Antologia_Spekulacje.rtf

(1537 KB) Pobierz
Spekulacje

 

Spekulacje

 

Antologia opowiadań SF


Nawet żelazna nie zatrzyma klatka

 

Lovin Roger Robert

 

 

Ubolewamy zwykle nad krzywdami, jakie sobie nawzajem wyrządzamy. „Nieludzkość człowieka to przyczyna niezliczonych skarg!”, powiada z troską Robert Burns. Niemniej większość z nas pozostaje obojętna na to, co człowiek wyczynia wobec innych gatunków — na bezduszność i nieczułość, z jaką je zniewalamy, czynimy z nich narzędzie do realizacji naszych celów, zabijamy je, gdy jesteśmy głodni, lub czynimy to dla rozrywki.

Żywimy przy tym zwykle nadzieje, że gatunki pozaludzkie dysponują mniejszą niż my inteligencją i w przeciwieństwie do nas ani nie potrafią przewidywać, ani pojmować, toteż pozostają wolne od pewnego rodzaju subtelnego cierpienia, którego przyczyną jest właśnie inteligencja.

Jakże to jednak będzie w przyszłości, gdy przedstawiciele odmiennych gatunków spotkają się przebywszy rozlegle przestrzenie? Jak będą się do siebie odnosić? Jak będą reagować?

 

 

 

Było to spotkanie typowe dla owych wczesnych starć między Imperium Ludzkim, które rozrastało się w głąb, wzdłuż spirali, a rasami z galaktycznego centrum o gęstości gwiazdy, rasami z głębi samej Jasności. Czterech ludzi Imperium, zwrotnych, szybkich korsarzy, wilków kosmosu, natrafiło przypadkiem na samotny, lecz solidnie uzbrojony statek strumieniowy „Koronny”, który niczym atomowy niedźwiedź sunął przez diamentową noc. Był to pierwszy kontakt obu tych ras i żadna z nich nie wiedziała, jak bardzo jest podobna do drugiej przez swą ksenofobię, wojowniczość, zaborczość. Na widok przeciwnika otwarli ogień.

Przez sto dziewięć sekund przestrzeń wokół nich stała się aktynicznym piekłem błyskających energii; dały o sobie znać strach i nienawiść. Potem była już tylko cisza, ciemność i rzednące chmury zwęglonych ciał i stopionego metalu, które obracając się wokół własnej osi znikały w otchłaniach próżni.

Pośród dryfujących resztek znajdował się kombinezon bojowy, nadpalony i nadwerężony, z jedną stopą częściowo zgniecioną. Kołysał się sztywno to w tę, to we w tę niczym robot. Nabrzmiała pęcherzykami czerwona farba na hełmie pozwalała stwierdzić, że kombinezon należał do sierżanta sztabowego Jarnesa T. Friddle’a. Lecz w środku nie było sierżanta Friddle’a. Znajdował się on gdzieś w przestrzeni jako rozprysła masa krwi i tkanki.

W kombinezonie znajdował się inny człowiek — technik radarowy o nazwisku Jake Miller. Był bliżej kombinezonu, gdy rozległ się alarm, i dlatego on żył, a Friddle zginął. Jego ostatnim świadomym wspomnieniem był widok sierżanta rozpaczliwie drapiącego zasuwy kombinezonu. Potem błysk niesłychanie jasnego światła wypalił mu oczy i coś, jakby ogromna pięść, pozbawiło go przytomności.

Kombinezon spełnił swą funkcję z niezawodną skutecznością właściwą ziemskiej technologii. Złagodził na tyle skutek eksplozji, że większość kości Jake’a Millera pozostała w ciele. Kombinezon rozpoznał następnie obrażenia Millera i poddał je kuracji, na ile mógł, wprowadzając igły, rurki i katetery, wsączając substancje odżywcze, lekarstwa i stabilizery. Następnie włączył swój sygnał lokalizacyjny i przygotował się do przetrwania aż do nadejścia pomocy.

Jedynym jednak dźwiękiem, jaki wówczas dał się słyszeć, był tylko ów nikły sygnał lokalizacyjny; żadnej żywej istoty, która przyszłaby z pomocą. W tej sytuacji kombinezon, z pół żywym, pół martwym Jakiem Millerem w środku, zaczął przemierzać nieskończony dystans między gwiazdami.

Daleko, daleko przed nim żyli Q’Linnowie.

Q’Linnowie...

Stanowili rasę bardzo starą, pewną swej mądrości. We wczesnych epokach byli zdobywcami, penetratorami. Aż do najdalszych zakątków docierali w swych spodkowatych pojazdach zdobywając przestrzenie i umacniając swą wiedzę. Udoskonalili naukę, usunęli namiętności, obmyślili swój raj. We wczesnej zaś epoce dojrzałości, powodowani dumą i poczuciem własnej mocy, zaczęli stwarzać ów raj, aż w końcu go urzeczywistnili.

Najpierw zbudowali sobie słońce, ogromne, błękitnobiałe. Potem zebrali całą okoliczną materię, planety i planetki, morza i gwiezdny pył i w postaci wielkiej planety zawiesili to w pobliżu owego słońca, w postaci planety złożonej z miliona milionów planet, w postaci sfery o średnicy pół miliarda kilometrów; zewnętrzna powierzchnia złożona z planet miała ćwierć miliona kilometrów grubości. Potem ten milion milionów planet, księżyców, asteroidów i skał wprawili w ruch, który był nieskończenie złożonym splotem ruchów ciał po orbitach wokół siebie i wokół błękitnobiałego słońca. Całość otoczyli jedną wspólną atmosferą, w której latali na swych pełnych wdzięku szaropiórych skrzydłach. W przekonaniu Q’Linnów wszystko, co godne jest poznania, można poznać w obrębie owej ogromnej sfery. Przestał ich zajmować kosmos poza sferą, mniej szukali już odpowiedzi niż godnych zadania pytań, zamknęli się, zauważając kosmos tylko wtedy, gdy wdzierał się on niekiedy w ich świat, przynosząc im jakieś dryfujące resztki po rozbitkach, jakieś galaktyczne kurioza.

Oni zaś byli istotami ostrożnymi, a przy tym cierpliwymi. Zainstalowali aparaty, które miały nieustannie obserwować otchłań kosmosu poza sferą planet. Toteż gdy Jake Miller był jeszcze w odległości dziesięciu lat świetlnych, aparaty już wychwyciły jego obecność, elektrycznymi głosami obwieszczając alarm. Q’Linnowie w odpowiedzi na alarm wysłali statek dla zbadania zbliżającego się obiektu.

Obiekt ów długo przebywał w próżni. Jego powierzchnia była pełna wgięć i zadrapań; pożółkłą ze starości przesłonę twarzy pokryła siatka pęknięć. Na wysuszonej twarzy pod przesłoną osiadł szron.

Życie jednakże jest uparte; ciągle jeszcze iskra życia tliła się w Jake’u Millerze. Statek zabrał ze sobą jego i kombinezon i zaniósł ich w głąb sfery, miejsca nauki i badań. Niektórzy Q’Limiowie powodowani profesjonalnym zainteresowaniem lub też czystą ciekawością przybyli obejrzeć tę rzecz z Zewnątrz; przybyli na własnych skrzydłach z miejsc pobliskich, a z dalszych przyjechali w swych szybkich pojazdach. Zebrali się wokół poczerniałego kombinezonu świergocząc wysokimi głosami podczas wypróbowywania go, napromieniowywania i badania przy pomocy ich wyrafinowanej techniki. Gdy w końcu pojęli funkcjonowanie kombinezonu, otwarli go i wydobyli zeń Jake’a Millera. Dotykali go szponiastymi rękami, wtłaczali weń swoją surowicę i gazy, wprowadzali w jego mózg cienkie druciki podłączając go do dziwnego koloidalnego komputera. Potem czekali, a komputer zadawał swoje pytania, zbierał dane, wyprowadzał wnioski. Gdy skończyło się to badanie, Q’Linnowie wiedzieli wszystko, co wiedział Jake Miller, a nawet dużo więcej. Znali jego nazwisko, rasę, język, jego lęki, sny i tabu, społeczny i polityczny ustrój świata, z którego pochodził. Historycy wiedzieli już, skąd przybył, predyktorzy — skąd został wysłany. Znali jego miejsce wśród istot żywych. Dzięki takiej informacji i dzięki innym tego typu mędrcy Q’Linnów znali stan kosmosu na Zewnątrz; to wystarczało. Zabrali swoje instrumenty, aparaty i narzędzia i znikli. Przestali się zajmować Jakiem Millerem i bezużytecznym już kombinezonem.

Zabrano ich do magazynu i położono na jakichś płytach w ciemnym pomieszczeniu. Urzędnik skatalogował ich, wykreślił i zapomniał o nich. Od czasu do czasu Q’Linnowie powodowani profesjonalnym zainteresowaniem lub czystą ciekawością zaglądali do składowiska, by obejrzeć jakąś porzuconą rzecz. Niekiedy tą rzeczą bywał także Jake Miller lub jego kombinezon bojowy. Student miernictwa przyszedł pomierzyć ciało i kombinezon. Generał zajęty kwestią sposobu trzymania broni zjawił się zabrać rękę z wiązką ścięgien. Paru wesołków zabrało głowę dla ozdobienia festiwalowego stołu. Genetyk pogrzebał w szczątkach, jakie zostały, i wziął narządy rozrodcze. Poetessa przybyła, aby zaśpiewać pieśń nad zwłokami wojownika. W owym czasie to co niegdyś było Jakiem Millerem, zmniejszyło się do postaci fragmentu zmumifikowanego ciała pozbawionego już kształtu.

Genetyk nazywał się Bwee K’Torr. Zabrał on narządy rozrodcze bez szczególnego powodu: tylko dlatego, że był genetykiem. Wziął je do swego kurnika i zapomniał o nich.

W jakiś czas potem robiąc porządki w swoim miejscu pracy i badań natknął się ponownie na owe narządy; rozbawiły go one. Genetyk ów umieścił więc narządy w skomplikowanym aparacie i przywrócił im funkcjonowanie: wytrysk i produkcja spermy. Potem zebrał żeńskie jaja od kopii żeńskich egzemplarzy swojego gatunku, miał bowiem kaprys stworzyć nową istotę, skrzyżowanie ptaka ze ssakiem, zdolną (przynajmniej teoretycznie) do rozmnażania się przez związek albo z Q’Linnem, albo z Człowiekiem.

Nie było to przedsięwzięcie specjalnie trudne. Genetyk miał do dyspozycji całą naukę Q’Linnów, był niezmiernie cierpliwy i cechowała go gorliwość wyćwiczonego dyletanta. Na tych podstawach oparł budowę monstrów żywych, jak i martwo urodzonych; po większych i mniejszych niepowodzeniach pojawiły się trzy stwory, które miały zarówno skrzydła jak i pępek, no i były żywe. Dwa egzemplarze męskie, jeden żeński. Genetyk porozmieszczał je na pobliskich planetkach i zainstalował aparaturę, która by ich doglądała i prowadziła zarazem obserwację, po czym zajął się innymi rozrywkami.

Planety, księżyce i falujące morza strefy Q’Linnów tańczyły swój taniec nieustannych zmian miejsca, sił przyciągania, pogody i pór, aż w końcu stwory Bwee K’Torra dojrzały do rozrodu. Aparatura zasygnalizowała ten fakt i genetyk powrócił do eksperymentu. Zebrał swoje istoty i najpierw skojarzył egzemplarz żeński, potem męski z kopią Q’Linna. Żeńska kopia gatunku Q’Linnów nie urodziła. K’Torr zdemontował i ją, i męski egzemplarz przez siebie stworzony, aby stwierdzić przyczynę. Osobnik żeński zmarł wydając płód — drobną, martwą istotę o bezkrwistej pępowinie i pomarszczonej, obwisłej tkance.

Ale to nie było ważne. K’Torr stwierdził, że przyczyną był egzemplarz męski. Opanował więc sytuację, usunął nieudane osobniki, poczynił niezbędne organiczne i genetyczne zmiany w pozostałym egzemplarzu męskim; potem zachwycił się swoim dziełem. Odesłał egzemplarz męski do jego świata i zajął się własnymi sprawami. Była to elegancka rozrywka, a on z elegancją się jej oddawał.

Osobnik męski rósł i, zgodnie z projektem K’Torra, pozostawał w izolacji; doglądały go aparaty. Niekiedy Q’Linnowie trafiali przypadkiem w jego świat, a on uczył się od nich, bo ich bawiło uczenie go. Nie miał żadnych potrzeb, a pragnień niewiele. Wszedł w okres wczesnej dojrzałości zdrów i szczęśliwy.

Zylla K’Cee w swej piątej porze omal nie umarła. Wzięła wtedy ze żłobka dysk podróżny i poszybowała na zewnątrz poprzez glob planet ku zimnym atmosferom, gdzie niebo było czarne i pełne odległych gwiazd. Wyprowadziła dysk tak wysoko, jak się tylko dało, i gdy nie mogła już wycisnąć na nim większej wysokości, ruszyła w górę na własnych skrzydełkach, walcząc dopóty, aż pokonało ją zmęczenie i brak tlenu, tak iż zaczęła spadać w głąb; znaleziono ją dryfującą w ścieku grawitacyjnym między dwoma księżycami. Zapytana dlaczego ruszyła w tę zimną ciemność zewnętrzną rzucając się w stronę gwiazd, nie umiała znaleźć odpowiedzi. Jej dziecięcy umysł nie znał jeszcze pojęć, które wyraziłyby jej tęsknoty.

Jednakże strażnik, nadzorca i opiekun żłobka K’Cee, zrozumiał nienormalność jej poczynań. Polecił jej — co było rzeczą konieczną i właściwą — stawić się przed nim. I oto spoglądał na nią surowo z wysokiej grzędy przełożonego.

— Zyllo K’Cee — powiedział — czy zdajesz sobie sprawę z tego, że należysz do Q’Linnów?

Ona zaś siedząc na swej niskiej grzędzie uczyniła gest oznaczający „no pewnie”: lekkie uniesienie skrzydła.

— Czy wiesz, co znaczy być Q’Linnem?

— To znaczy, że się dostaje klapsy, jak się jest małym Q’Linnem.

Krótki uśmiech, nie dłuższy niż szybkie otwarcie dzioba, przemknął po twarzy strażnika żłobka i zniknął

— Zyllo, jesteśmy istotami wolnymi, najbardziej wolnymi w całym kosmosie.

— Co to jest kosmos?

— To co na Zewnątrz. — Nastroszył przed nią pióra; miało to przyciągnąć jej uwagę. — Jesteśmy wolni, Zyllo, od potrzeb, wolni od lęku, wolni od pracy. Spędzamy nasze życie wśród nieustającego piękna, w radości kontemplacji. Czy wiesz, że tak jest?

— Tak — odpowiedziała, znudzona, jak znudzone są wszystkie dzieci zmuszane do odpowiedzi na tę wszystkie głupie pytania dorosłych.

— A skąd wiesz, że jesteśmy wolni?

Zylla mrugnęła powiekami liliowych oczu.

— Ja nie rozumiem.

— Skąd wiesz, że Q’Linnowie są najbardziej wolnymi istotami w kosmosie?

To było całkiem jak w szkole.

— Bo pan nam tak powiedział? — jej cichy głosik próbował zgadywać.

— Nooo, taak, Zyllo, w pewnym sensie. Ale to nie jest jeszcze prawdziwy powód. — Poprawił się na grzędzie. — Prawdziwy powód, pisklątko, jest ten, że ty wierzysz mi, gdy mówię, że tak jest, podobnie jak ja wierzę radcom Mądrości, którzy mówią mnie, że tak jest, oni zaś wierzą mędrcom, którzy byli przed nimi.

Zylla patrzyła na nadzorcę żłobka poważnie, nic z tego nie rozumiejąc.

— My zaś wszyscy wierzymy, bo mędrcy, którzy byli przed nami, wiedzieli. Dotarli wszędzie, Zyllo, i poznali wszystko. Zbudowali naszą sferę światów i uczynili Q’Linnów nieśmiertelnymi. — Zapatrzył się w jakieś dalekie miejsce przenikając wzrokiem ściany pokoju. — Oni to stwierdzili, że rasy niczym planety marnują młodość na poszukiwanie bezużytecznej wiedzy. Daremna namiętność; starzeją się, słabną i umierają. Dlatego mędrcy zbudowali nam dom, gdzie rasa nie musi się zmieniać, starzeć, zatracać w rozważaniu fałszywych kwestii wprowadzających zbędne zamieszanie. — Wydawało się, że zatonął na moment w marzeniu i Zylla poruszyła się niecierpliwie. Z pewnym wysiłkiem powrócił do rzeczywistości. — Tak — powiedział żywo, po czym wbił w nią twardy wzrok. — Jest dość światów wewnątrz sfery, Zyllo K’Cee, dość kwestii, które wystarczą na sto długości życia. Musisz zapomnieć o Zewnętrzu.

— Dlaczego? — zapytała na wpół opryskliwie.

— Dlatego, że jest to niezdrowe, nieq’linnowskie, i jeszcze dlatego, że jeśli nadal będziesz upierać się przy swoim nienormalnym zachowaniu, to zalecę waszej pani dać ci w pupę.

— Och.

Zylla K’Cee rosła, piękna pięknością Q’Linnów, szybka i bystra. Zajęła pierwsze miejsce wśród piskląt jej cyklu, one zaś darzyły ją szacunkiem. Odznaczała się zdolnościami w zakresie posługiwania się słowami i pojęciami, była biegła w grach i łamigłówkach. Wyróżniała się wdziękiem nawet na tle tego gatunku o wdzięku tak wyjątkowym; stała się ekspertem od poezji powietrznej i baletu grawitacyjnego, sztuk najtrudniejszych i najbardziej przez Q’Linnów poważanych. Jej rówieśnicy uwielbiali ją i podziwiali. Jednakże dla starszych, dla których rozrywkę stanowiło przyglądanie się młodym, uczenie ich i ćwiczenie w dyscyplinie, była ona przedmiotem cichej troski, jako że cechowała ją jakaś rezerwa, dystans wobec innych. Wiele czasu spędzała sama. Gdy więc w jej piętnastej porze zastano ją przed przekaźnikiem wiedzy, gdy usiłowała uzyskać Informację o Zewnętrzu, zdecydowano zwrócić na nią uwagę Mędrców.

Rada została zwołana na odległą złotą planetę. Sześciu Mędrców zasiadało na wysokich grzędach złotej sali, a oskarżyciel i obrońca toczyli spór.

— Jest nienormalna — mówił oskarżyciel — niebezpieczna dla siebie i dla harmonii rasy.

— Jest wyjątkowo inteligentna — twierdził obrońca — pochodzi ze starej trwałej linii jaj K’Cee.

— Odchylenia są zaraźliwe.

— Normalizacja jest prosta.

Stawką było życie Zylli K’Cee, choć ona sama o tym nie wiedziała. Nie wiedziała nawet o owej debacie, gdyż wtedy pozostawała jeszcze w kurniku K’Cee przechodząc wraz ze stadkiem swoich rówieśników przez rytuały i nauki okresu młodzieńczego, czyniąc to pod kierunkiem nadzorcy żłobka, który zwrócił na nią uwagę Mędrców i który w oparciu o ich opinię został oskarżony o zdeformowanie jej osobowości.

Oskarżyciel i obrońca spierali się długo. Mędrcy wyszli, by się naradzić między sobą. Trzech z nich głosowało za śmiercią Zylli K’Cee, dwóch za pozostawieniem jej przy życiu argumentując, że nie powinno się naruszać godności linii K’Cee. Potem wszyscy spojrzeli na Najstarszego, który przemawiał ostatni (zgodnie ze swym prawem i obowiązkiem).

— Będzie żyć — oświadczył. — Nie ze względu na godność linii K’Cee, ale na użytek wiedzy Q’Linnów.

Mędrcy wytężyli uwagę.

— Od tysięcy pokoleń wierzyliśmy w prawa naszych przodków, akceptowaliśmy ich decyzje. Wierzyliśmy, bo dowód mieliśmy przed sobą: sto tysięcy lat niezmiennego życia, wzrostu wiedzy i mądrości.

Mędrcy gestami poparli te słowa, pomrukując na znak uznania.

— A dalej: jaki mamy dowód na to, że nadal potrafimy właściwie oceniać nasze dowody?

Pomruki aprobaty przeszły w chór zaszokowanych okrzyków, myśl była bowiem bluźniercza.

Najstarszy uciszającym gestem rozpostarł posiwiałe skrzydła.

— A może pozwolić temu pisklęciu na odchylenie? Może zgodzić się na to jego niezdrowe zainteresowanie rzeczami z Zewnątrz?

Drugi po Najmłodszym zapytał głosem pełnym szacunku:

— Ale w jakim celu?

Najstarszy mówił powoli, upewniając się, czy nadążają za nim.

— Aby się w sposób ostateczny przekonać, czy marzenie naszych przodków nadal się urzeczywistnia. Aby się przekonać, czy geny nadal są u samych swych korzeni prawdziwe. — Spojrzał po kolei na każdego. — My, którzy jesteśmy bez skazy, wybrani z racji naszej mądrości, my najlepsi z całej rasy... nie wątpimy w tamto marzenie, gdyż nie możemy tego uczynić. Wiara w nie jest nam wrodzona. Ale to dziecko, to zdefektowane pisklę — cóż z nim? Poszukuje wolności, którą nasi przodkowie uznawali za niezdrową, destrukcyjną.

— A zatem trzeba ją zlikwidować!

— Nie. Trzeba jej właśnie dać wolność! Trzeba jej pozwolić na wybór między tym, co ona myśli i czego pragnie, a tym, czego spodziewamy się po niej; musimy bowiem wiedzieć, co wybierze. Jeśli ona, z odchyleniami, uzna mimo wszystko, że należy do Q’Linnów, że droga, jaką nasi przodkowie wybrali, jest pomimo wszystko jej własną drogą, to będziemy wiedzieć, że marzenie jest ciągle jeszcze rzeczywiste.

Przez moment trwała cisza; Mędrcy rozważali implikacje tej myśli. Potem Drugi po Najstarszym powiedział:

— A zatem testowanie.

— Tak. Jej i nas samych.

— A jak przeprowadzimy ten test?

— Dyskretnie — odrzekł Najstarszy z Mędrców.

Gdy nadeszła jej osiemnasta pora, Zylla K’Cee opuściła — jak to było w zwyczaju u nie skojarzonych jeszcze Q’Linnów — rodzinny kurnik i wyruszyła w swój Wielki Lot, podróż w głąb samej siebie i sfery planet. Zajęcia miała różnorakie. Przez pewien czas śpiewała, kiedy indziej studiowała krystalografię gór lodowych z zewnętrznych atmosfer. A znów kiedy indziej badała system napędowy starodawnych spodków, którymi jej przodkowie wędrowali po galaktyce. Zapewne przypadkiem trafiło jej się zajęcie przy porządkowaniu starych zapisów, pośród których natrafiła — najwidoczniej znów przypadkowo — na małe jajko pamięciowe zawierające listę wszystkiego, co nadeszło z Zewnątrz do sfery światów w czasie ostatniego tysiąca pór. Dla Zylli K’Cee był to klucz do drzwi, jakie długo trzymano przed nią zamknięte.

Znalazła więc zapis o kawałku rozłamanej planety, co przydryfował przed sześciuset porami, o kawałku planety z resztkami wczepionej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin