FULLA HORAK.doc

(147 KB) Pobierz
FULLA HORAK

 

FULLA HORAK
O ŻYCIU POZAGROBOWYM

-fragmenty-

ŚWIĘTYCH OBCOWANIE

Gdyby ludzie zechcieli do głębi uwierzyć, jak cudownie żywą i do­słowną prawdą jest Obcowanie świętych — może częściej i głębiej za­stanawiając się nad tym — doszliby w końcu do tego, że zamiast “wierzę" mogliby mówić “wiem"!

O! Gdyby zechcieli wiarą i miłością, przebić się przez zgęszczające się wokół nich coraz bardziej mroki materii, by sięgnąć duchem w bezmiar nadprzyrodzonego świata! Gdyby zechcieli spróbować płynąć “pod prąd” niejako wszystkiemu co w nich ludzkie, doczesne i przemijające! Zamiast leżeć na fali własnych, skażonych popędów, zamiast się jej dać odnosić coraz dalej od Źródła Wody Żywej — gdyby tak spróbowali — wrócić!

Człowiek żyjący tylko tym, co jest dostępne jego zmysłom — jest jak embrion, zamknięty w ciemnej i ciasnej przestrzeni, w której zamrze — niedorozwinięty. I dopiero po śmierci przekona się, że jedyną Prawdą był ten nieskończony świat Ducha, który dał sobie zasłonić ciasnotą i mrokiem, ograniczonej przestrzeni świata zmysłowego.

Jakże bezsilne są słowa!

Jakże bezradnym takie wołanie! — do głuchych!

Jaka rozpacz ogarnia człowieka, który wie — i pragnie z całego serca na czas ostrzec, wstrząsnąć, obudzić bezmyślnych i śpiących — gdy widzi tępą bierność i obojętność ludzi!

Życie ludzkie jest krótkie, więc przemijające. Cierpienia czyśćcowe są długie i sroższe od najcięższego życia!

Męka na wieki potępionej duszy — przechodzi swą potwornością najbujniejszą wyobraźnię. Nie ma w naszych pojęciach niczego, z czym by ją porównać można.

A wiekuiste szczęście, które Bóg przeznaczył zbawionym — szczęście o którym wiem od tych, którzy już przeżywają — przewyższa wszystko tamto, a zatem jest warte tego, aby dla zdobycia go, przezwyciężyć całą słabość naszej skażonej natury!

Bóg obiecał wieczną szczęśliwość wszystkim, którzy Go kochają i do­trzyma Słowa, przypieczętowanego Świętą Swoją Krwią — nie cofnie i nie złamie danego Słowa. Toteż trzeba Mu ufać całkowicie, choćby nie wiedząc, choćby nie mogąc sobie szczęśliwości takiej, ani w przybliżeniu wyobrazić, i choćby nie mając żadnej innej pewności istnienia jej — nad Jego słowo. Należy po prostu wierzyć, ufać i dążyć do niej jasno wy­tkniętą drogą, którą nam Bóg osobiście raczył wskazać.

Czyż mógł uczynić więcej? Czyż mógł to uczynić z większą miłością i prostotą? Pomieścił bezmiar Bóstwa w ciele Człowieczego Syna i pier­wszy spełnił wszystko, czego miał potem żądać od ludzkości. Błędną zawiłość dróg przeciął najprostszą ścieżką, znacząc ją dla łatwiejszego rozpoznania, śladami własnych kroków i tego tylko pragnie, byśmy nie zgubiwszy tych świętych znaków, wejść mogli za Nim do jego chwały.

Jako, że jest najsprawiedliwszy, sam nie wrócił inaczej do tego opusz­czonego z miłości dla nas królestwa, jak przez najsroższą mękę i śmierć, i po królewsku obdarzy każdego, kto ufnie pójdzie za Nim!

Jakże znikomy jest wysiłek, którego żąda — wobec ogromu przy­rzeczonej nagrody!

Jak krótkim okres próby! Jak hojne łaski, którymi nas wspiera w drodze!

O to zrozumienie, od dwudziestu wieków, walczy z ciemnotą i upo­rem ludzkim Kościół Tryumfujący. Święci, znający już szczęśliwość wie­czną, kochający Boga miłością doskonałą i zupełną — przez wszystkie swoje zasługi — błagają Boga o możność działania na ziemi.

Niestety, działanie to jest ściśle uzależnione od woli i nastawienia człowieka. Świadomie zła wola uniemożliwia działanie Świętym. Obojęt­ność na sprawy duszy bardzo je utrudnia — gdy jednak nie ma w czło­wieku wyraźnie złej woli, przez czyjąś modlitwę czy zasługi, może w nim łaska przeważyć szalę.

Każdy, kto świadomie pragnie się doskonalić, powinien gorąco wzy­wać pomocy kościoła tryumfującego i poddać się ufnie działaniu duchów jasnych i świętych. Z jakąż radością, z jakim utęsknieniem witają Święci takie wezwanie i jakże są szczęśliwi, gdy im człowiek w duszy nie zatrutej śmiertelnym grzechem, pozwala rządzić i działać.

Każda epoka ma swoich Świętych. Święci jednak zazwyczaj wyprzedzają swoją epokę. Rodzą się najczęściej i żyją w okresie poprzedzającym ten, w którym z woli Boga dane im będzie działać na ziemi. Dlatego zdarza się często, że typ nowego Świętego jest z początku bardzo obcy jego współczes­nym. Nie rozumieją Go... Ale wyroki Boże mają czas i sens zawsze najdos­konalszy. “Jutrzejszy Święty" musi najpierw zdążyć wypełnić w czasie ziems­kiego życia wszystko, czego Bóg od niego żąda, aby potem, przez zdobyte zasługi, we właściwym sobie odcinku czasów, już z wysokości chwały Bożej — mógł pomagać ludziom. Działanie ducha jest bowiem doskonalsze, peł­niejsze i rozleglejsze od tego, które Święty mieć może za życia.

Te same jednak epoki, które z pewnym opóźnieniem podpływają nie­jako pod właściwych sobie Świętych — z pewnym opóźnieniem wycofują się potem spod tych, którzy już posłannictwo swoje spełnili. “Wczorajszy Święty" staje się też dlatego z każdym prawie wiekiem dalszy naszemu “dziś". Świętość jego robi się z czasem obca i coraz mniej zrozumiała.

Nie może być jednak inaczej. Charakter, zakres, specjalność i typ każdego Świętego są z woli Boga dostosowane ściśle do epoki, w której mu działać wypada. Spełniwszy swoje, Święty niejako oddala się od ziemi, co jest połączone tak ze wzrostem jego chwały w Niebie, jak z rów­noczesnym słabnięciem jego oddziaływania na świat

Święci, których ciała zachował Bóg przez czas nietknięte — bez wzglę­du na odległość epoki, w której żyli — mogą mieć dłuższy, bliższy i łat­wiejszy kontakt z żywymi. Najdawniejsi nawet Święci odzyskują jednak możliwość pełnego działania w dniu, w którym Kościół Święci ich święto.

JAK WYGLĄDA TAKIE DZIAŁANIE ŚWIĘTYCH?

Bóg jest zawsze i wszędzie. Moc jego w całym wszechświecie z taką samą przemożną siłą, nieustannie — działa. Święci — zależnie od stopnia świętości — mogą działać w wielu miejscach równocześnie, tak samo zresztą jak dusze zbawione, choć działanie tych ostatnich jest — jeśli to tak można określić — bledsze, cichsze i słabsze od tamtego.

Dusza Świętego wysyła stale niewidzialne promienie, którymi łączy się ze światem zmysłowym. Pasma te rozchodzą się w rozmaitych kierunkach, podczas gdy centrum, czyli dusza zostaje w Niebie. Siła i grubość takich pasm jest zależna od woli, a czasem od mocy danego Świętego, tak jak od charakteru jego świętości zależną jest barwa tych cudownych ni­tek. Wszyscy Święci, a także Jasne Duchy, mają inne, sobie właściwe fale, będące równocześnie ich wyłącznym kolorem, zaś pasmo ich działania jest świetlaną smugą tego właśnie koloru.

W chwili, kiedy człowiek wezwie danego Świętego, pasmo jego zaczyna drgać. Każde wspomnienie, westchnienie, wymówienie imienia — a więc i bluźnierstwo — są natychmiast słyszane i wyczute w Niebie, gdyż cała ziemia jest jak gdyby oprzędziona tą cudowną, tęczową siecią, wyłapującą właściwe sobie fale. Wezwanie ludzkiego serca, biegnąc po tej podsłucho­wej jakby instalacji, wnika w świat nadprzyrodzony i zmusza wezwanego ducha do zwrócenia uwagi na tego, kto go wezwał... Dzięki tej gęsto nad światem rozpiętej sieci najczulszych anten, a więc dzięki swej równoczesnej, choć rozdrobnionej “wieloobecności" mogą Święci w tym samym momencie słyszeć prośby kierowane ku nim z każdego zakątka świata.

Kiedy Święty objawia się na ziemi, nie opuszcza na tę chwilę Nieba. Silnie skoncentrowaną częścią swej istoty (można by to porównać do splecionej w grube pasmo dużej ilości owych świętych nitek) zbliża się wprawdzie do człowieka — jaźń jego jednak trwa nadal w jasności Bożej. Z materii spotyka­nej po drodze tworzy sobie kształt odpowiadający potrzebom chwili i tym sposobem staje się dostrzegalny ludzkiemu wzrokowi.

Przenikająca wszystko, na co się natknie po drodze, cudowna aura Nieba otacza takiego zmaterializowanego ducha. Jak nurek schodzący na dno morza, jest on niejako zamknięty w niewidzialnym dzwonie aury tamtego świata. Stąd też ta niebiańska słodycz i nieziemska atmosfera ogarniająca tego, kto przeżywa objawienie. Jest to coś, co uszczęśliwia, a nawet czasem poraża i chwilowo unicestwia, jego człowieczeństwo, na­wykłe do atmosfery przeładowanej mieszaniną zła i marności. Gdyby znowu szukać porównań — a tylko przez nieudolne porównania można to tłumaczyć — powiedziałabym, że jest to coś podobnego do zapachu, którym się przesiąka i który długo jeszcze po odejściu ducha trwa w du­szy człowieka, jak jakaś nieznana, odurzająca woń.

Działanie obecności Świętego jest złagodzone tym, że nie jawi się on nikomu w pełni swej mocy i jasności. Świętość jego przechodzi przez jakąś subtelną opornicę i rozżarza się tylko do stopnia odpowiadającego ludzkiej wytrzymałości duchowej.

Święty nie może okazać się takim, jakim naprawdę jest — bo nie znieślibyśmy tego.

Ktoś, kto odda się w opiekę Duchom Jasnym i Świętym, musi przecho­dzić różne rodzaje, różne stopnie ich działania, chcąc z ich pomocą, już w tym życiu, dojść do możliwie najwyższego poziomu doskonałości ducho­wej. Ludzie ci chodzą niejako otoczeni ich aurą, która czasem dla niektórych będzie tylko wyczuwalna, a dla innych stać się może nawet — widzialną.

Mimo takiej pomocy i działania, wolna wola człowieka nie jest w dal­szym ciągu niczym krępowana i do ostatniej chwili życia wszystko zależy od jej wyboru. Toteż Duchy Świętych mogą stale działać tam jedynie, gdzie cała czyjaś wola uparcie i świadomie dąży wzwyż. Są jeszcze przy człowieku, kiedy zaczyna słabnąć, kiedy się chwieje i waha... ofiarne i za­troskane, starają się go wesprzeć natchnieniami, zasilić światłem, dźwig­nąć, podeprzeć. Gdy jednak człowiek uparcie pomoc tę odpycha, kiedy zaufa własnym siłom i wybór swój świadomie zwróci ku złemu, dobre duchy cofają się. Grzech śmiertelny odtrąca ich bowiem i przerywa natych­miast pasmo łączności duszy z Niebem.

Gdyby jednak zasługi poprzedzające upadek były większe od win człowieka — na mocy niezachwianej Sprawiedliwości Bożej — wolno Świętym, błyskami wewnętrznych świateł i natchnień, nakłaniać go jesz­cze do skruchy. Jeśli je pochwyci, jeśli się ukorzy, wyzna błąd i wzbudzi w sobie żal prawdziwy, pęknięta nić łaski zahacza się na nowo i znowu kropla po kropli zacznie mu się sączyć w serce cisza i spokój Boży.

Święci — nawet w życiu człowieka wierzącego są czymś odświętnym, dalekim i sztywnym w swej powadze. A Święci nie chcą takimi być! Pragną nie tylko naszej czci, lecz przede wszystkim ufnej, serdecznej przy­jaźni. Nie chcą być zostawiani w kościołach na ołtarzach, kiedy człowiek idzie do domu. Chcą, żeby ich zabierać razem! Żeby mogli być z nami na każdą godzinę dnia. A jakże trudno ludziom ufnie, po prostu i śmiało ich pokochać!

I dlatego wielu jest w Niebie “smutnych" Świętych! Muszę użyć tego słowa, choć nie jest ono ścisłe. Nikt trwający w szczęś­liwości Bożej nie może być smutny swoim smutkiem. To co czują Święci na widok opornego nastawienia ciemnoty ludzkiej w stosunku do łaski, jest uczuciem tak doskonałym i złożonym, że w naszych ciasnych słowach i pojęciach nie znajdzie odzwierciedlenia.

A zatem — mówiąc po naszemu — Święci są często smutni. Pragnęli­by działać, cóż, kiedy ludzie nie umieją znaleźć właściwej do nich drogi! Czasem wprawdzie dociera tam czyjaś gwałtowna modlitwa najczęściej jednak w związku ze sprawami materialnymi! O łaski i działanie dla duszy proszą tylko nieliczni. A nawet ci, którzy proszą o rzeczy doczesne, nie umieją być wytrwali w modlitwie. Wysłuchany, bywa jeszcze przez krótki czas wdzięczny swemu dobroczyńcy, zwłaszcza, gdy prosi o dalsze dary... Nie otrzymawszy ich, szuka spiesznie innego Świętego, któryby się w jego pojęciu okazał bardziej “fair" w interesach.

Jakie to żałosne i niemądre! Jak trudno ludziom uwierzyć, że nie wszystko o co proszą, byłoby — nawet dla ich doczesności — korzystne. Najlepszy Ojciec nie tylko dziecku, które prosi, nie poda kamienia za­miast ryby, ani węża zamiast chleba (Łk 11.11), ale często, gdy prosi o węża i kamień właśnie, cierpliwie wkłada mu w ręce ciągle odrzucany chleb! Jakże mało mają ludzie zaufania do Wszechwiedzy Opatrzności Bożej! Bóg nigdy nie odmawia, gdy wie, a On jeden wiedzieć może, że spełnienie prośby mogłoby się na pożytek czyjejś duszy obrócić... Święci — działający tylko za zezwoleniem Bożym. — nie mogą też dlatego wysłuchiwać każdej prośby! Toteż przeważnie nie oni, tylko złe i marne duchy mają przystęp do człowieka. Łatwiej się bowiem przyjaźnić świadomie czy bezwiednie z tymi, którzy schlebiają słabościom i podsuwają to tylko, co w danej chwili zdobyć można bez wysiłku, a co idzie po linii najmniejszego oporu i jest dlatego zawsze bliższe skażonej ludzkiej naturze.

A przyjaźń ze Świętym może być najrealniejszą, najwierniejszą, naj­bezpieczniejszą przyjaźnią na świecie!

To nie jest żadna przenośnia, ani żadna wysoka mistyka, dostępna być może nielicznym tylko, wybranym duszom! Każdy najzwyklejszy człowiek, jeśli tego naprawdę pragnie i jeśli zechce na to zapracować, może być ze Świętym w mniej lub bardziej zażyłej, ale radosnej i istot­nej przyjaźni!

Dzięki niezasłużonej, niepojętej łasce, wiem wiele o Obcowaniu Świę­tych. Wiem też jednak i to, że mówienie o tym nie będzie wcale łatwe. Ludzie mają na ogół tak opaczne, tak zamącone, tak błędne pojęcie o stosunku, jaki duszę żyjącego człowieka łączyć ma z zaświatem, że może kogoś zdziwić a nawet wręcz oburzyć serdeczność i przyjacielskość mego z Nimi obcowania.

Zjawienie się Świętego nie jest wcale niesamowite... Nie ma zresztą wtedy czasu na lęk, zdziwienie, czy na zastanowienie się nad tym, co się dzieje... Miłość i szczęście, ufność, podziw i wdzięczność — oto jedyne uczucia, jakich się wtedy doznaje.

Owa niebiańska aura Świętego działa wtedy i na człowieka. Jest nią przeniknięty, jest niejako wchłonięty przez nią, jest jakby nakryty razem ze Świętym, niewidzialnym dzwonem łaski.

Może się jednak zupełnie swobodnie w nim poruszać, chodzić, wsta­wać, dotykać będących w pobliżu przedmiotów, słyszeć odgłosy ulicy, dzwonka u drzwi, widzieć wszystko co się dzieje poza obrębem tej aury. Nie jest to wcale stan ekstatyczny, w czasie którego traci się całkiem świadomość świata zewnętrznego, tylko radosne, przytomne i świadome trwanie w czyjejś świętej obecności.

Oprócz św. Magdaleny — Zofii i kardynała Mercier objawiają mi się często różni inni Święci. Zwykle jest to uzależnione od kalendarza roku Kościelnego. Pierwszy raz zjawiają mi się najczęściej w swoje święto, potem przychodzą już kiedy chcą. Jakkolwiek niektórzy z nich przyrzekli mi się objawiać także na gorące wezwanie, nigdy nie śmiałam o to prosić. Mimo całej ufności, swobody i zżycia się z nimi, prośba taka wydawałaby mi się zbyt śmiała. Kiedy mi więc specjalnie potrzeba pomocy któregoś z nich, modlę się do niego po prostu.

Czasem zdarzało się jednak, że zjawiali mi się wtedy sami, choć ich o to nie śmiałam prosić.

Dziś, po przeszło trzech latach takiej styczności z zaświatom, jakkolwiek rozumowo oceniam w całej pełni łaskę i cudowność tego, co mnie spotyka, nie umiem już odczuć dziwności i wyjątkowości tych odwiedzin. Wydają mi się już naturalne. Jest mi prawie tak, jak­by obce, dziwne i nieznane było właśnie wszystko inne! To jest proste!

Nie potrafię określić uczucia, jakie poprzedza każde zjawienie się Świętego. Znam je jednak dobrze i kiedy na mnie napłynie, klękam przed ołtarzykiem. Często nim jeszcze zdążę skupić się i pomodlić, ogarnia mnie całą gorący dreszcz znajomego prądu. Nie próbuję tego opisać, gdyż jest to niemożliwe. Nie można opowiedzieć koloru czy zapachu, a tylko tym w przybliżeniu dałoby się to jeszcze określić. Prąd wzmaga się, potężnieje, przenika mnie całą, nasyca, wypełnia — i wtedy wiem już, że gdy pod­niosę głowę — ujrzę przed sobą swego Gościa.

Zjawiają mi się przeważnie po prawej stronie ołtarzyka. Widzę ich wyraźnie i zwyczajnie, jak każdego żywego człowieka. Stoją na podłodze, po prostu, jak każdy. Nie są też przeźroczyści. Zasłaniają mi sobą stoli­czek z maszyną, a gdy mam sięgnąć po leżący na nim zeszyt — usuwają się lekko na bok.

Czas — jest jedyną rzeczą, z której nie zdaję sobie sprawy w ich obecności. Zawsze mi za mało, za rzadko i za krótko, ale czy trwa chwilę dopiero, czy już godzinę, tego nie umiałabym powiedzieć...

Czuję jednak dokładnie, kiedy się zbliża pora ich odejścia. W chwili, kiedy otrzymuję błogosławieństwo, a dzieje się to za każdym razem gdy odchodzą, muszę się pochylić aż do samej ziemi. Kiedy się pod­noszę, nie ma już przy mnie nikogo.

Nigdy prawie przez cały czas trwania tych zaziemskich odwiedzin, nie wolno mi klęczeć. Z początku strasznie mnie krępował nakaz siadania w obecności Świętych. Potem jednak, kiedy owe nieświadomie spisywane dyktaty, stawały się coraz dłuższe, musiałam siadać, chcąc trzymać zeszyt na kolanach.

Z czasem utarł się zwyczaj, że siadam nie na krześle, tylko na wałku mojej otomany, w której głowach stoi ołtarzyk. Święty zostaje po drugiej jego stronie.

Ani światło, ani pora dnia, ani obecność Buci w pokoiku obok nie przeszkadzają tym świętym wizytom.

Raz nawet Mamusia św. przyszła do mnie w lesie, w czasie samotnego spaceru. Najczęściej jednak i najchętniej — a wiem to od niej samej — zjawia mi się przy ołtarzyku, w pobliżu malowanego przeze mnie swego obrazu, wtedy gdy wie, że nam nic nie przeszkodzi

Głos, którym do mnie przemawiają święci, jest najzwyczajniejszym lu­dzkim głosem. Wiem, że nie jest to żaden wewnętrzny głos we mnie samej, bo wyraźnie rozróżniam go słuchem. Hałas przejeżdżającego np. ulicą wo­zu, potrafi mi zagłuszyć mówione przez nich w danej chwili słowa.

Ruchy Świętych są swobodne i naturalne. Mrugają powiekami, od­dychają, uśmiechają się. Kardynał Mercier ma np. zwyczaj kręcenia w czasie rozmowy guziczków u sutanny. Może to robił za życia? Także odchodząc, na pożegnanie, czule, dobrotliwe i pośpiesznie, wierzchem dłoni musi mi zawsze przegładzić policzek...

Znam też jego bagatelizujące “ba, ba", połączone z charakterystycz­nym wysunięciem dolnej wargi.

Każdy Święty jest inny, nie tylko zewnętrznie, ale i z usposobienia. Jedni mają ruchy żywe i wyrazistą gestykulację, inni są nieruchomi i spo­kojni. Ta sama różnica cechuje ich sposób mówienia. Święci z dawnych epok przemawiają nieporadnym, jakby archaicznym, wzniosłym stylem i dlatego mowa ich jest w tym samym prawie stopniu obca dla uszu, co dla oczu widok średniowiecznej pisowni i czcionek. Podając poniżej treść kilku rozmów ze Świętymi, nie umiałabym uchwycić różnicy tego stylu.

Choć wszyscy Święci są bliscy, drodzy i swojscy, przy niektórych czuję się trochę onieśmielona. Z niektórymi zwłaszcza tymi z dawniejszych epok trudno mi się porozumieć. Kocha się ich jednak wszystkich po prostu, a śmiałość, którą daje to przywiązanie, pozwala na ton prawie poufa­ły, na przyjacielskość, objawiającą się nawet potrzebą nazywania ich zdrob­niale... oni zresztą robią to samo. Prawie każdy Święty w jakiś sobie właś­ciwy sposób przekręca moje imię. Bardzo to miłe, a czasem zabawne.

Bo Święci są radośni! Duch zachowuje na zawsze charakterystyczne cechy człowieka, w którym żył na ziemi, więc jego mentalność, zainteresowania, usposobienie, a zatem i zmysł humoru, o ile go posiadał.

Nie pamiętam dokładnie kolejności, w jakiej zjawiali mi się Święci, bo niestety dat nie notowałem, zapisując tylko treść tego, co mówili.

Prócz pism św. Magdaleny — Zofii, Kard. Mercier i św. Januarego, które są dosłowne, bo spisywane w ich obecności i pod ich dyktandem

— rozmowy z innymi świętymi podaję poniżej w streszczeniu — dosłownym co do wyrażonych myśli nie zawsze ścisłym co do słów, które po ich odejściu notowałam w skrócie, już z pamięci. Słowa dokładnie zapamiętane podaję w cudzysłowie.

Nie o wszystkich świętych, których widziałam, mam wiele do powiedze­nia. Niektórzy byli tylko przez chwilę.

I tak np. — w ostatni dzień roku zjawił się Św. SYLWESTER, pa­pież. Był smutny i rozżalony, że jego święto tak opacznie obchodzi się na świecie. Świętość zdobył wyrzeczeniem i umartwieniami, powodowanymi miłością do Boga. Dziś imię jego jest poniewierane po barach i lokalach! Mało już nawet kto wie, że jest to imię świętego sługi Bożego i Namiest­nika Chrystusa. — Prosił "mnie, abym się w tym dniu, przez jego przy­czynę, modliła zawsze o dobrych kapłanów i o to, aby ludzie na tym przełomie roku kalendarzowego, zamiast szaleństw i beztroskiej zabawy, robili raczej sumienny obrachunek tego, co uczynili w ubiegłym roku dla Boga i dla dobra własnej duszy. Aby się poważnie zastanowili, czy nie czas odmienić życie.

Żeby sobie uświadomili, że mogą przyszłego “Sylwestra" nie doczekać. Prosił mnie, żebym wpływała na ludzi, aby poważniej i bardziej po Bożemu żegnali każdy Stary, a witali każdy Nowy Rok. Pragnie wy­słuchiwać zawsze modlitwy o dobrych kapłanów. Ubrany był w białą szatę, głowę miał odkrytą.

Św. ANDRZEJ BOBOLA zjawił mi się pierwszy raz w dniu 3 maja 1938.

“Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus" — powiedział.

Spytałam go, czy będzie Patronem Polski?

“Już nim jestem, gdyż nadchodzą znowu czasy ciężkie i trudne. Będę wam pomagał. Gdy Polska będzie w niebezpieczeństwie, ukażę się ogro­mnym tłumom ludzi. Grozi jej obecnie dwóch wrogów."

Których?

“Nie wolno mi powiedzieć. Powiem, gdy będzie trzeba i gdy mi Bóg pozwoli. Ludzie nie dość gorąco i nie tak jak trzeba, zwracają się do mnie. Mogę być bardzo pomocny w zażegnywaniu wielkich katastrof. Mogę nieść ulgę w cierpieniu".

Czy męczeństwo bolało?

“Tak, w pierwszych chwilach. Cierpienie to nie mogło być odjęte, gdyż było dobrowolne. Po pewnym czasie ból znieczuliło wewnętrzne widzenie przyszłego życia, które Bóg okupił cierpieniem, przewyższającym wszyst­kie męczeństwa świata. Miłość Boga i Jego łaska daje wielką moc. Przy­gotujcie się, bo idą bardzo ciężkie czasy. Będzie to walka dobra ze złem, duchów jasnych z ciemnymi. Powiedz ludziom, że grożą im straszne rze­czy za to, że zaniedbują sprawy wewnętrznego życia. Możesz mnie zawsze poprosić a wysłucham się. Błogosławię cię od Boga".

Św. JAN VIANNEY: Chudy, kościsty, niezwykle wysoki. Włosy w nieładzie. Czarna sutanna. Duże ręce. Duże nogi. Odniosłam wrażenie siły i nieustępliwości

Powiedział mi, abym nakłaniała ludzi do modlitwy o dobrych kap­łanów. Powiedział mi, że źli kapłani nie uczą miłości Bożej. Utracili klucz od Nieba dla rzeczy doczesnych. Grzesznik przychodzi do nich z grzecha­mi, a często odchodzi ze śmiałością do grzechu. Źli kapłani gorsi są od Judasza. Judasz grzech swój wyznał — oni udają sprawiedliwych. Judasz odniósł srebrniki kupcom krwi — oni je zatrzymują. Judasz sprzedał Boga przed odkupieniem — oni do dziś Go sprzedają.

Jak łatwo zobaczyliby ludzie Boga, jak łatwo by w Niego uwierzyli, gdyby ich karał widzialnie! Gdyby bezbożnik ginął okrutną śmiercią natychmiast po grzechu... W miłosierdziu — nie chcą ludzie widzieć Boga!

Wody morza rozstępowały się przed nimi, karmiła ich ziemia i niebo — a oni fałsz zadają Prawdzie! Używają Jego darów, a nie chcą Go znać! Gardzą Nim, wielbiąc rzeczy, które stworzył! Wszystko otrzymali od Boga i wszystko miłują prócz Niego.

Idą bardzo ciężkie czasy. Trzeba na nowo przypominać o miłości i o duszy. Duszę — ten największy wieczysty skarb — wymienili ludzie na doczesność. Krążą wokół rzeczy marnych i zużytkowują rozum na wszyst­ko, co niepotrzebne. Nie pamiętają wcale, na co im został dany.

Są ludzie, którzy się nawet chełpią tym, że są nieprzyjaciółmi Boga. Nieopatrzni. Nie oni Jego — ale On ich sądzić będzie, gdy staną przed nim samotni i przerażeni. Ani mądrość, ani bogactwo, ani protekcje światowe nie uratują ich w tej chwili

“Korzystajcie z miłosierdzia Bożego — póki czas! Póki czas!"

Błogosławiona ANNA KATARZYNA EMMERICH przyszła bardzo szczęśliwa i radosna. Jest niska, drobna. Zapamiętałam dobrze jej małe ręce. Nie była w habicie, tylko w jakiejś białej szacie. Spojrzenie ma pro­mienne i śliczny, słodki wyraz dużych, ale kształtnych ust.

Powiedziała mi, że jeżeli ktoś pragnie modlić się do Ran Pana Jezusa, może to czynić przez jej przyczynę, zwłaszcza w trudnych sprawach życio­wych. Żadne opisy nie mogą dać pojęcia o szczęściu, jakie przeżywa. Dlate­go też rada jest, że już teraz nie musi niczego opowiadać i opisywać, tak, jak było za życia z jej widzeniami. Może być bardzo pomocna tym, którzy chcą dokładnie poznać i zrozumieć wszystko, co w ziemskim życiu Zbawi­ciela, ludzkiemu umysłowi dostępne. Wezwana nigdy nie odmówi pomocy, aby przybliżyć ziemi — Niebo.

Sw. JANUARY jest jakiś inny od wszystkich Świętych. Jest jakby uo­...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin