu 40-D, a może i pięćdziesięciu? W każdym razie zna-lazł się na samej górze, więc gdyby stały system rozwiązy-wania problemów zawiódł... „Może już lepiej obkuję sięw tej dziedzinie. Zamówię telewizyjny kurs edukacyjny natemat administracji rządowej, tak na wszelki wypadek".
Max zwrócił się do związkowca po prawej:
— Słuchaj, kolego, czy w tej pracy, którą mi, chłopaki,podsuwacie, będę miał jakieś uprawnienia? To znaczy, czymogę...
— To związkowa robota, jak każda inna — odpowie-dział znużonym głosem związkowiec. — Siedzisz. Zastę-pujesz. Co, nie pamiętasz, bo za długo byłeś bez pracy? —roześmiał się, szturchając kompana. — Słuchaj, ten Fi-scher chce wiedzieć, czy ta robota daje jakąś władzę.
Wybuchnęli śmiechem. — Wiesz ty co, Fischer — powie-dział przeciągle związkowiec — kiedy już się urządziszw tym Białym Domu, będziesz miał własny fotel i wyrko,i jadalnię, i pralnię, i swój czas w telewizji, przejdź się nodo Unicephalona 40-D i powyj tam sobie, rozumiesz, wyji drap, to może cię zauważy.
-— Odwal się — mruknął Max.
— A potem — ciągnął związkowiec — po prostu po-wiedz: Unicepahlonie, słuchaj no, jestem twoim koleżką.A może byśmy się tak trochę podrapali po plecach, ja cie-bie, a ty mnie. Masz dla mnie rozporządzenie...
— Ale co on może zrobić w zamian? — spytał drugizwiązkowiec.
— Zabawiać go. Opowiadać mu o sobie, jak wyszedłz ubóstwa i ciemnoty i wykształcił się, oglądając przez ca-ły boży tydzień telewizję, aż w końcu, nie zgadniesz, do-szedł na sam szczyt, dostał robotę... — związkowiec zarżał— zastępcy prezydenta.
Maximilian zaczerwienił się. Milczał. Wpatrywał siędrętwo w okno wagonu.
W Waszyngtonie, gdy znaleźli się już w Białym Domju,Maximiliana Fischera zaprowadzono do małego pokoju.Należał poprzednio do Gusa, i chociaż uprzątnięto już cza-sopisma motoryzacyjne, na ścianach pozostało jeszcze kil-ka fotografii: volvo S-122 z 1963 r., peugeot 403 z 1957 r.,i innych klasycznych staroci z minionej epoki. A na regalez książkami Max ujrzał ręcznie wykonany, plastikowy mo-del studebakera starlight coupe z 1950 r., z idealnie odda-nymi detalami.
— Akurat go robił, kiedy wykitował — powiedział je-den ze związkowców, siadając na walizce Maxa. — O tychstarych samochodach z epoki przedturbinowej wiedziałwszystko — miał w głowie każdy bezużyteczny bit samo-chodowej wiedzy.
Max kiwnął głową.
— Czy masz w ogóle pojęcie, czym się będziesz zajmo-wał? — spytał związkowiec.
— Gdzie tam — odpowiedział Max. — Tak z miejscamiałem coś" wymyślić? Dajcie mi czas.
Nadal markotny wziął model studebakera i obejrzał good spodu. Nagle naszła go chęć, żeby auto roztrzaskaćw drobny mak.
— Rób piłkę z gumek — zaproponował związkowiec.
— Co? — spytał Max.
— Zastępca, który był przed Gusem, Louis czy ktoś ta-ki... zbierał gumki i zrobił ogromną piłkę, taką dużą jakdom, aż umarł. Zapomniałem, jak się nazywał, ale ta piłkajest teraz w muzeum nauki, techniki i sztuki.
Na korytarzu zapanowało poruszenie. RecepcjonistkaBiałego Domu, z surową elegancją ubrana kobieta w śred-nim wieku, zajrzała do pokoju i powiedziała:
— Panie prezydencie, błazen z wiadomości telewizyj-nych chce przeprowadzić z panem wywiad. Proszę jak naj-szybciej go spławić, bo mamy dzisiaj sporo wycieczeki może któraś zechce pana obejrzeć.
— Dobra — odparł Max. Odwrócił się i stanął twarząw twarz z czołowym błaznem telewizyjnym. Był to Jim--Jam Briskin. — Chciał się pan ze mną spotkać? — spytałniepewnie. — To znaczy, czy na pewno ze mną chciał pan
przeprowadzić wywiad? — nie mieściło mu się w głowie,co takiego Briskina mogło w nim zainteresować. Wyciągnąłrękę i dorzucił: — To mój pokój, ale te samochody i fotkinależały do Gusa. Nic nie mogę powiedzieć na ich temat.
Na głowie Briskina lśniła jaskrawą czerwienią błazeń-ska czapka, nadając jej właścicielowi wygląd tak wyraźnieeksponowany przez kamery telewizyjne. Wyglądał jednakstarzej niż na ekranie, choć miał ten słynny, przyjaznyuśmiech: był przecież oznaką jego bezpośredniości, gościanaprawdę sympatycznego, zrównoważonego, który jednak— gdy sytuacja tego wymagała — potrafił się wykazać zja-dliwym dowcipem. „Briskin reprezentował gatunek ludzi,którzy... no — pomyślał Max — rodzaj facetów, którychchciałoby się widzieć we własnej rodzinie".
Uścisnęli sobie dłonie.
— Jest pan na wizji, panie Fischer — zaczął Briskini zaraz się poprawił — a raczej, powinienem powiedzieć,panie prezydencie. Tu mówi Jim-Jam. Pozwoli pan, żew imieniu miliardów naszych widzów mieszkających do-słownie w każdym zakątku i zakamarku naszego, jakże ob-szernego systemu słonecznego, zadam następujące pyta-nie: co pan czuje, wiedząc, że jeśli Unicephalon 4Q-Dzawiedzie, choćby na chwilę, z miejsca znajdzie się pan nanajważniejszym stanowisku, jakim w ogóle można obar-czyć istotę ludzką, stanowisku faktycznego, a nie tylko re-zerwowego prezydenta Stanów Zjednoczonych? Nie mę-czy to pana po nocach? — uśmiechnął się. Za jego plecamikamerzyści operowali obiektywami.
Światła raziły Maxa w oczy. Czuł, że zaczyna się pocić,pod pachami, na karku i górnej wardze.
— Jakie uczucia pana ogarniają w tej chwili? — pytałBriskin. — Gdy stoi pan u progu tego nowego zadania.Może całkowicie zmieniającego pana życie? Jakie myślinawiedzają pana teraz, gdy faktycznie przebywa pan jużw Białym Domu?
Minęła chwila milczenia i Max odpowiedział:
— To... wielka odpowiedzialność. — I wtem oprzytom-niał, widząc, że Briskin śmieje się z niego, bezgłośnymśmiechem, w jego obecności. Bo to był tylko żart. Jego pu-bliczność na planetach i księżycach połapała się, bo znaładowcip Jim-Jama.
— Jest pan dużym facetem, panie Fischer — ciągnął...
zkgrandler