Kellerman Jonathan - Bagno.pdf

(1033 KB) Pobierz
JONATHAN KELLERMAN
BAGNO
(Bones)
Przełożył Bieliński Przemysław
Dla Lili
Specjalne podziękowania dla
Larry ‘ego Malmberga i Billa Hodgmana
1
Że wszyscy to robią, to nie jest żadne usprawiedliwienie!
Nieprawda.
Wszyscy to robili, więc to normalne, tak? A Chance zbadał sprawę i wiedział, że nie zrobił nic
złego.
Wpisał w Google „ściąganie w liceum”, bo wypracowanie na ten temat było częścią kary.
Dowiedział się, że czterech na pięciu uczniów – kurde, osiemdziesiąt procent! – ściąga.
Większość rządzi. Tworzy... zaraz, zaraz... normy społeczne. Według nauki o społeczeństwie.
„Normy społeczne to spoiwo łączące społeczeństwa”.
Proszę bardzo, przysłużył się społeczeństwu!
Kiedy jednak próbował na ten temat żartować przy rodzicach, nie śmiali się.
Tak samo jak wtedy, kiedy im powiedział, że tu chodzi o jego prawa obywatelskie, że szkoła nie
może go zmusić do prac społecznych poza swoim terenem. To wbrew konstytucji. Pora dzwonić do
ACLU.
Tata zmrużył oczy. Chance odwrócił się do mamy, ale ona unikała jego wzroku.
– ACLU? – Głośne mokre odchrząknięcie taty, jak po zbyt wielu cygarach. – Bo wpłacamy im duże
kwoty? – Zaczął dyszeć. – Każdego zasranego roku. To chcesz powiedzieć?
Chance milczał.
– Cudownie, po prostu przecudownie. O to ci chodzi? No to ja ci coś powiem: ściągałeś. Kropka.
ACLU ma coś takiego w dupie.
– Nie wyrażaj się, Steve... – wtrąciła mama.
– Nie zaczynaj, Susan. Mamy tu cholernie poważny problem i chyba do mnie jednego to, cholera,
dociera.
Mama po swojemu zacisnęła usta, poskubała paznokcie. Odwróciła się plecami do nich obu i zaczęła
przestawiać naczynia na kuchennym blacie.
– To jego problem, Susan, nie nasz, i jeśli nie naprawi błędu, może się, do jasnej cholery, pożegnać z
Occidental czy jakimkolwiek w miarę porządnym college’em.
– Naprawię wszystko, tato. – Chance zrobił minę Pana Szczerego, jak to nazywała Sarabeth.
Śmiała się, rozpinając stanik. „Wszyscy kupują Pana Szczerego oprócz mnie, Chancy. Ja wiem, że to
Pan Ścierna”. Tata wytrzeszczył na niego oczy.
– Hej – powiedział Chance. – Przynajmniej pochwal mnie za koordynację ręka–oko.
Tata wyrzucił z siebie potok bluzgów i wybiegł z kuchni.
– Przejdzie mu – mruknęła mama, ale też wyszła.
Chance zaczekał, żeby mieć pewność, że żadne z nich nie wróci, a potem się uśmiechnął.
Był zadowolony z siebie, bo koordynację ręka–oko rzeczywiście miał
niezłą.
Ustawił swoją komórkę na wibracje i ułożył w bocznej kieszeni luźnych bojówek na śmieciach, które
też tam wepchnął, żeby zrobić z nich idealną podstawkę.
Sarabeth trzy rzędy przed nim esemesowała mu odpowiedzi. Chance był wyluzowany, wiedział, że
nikt go nie przyłapie, bo Shapiro, krótkowzroczny palant, siedział za biurkiem i nic nie widział.
Kto mógł przewidzieć, że Barclay przyjdzie powiedzieć coś Shapi–
rowi, spojrzy w głąb sali i zauważy, jak Chance zerka do kieszeni?
Cała klasa robiła dokładnie to samo, każdemu wibrowała kieszeń.
Wszyscy mieli niezły ubaw, kiedy tylko test się zaczął, bo Shapiro był
beznadziejnym pierdołą, dupek nie zauważyłby nawet Paris Hilton, gdyby weszła i rozłożyła przed
nim nogi.
„Że wszyscy to robią, to nie jest żadne usprawiedliwienie!” Rumley patrzył na niego wzdłuż swojego
wielkiego nosa i ględził
ponuro jak na pogrzebie. Chance już miał ochotę mu odpowiedzieć: „No to powinno być, gościu”.
Siedział w gabinecie Rumleya, wciśnięty między rodziców, z głową pokornie spuszczoną. Starał się
wyglądać na skruszonego, choć myślał o dupci Sarabeth w stringach, gdy Rumley bredził bez końca o
honorze, etyce i historii szkoły Windward, i o tym, że grono pedagogiczne mogłoby powiadomić o
wszystkim komisję rekrutacyjną Occidental i pozbawić nieuczciwego ucznia szansy na college.
Mama zalała się łzami.
Tata siedział bez słowa wściekły na cały świat. Nie podał jej nawet chusteczki z pudełka na biurku,
tak że dyrektor musiał to zrobić sam; wstał, wręczył mamie chustkę i spojrzał na tatę wkurzony, że
musiał się ruszyć.
Znów usiadł i jeszcze trochę pokłapał dziobem.
Chance udawał, że słucha, mama pociągała nosem, tata wyglądał, jakby miał zaraz kogoś zdzielić.
Kiedy Rumley wreszcie skończył, tata zaczął
mówić o „datkach na Windward”, napomknął o osiągnięciach Chance’a w drużynie koszykówki,
przypomniał swoje własne, futbolowe.
W końcu doszli do porozumienia i zaczęli się z satysfakcją uśmiechać pod nosem. Chance czuł się jak
kukła, ale pilnował, żeby wyglądać poważnie; w takiej sytuacji uśmiech to baaardzo złe posunięcie.
Kara numer 1: Będzie musiał napisać inny test, przygotowany przez Shapira.
Kara numer 2: Koniec z komórką w szkole.
– Może ten niefortunny wypadek przyniesie pozytywne skutki, młody człowieku – powiedział
Rumley. – Zastanawialiśmy się nad wprowadzeniem zakazu w całej szkole.
No i proszę, pomyślał Chance. Wyświadczyłem wam przysługę, nie tylko nie powinniście mnie
karać, ale wręcz mi zapłacić, jak za doradztwo.
Na razie nie jest źle, przez chwilę Chance już myślał, że udało mu się wykpić tanim kosztem. A
wtedy...
Kara numer 3: Wypracowanie. Chance nienawidził pisać, zazwyczaj to Sarabeth odwalała za niego
tę robotę, ale teraz nie mogła, bo miał pisać w szkole, w gabinecie Rumleya.
Ale wciąż to nic wielkiego.
Nadeszła kara numer 4:
– Bo sprawiedliwości musi się stać zadość, panie Brandt.
Mama i tata się zgodzili. Cała trójka osądziła go w stylu Al–Kaidy.
Chance udawał, że się zgadza.
„Tak jest, proszę pana, muszę spłacić dług i zrobię to pilnie i z wielką ochotą”.
Dorzucił kilka mądrych słów. Tata popatrzył na niego z wypisanym na twarzy tekstem: „Kogo
próbujesz nabrać, koleś?”, ale mama i Rum–ley wyglądali, jakby naprawdę im zaimponował.
Rumley zaczął gadać.
Prace społeczne. O cholera.
I tak tu trafił.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin