Nadszedł zmierzch. Nadszedł wschód księżyca. Strach uderzył Rolanda jak twarda pięć, trafiajšca wprost w serce. Odchylił się, zachwiał na wšskiej skalnej półeczce, rękš próbował namacać wystajšcy kawałek skały, którego się do tej pory trzymał, ale działo się to jakby bardzo daleko od niego, bo on sam znów znalazł się w różowej burzy, tuż przed tym, nim porwał go wicher, nim pokazał mu pół kosmosu. Być może kryształ pokazał mu to, co działo się o cały wiat dalej, by móc nie pokazać tego, co zdarzy się tuż... i za chwilę. Gdybym sšdził, że jej życie jest w prawdziwym niebezpieczeń- stwie, zawróciłbym. W tej sekundzie. A jeli kryształ o tym wiedział? Jeli nie mógł kłamać, czyż nie potrafił przynajmniej kierować na fałszywy trop? Czyż nie zabrał go w podróż do mrocznych krain i mroczniejszej od nich Wieży? A przecież zobaczył w nim co więcej, co, co dopiero teraz mu się przypomniało: chudego mężczyznę w far- merskim kombinezonie, mówišcego... co? Nie całkiem to, co usłyszał, co przyzwyczajony był słyszeć od dziecka, nie: Życie dla ciebie i dla twych plonów, lecz... mierć szepnšł Roland do otaczajšcych go skał. mierć dla ciebie, życie dla mych plonów. Charyou tree. To włanie powiedział: charyou tree. Chod. Zbierz. Pomarańczowy, rewolwerowcze, zakrakałmu w głowie, mie- chem, starczy głos. Głos z Coos. Kolor stosów, charyou tree, fin de ano, to dawne czasy, o których pamiętajš tylko wypchane ludziki o pomalowanych na czerwono dłoniach. Pamiętały tylko one... do dzi. Dzi wszyscy przypomnš sobie dawne czasy, dawne zwyczaje, bo tak powinno być, od czasu do czasu. Charyou tree, przeklęty dzieciaku, charyou tree; dzi zapłacisz mi za mojego słodkiego Ermota. Dzi zapłacisz za wszystko. Chod. Zbierz. Wła! krzyknšł Roland, z całej siły uderzajšc Alaina w tyłek. Na litoć twego ojca, wła! Co się...? spytał Al słabym głosem, ale wspinaczkę rozpoczšł natychmiast. Szybko przekładał ręce na sznurze, drobne kamyki spadały na uniesionš twarz rewolwerowca. Mrużšc oczy, Roland podcišgnšł się i znów go uderzył. Poga- niał przyjaciela jak konia. Wła, niech cię przeklnš bogowie! krzyknšł. Być może nie jest jeszcze za póno. Ale wiedział, wiedział, że nie zdšży. Księżyc Demona wstał, widział jego upiorny poblask na twarzy Cuthberta i wiedział. W jego głowie szaleńcze brzęczenie błony, tego zgniłego wrzodu przeżerajšcego zdrowe ciało rzeczywistoci, mieszało się z szaleńczym miechem wiedmy. I wiedział. mierć dla ciebie, życie dla mych plonów. Charyou tree. Och, Susan... Susan niczego nie pojmowała dopóty, dopóki nie zoba- czyła mężczyzny o długich rudych włosach, w słomianym kapeluszu, prawie, lecz nie do końca, zasłaniajšcym oczy bezlitosnego rzenika. Był pierwszy, po prostu farmer (wi- dywała go chyba na Niższym Rynku, pozdrowiła raz i dru- gi, jak to na wsi, gdzie ludzie pozdrawiajš nawet obcych, a on jej odpowiedział), stojšcy samotnie niedaleko miejsca, w którym schodzš się Silk Ranch Road i Wielka Droga, owietlonego blaskiem wschodzšcego księżyca. Póki na nie- go nie trafili, niczego nie pojmowała, a potem rzucił w niš suchymi kolbami kukurydzy, rzucił w niš, gdy mijała go w jadšcym powoli wózku, z rękami zwišzanymi z przodu, opuszczonš głowš i pętlš sznura na szyi; wówczas pojęła wszystko. Charyou tree zawołał mężczyzna, miękko, niemal słodko wypowiadajšc słowa z języka Dawnych Ludzi, języka, którego nie słyszała od dzieciństwa, słowa znaczšce: chod, zbierz"... ale nie tylko to, także co ukrytego, sekretnego, wywodzšcego się od char, które mogło oznaczać tylko mierć. Suche kolby opadły na buty. Rozumiała już wszystko, pojęła zarówno tajemnicę, jak i to, że nigdy nie będzie miała dziecka, nie będzie lubu w odległym, baniowym Gilead, że nie za- mieszka w pałacu, nie połšczy się z Rolandem i nie odbierze hołdów w blasku elektrycznego wiatła, nie będzie miała męża, nie przeżyje już nocy słodkiej miłoci, że wszystko skończone. wiat poszedł naprzód i wszystko się skończyło... nim miało szansę naprawdę się zaczšć. Wsadzono jš na wózek, postawiono na wózku. Ostatni z Łowców Wielkiej Trumny założył jej pętlę na szyję. Nie próbuj usišć powiedział tonem niemal prze- praszajšcym. Wcale nie chcę cię udusić, dziewczyno. Jeli wózek podskoczy, a ty się przewrócisz, postaram się nie zacisnšć pętli, ale jeli zaczniesz siadać, będę musiał cię poderwać. Jej rozkaz. Skinšł głowš w kierunku Rhei, która siedziała nieruchomo, trzymajšc lejce w dłoniach jak szpo- ny. Ona tu teraz rzšdzi. I tak było rzeczywicie. Gdy zbliżali się do miasta, w dalszym cišgu rzšdziła. Cokolwiek kryształ zrobił z jej ciałem, cokolwiek jego utrata zrobiła z jej umysłem, moc wiedmy nie osłabła, być może nawet wzrosła, jakby znalazła sobie jakie inne ródło pożywienia, wystarczajšce przynajmniej na jaki czas. Mężczy- ni, którzy przełamaliby jš na kolanie jak szczapkę drewna na podpałkę, spełniali jej rozkazy, posłuszni niczym dzieci. W miarę jak popołudnie Plonów ustępowało wieczorowi, pojawiało się coraz więcej i więcej ludzi, kilku jechało przed wózkiem, z Rimerem i człowiekiem z bielmem na oku, kilku- nastu za wozem, z Reynoldsem, który trzymał sznur owinięty wokół przegubu, na czele. Nie wiedziała, kim sš ci ludzie, jak zostali wezwani. Rhea powiodła szybko rosnšcš grupę jeszcze kawałek na północ, po czym skręciła na południowy zachód w starš Silk Ranch Road, prowadzšcš do miasta. Przy wschodniej granicy Hambry Silk Ranch wpadała w Wielkš Drogę. Nawet oszoło- miona, niezdajšca sobie sprawy z tego co się dzieje, Susan zauważyła, że wiedma umylnie jedzie bardzo powoli, mierzšc tempo szybkociš, z jakš słońce chyliło się ku zachodowi, nie ponaglajšc kuca, lecz raczej wstrzymujšc go, czekajšc, aż zganie złoty blask popołudnia. Kiedy mijali farmera o chudej twarzy, samotnego, z pewnociš dobrego człowieka, majšcego własny spłachetek ziemi, obrabiajšcego go od witu do nocy, kochajšcego rodzinę (och, tylko te oczy okrutnego rzenika pod rondem zniszczonego słomianego kapelusza), zrozumiała, dlaczego jadš tak powoli. Rhea z Coos czekała na księżyc. Nie było bogów, do których mogłaby się pomodlić, zaczęła więc modlić się do ojca. Tatku? Jeli jestecie gdzie tam, pomóżcie mi być tak silnš, jak tylko potrafię, wierzyć w niego i pamiętać o nim. Pomóż mi także wierzyć w siebie. Nie w ratunek, nie w wybawienie; chcę tylko pozbawić ich radoci z oglšdania mego bólu i strachu. I jemu też pomóż... Niech będzie bezpieczny szepnęła. Niech ma miłoć będzie bezpieczna, bezpiecznie dotrze, gdziekolwiek zmierza, niech znajdzie radoć w tych, których spotka, i niech ci, których spotka, znajdš radoć w nim. Modlisz się, słodziutka? spytała wiedma, nie od- wracajšc się. Jej głos ociekał fałszywym współczuciem.Ano tak, dobrze robisz, jednajšc się z Potęgami, póki jeszcze możesz, nim lina wyparuje ci z gardła. Odrzuciła głowę i zakrakała miechem. Rzadkie kosmyki sztywnych, siwych włosów zapłonęły na pomarańczowo w wietle wznoszšcego się księżyca. Konie, którym przewodził Rusher, pojawiły się na dwięk rozpaczliwego okrzyku Rolanda. Stały niedaleko, z grzywami rozwianymi na wietrze, rżšc z niezadowolenia, kiedy wiatr zawracał, wypełniajšc im nozdrza zapachem unoszšcego się ponad kanionem białego dymu. Roland nie zwracał uwagi ani na nie, ani na dym, oczy utkwił w worku na plecach Alaina. Zamknięty w nim kryształ ożył; w rosnšcej ciemnoci pulsował niczym jaki dziwny różowy robaczek więtojański. Wycišgnšł po niego rękę. Daj mi go! Rolandzie, nie wiem... Daj mi go, na miłoć twego ojca! Alain spojrzał na Cuthberta, zobaczył, jak Bert kiwa głowš, i uniósł ręce do nieba w gecie bezradnoci, zmęczenia. Roland zerwał worek, nim Al zdšżył zdjšć go z ramienia. Jednym błyskawicznym ruchem rozwišzał rzemień i wyjšł kule. Płonęła jaskrawo, różowy Księżyc Demona zamiast pomarań- czowego. Za nimi i pod nimi przenikliwe wycie błony wznosiło się i opadało, wznosiło i opadało. Nie waż mi się patrzyć na tę rzecz powiedział Cuth- bert do Alaina. Nie waż się, na miłoć twego ojca. Roland pochylił się nad pulsujšcym kryształem, zatopił w nim oczy; różowy blask zalał mu policzki i czoło. W Tęczy Maerlyna zobaczył jš, Susan, córkę pastucha, pięknš dziewczynę w oknie. Widział jš, stojšcš na czarnym wózku ozdobionym złotymi, kabalistycznymi symbolami, wózku starej wiedmy. Za wózkiem jechał Reynolds, trzymajšc w ręce koniec sznura, którego pętla zarzucona była na jej szyję. Wózek jechał w stronę Green Heart, powoli, z godnociš, niczym na procesji. Po obu stronach Hill Street stali ludziefarmer z oczami okrutnego rzenika był tylko pierwszym z nichludzie z Hambry i Mejis, których pozbawiono zabawy, a którym teraz dano w zamian możliwoć uczestnictwa w dawnym, mrocznym rytuale; charyou tree, chod, zbierz, mierć dla ciebie, życie dla mych plonów. Nad tłumem poniósł się szept niczym grona fala. Ludzie zaczęli rzucać w Susan najpierw wyschłymi kolbami kukurydzy, potem zgniłymi pomidorami, potem ziemniakami i jabłkami. Jedno jabłko trafiło jš w policzek; zachwiała się, omal nie upadła, ale zdołała się wyprostować. Uniosła opuchniętš, lecz wcišż pięknš twarz tak, że padły na niš promienie księżyca. Patrzyła wprost przed siebie. Charyou tree szeptał tłum. Roland nie słyszał szeptu, lecz widział te dwa słowa na wargach tłoczšcego się wzdłuż ulicy tłumu. Był tam Stanley Ruiz, Pettie, Gert Moggins, Frank Claypool, zastępca szeryfa ze złamanš nogš, był Jamie McCann, wybrany tegorocznym Chłopcem Plonów. Roland widział setkę ludzi, których podczas pobytu w Mejis poznał i w większoci polubił. A teraz obrzucali oni kolbami kukurydzy i warzywami jego dziewczynę, zwišzanš...
sunzi