NIECHĘTNY SZERMIERZ częć III AUTOR : Dave Duncan HTML : ARGAIL To był piękny poranek, ospale upalny, nawet jeli za bardzo pachniało końmi i ludmi. Gdy tylko wyszedł z cienia domku, słońce uderzyło go żarem w plecy - to był taki poranek, który przywodził myl o letnim urlopie, plażach i opalonych dziewczynach, wędrówce po lasach czy odbijaniu piłki tenisowej. Chłopiec przeskoczył przez drogę, wdrapał się na niski murek i zaczšł truchtać po nim chwiejnie, z ramionami rozłożonymi dla utrzymania równowagi. Wallie przekroczył drogę, żeby przyłšczyć się do niego i zauważył rozległe obniżenie terenu cišgnšce się do drzew poniżej. Ale każdy komentarz z jego strony wywołałby znów to samo pytanie . Tylko kilku ludzi szło drogš pod górę. Gdy się zbliżył, zaczęli gestykulować i ukłonili się. Skinšł im głowš i szedł dalej. - Jak mam odpowiadać na pozdrowienia? - zapytał swojego przewodnika. - Skinienie wystarczy - powiedział chłopiec, teraz idšcy już pewniej po szerszym odcinku muru. Jego twarz była prawie na poziomie twarzy Wallie'ego. - oczywicie, ignoruj tych w czarnym i w białym. Tych w żółtym też, jeli chcesz. Tych w zielonym i w niebieskim powiniene uznawać - zacinięta pięć na sercu. To znaczy, że nie zamierzasz dobywać broni, podobnie jak ucinięcie ręki oznacza, że nie masz ukrytej broni - znów rozłożył ramiona przechodzšc przez pokruszony, wšski odcinek. - Nie należy się umiechać, to nie pasuje do sytuacji. - Nawet do ładnych dziewczyn? Chłopiec spojrzał na niego ostrzegawczo. - Od szermierza pańskiego stopnia to byłoby wręcz rozkazem. Wallie przyjrzał się uważniej kilku kolejnym mijanym grupom. Odziani na pomarańczowo mieli cztery znaki na czołach, na bršzowo - trzy. Biel oznaczała jeden znak, w sposób oczywisty to byli najniżsi stanem. Nie widział jeszcze czarnych ubiorów, ale wiedział, co one oznaczajš - niewolników. Nieletnie dzieci, chłopcy jak i dziewczynki, chodziły nago, jak jego towarzysz. - To w stosunku do cywilów - kontynuował chłopiec. - Gdy chodzi o szermierzy, sprawa staje się o wiele bardziej skomplikowana. Jeden rodzaj pozdrowienia, gdy tylko mijajš się na drodze, inny przy poważniejszej rozmowie. Zależy, czyj stopień jest wyższy i tak dalej - przeskoczył przez dziurę i wylšdował po jej drugiej stronie, pewnie jak koza. - Odpowiedzi różniš się od pozdrowień. Wallie nic na to nie powiedział. Droga ze stoku doliny zakręcała do stłoczonego nagromadzenia budynków, za którymi piętrzyła się ogromna, przypominajšca katedrę budowla, uwieńczona siedmioma złotymi iglicami... wištynia Bogini w Hann. To było z pewnociš ich miejsce przeznaczenia. Przeciwległš cianę doliny, stromš, jałowš i skalistš, rozszczepiał wšwóz. Z okna domku spoglšdał wzdłuż wšwozu do wodospadu, z którego unosił się wielki pióropusz wodnego pyłu, ze swego obecnego miejsca widział tylko obłok. Zrytš koleinami drogę zapaskudzały odchody mułów i inne nieczystoci - z trudem unikał zabrudzenia palców, aż ostatecznie poddał się i stšpał jak popadło. Buciory cisnęły, a chłopiec utrzymywał przerażajšce tempo, nawet jak dla kogo z nogami tak długimi, jak nogi Shonsu. Wreszcie dotarli do bitego gocińca, chłopiec zaczšł ić drogš i zwolnili. Miasto połknęło ich od razu cuchnšcym zaułkiem nędzy pomiędzy wysokimi, drewnianymi budynkami, które zajmowały prawie każdy swobodny cal. Pomiędzy nimi wiły się nędzne uliczki wypełnione tłumami przepychajšcych się ludzi, niosšcych pakunki, pchajšcych wózki albo po prostu spieszšcych się. Jednak zawsze jako znalazło się miejsce dla szermierza siódmego stopnia, chociaż pozdrowienia stały się niedbałe. Smród panował tu znacznie gorszy niż na wzgórzu. - Bršzowi sš najpospolitsi? - zapytał Wallie. Chłopiec, żeby utrzymać się przy nim, musiał coraz częciej odskakiwać, ale Wallie szedł dalej - niech sam się martwi. - Trzeci stopień to poziom rzemielnika - zniknšł za wózkiem straganiarza i przyłšczył się znów do Wallie'ego po drugiej stronie. - Wykwalifikowani rzemielnicy. Biali i żółci to uczniowie. Ponad tym sš już tylko stopnie naukowe - umiechnšł się przelotnie. Plštało się tu wiele grzebišcych w mieciach bezdomnych kundli, a wysokie ciany całkowicie zasłaniały słońce. Powietrze było gęste od owadów i smrodów - ludzkich, zwierzęcych, moczu i zgnilizny, wyjštek stanowiły tylko sklepy korzenne i piekarnie, tworzšc swymi zapachami co w rodzaju oaz. Wallie połapał się już; białe, żółte, bršzowe, pomarańczowe i czerwone. Zielone i niebieskie musiały być na samym szczycie, ale ich nie widział wcale. Najwyraniej układ był czysto arbitralny. - Dlaczego taka sekwencja? - zapytał. - Tędy - powiedział chłopiec, skręcajšc w kolejny wijšcy się zaułek, który okazał się równie ciemny, brudny i zatłoczony. - Bez powodu . Ponieważ to zawsze było robione w ten sposób. Takie jest standardowe wytłumaczenie na wszystko. Żebracy ubierali się na czarno, zwykle w niechlujne łachmany. Wielu z nich miało też owinięte łachmanem głowy... żeby uniknšć zniesławienia swego zawodu? Potrafił odgadnšć znaczenie niektórych twarzoznaków. Głony brzęczšcy hałas z przodu wskazywał na kunię i oczywicie twarzoznakami kowala były podkowy. Mężczyzna pchajšcy wózek z butami i trzewikami miał na czole wizerunek obuwia. Jednak wiele twarzoznaków stanowiły ideogramy i nie mógł odgadnšć, co znaczš romby, półkola, szewrony. - Powinni wypalić to miejsce i zaczšć od nowa - burknšł Wallie. - Robiš tak co pięćdziesišt lat, czy co koło tego - powiedział chłopiec. W dolnych kondygnacjach większoci budynków mieciły się sklepy, z szyldami ponad drzwiami, a czasami ze stolikami próbek. W niektórych warsztatach ludzie pracowali na widoku , tkajšc, szyjšc czy lepišc garnki. Dzbanek oznaczał garncarza. Wallie zauważył też oznaki chorób - lepotę, wycieńczenie i brzydkie wysypki. Ubóstwo było przytłaczajšce , widział stare kobiety zgięte pod wišzkami drzewa i dzieci pracujšce jak doroli. Nie podobało mu się to. Widział już przedtem ubóstwo - w Tijuanie na przykład, ale dla Tijuany usprawiedliwieniem była jej nowoć, tymczasowoć . To miasto wydawało się prastare, niezmienne i przez to jako gorsze. Chłopiec nieustannie przeskakiwał z jednego zaułka do drugiego, omijajšc główne ulice, które były nieznacznie szersze i chyba nawet bardziej zatłoczone, ponieważ jedziło nimi więcej wozów i wózków. - Czy ty próbujesz mnie zmylić, czy też czego unikamy? - zapytał Wallie. - Tak - odpowiedział chłopiec. Szli przez slumsy - niektóre budynki były czteropiętrowe. Teraz zauważył, że wiele zwierzšt, które uznał za bezpańskie psy, w rzeczywistoci było wychudzonymi winiami ryjšcymi w poszukiwaniu jedzenia w rynsztokach. winie zjadały wszystko, nawet fekalia, a ich obecnoć wyjaniała niektóre zapachy. - Przypuszczam, że rzeczna bogini nie pochwala spłukiwanych toalet? - zapytał Wallie. Chłopiec zatrzymał się i popatrzył na niego z wciekłociš. - Nie powiniene w ten sposób żartować! Wallie chciał trzepnšć go w ucho, ale chybił. Potrafił łapać muchy, a ten łobuziak zdšżył się uchylić? - Niezbyt to realne - powiedział Wallie i rozemiał się. - Chodmy tu! - chłopiec podszedł do wystawy w wšskich drzwiach, pionowej deski z rozwieszonymi na niej sznurami paciorków. Odziana w bršz, pomarszczona staruszka przycupnęła z boku na stołku, złożywszy razem palce. Chłopiec sięgnšł i zerwał sznur paciorków. Kobieta poruszyła się zaskoczona, pochyliła się uniżenie przed szlachetnym władcš, lecz została zignorowana. - Teraz spójrz! - chłopiec kołysał sznurem paciorków na jednym palcu. Były to gliniane zielone koraliki na nitce bez zapięcia. - Każdy z nich jest taki sam, a jednak odrobinę inny, to nie ma poczštku ani końca, biegnie tak samo w obu kierunkach i sznurek przechodzi przez wszystkie. Jasne? Idziemy! Ruszył. Wallie złapał go za ramię i tym razem dotknšł go. - One nie sš twoje, Mały! - Czy to ma znaczenie? - zapytał chłopiec, pokazujšc lukę w uzębieniu. - Tak, ma. wiaty mogš być różne albo umysły mogš być chore, ale wartoci moralne się nie zmieniajš. - Wallie patrzył na niego z góry, mocno trzymajšc drobne ramię w swej dużej dłoni. Stara kobieta w zdenerwowaniu żuła swe kłykcie i milczała. - Więc to jest jeszcze co, czego musisz się oduczyć - powiedział chłopiec. - Ale gdy zrozumiesz o co chodzi z paciorkami , to będziesz bliżej, Wallie Smith. Masz, babciu. Przecišgnšł sznurek przez drugš rękę i potem podrzucił go do niej, ale paciorki były jako nieznacznie zmienione. Błyszczały i na pewno nie były już gliniane. - Chodmy! - warknšł i pognał wzdłuż uliczki, a Wallie kroczył za nim, próbujšc przypomnieć sobie, co właciwie stało się z paciorkami i w jaki sposób chłopiec wymknšł się z jego uchwytu, a także usiłujšc zrozumieć, co znaczyła ta cała przemowa. Przecięli następnš ulicę i weszli w kolejny zaułek, przecisnęli się obok stojšcego wozu, potem przywarli do drzwi, gdy przejeżdżał ciężki wóz cišgnięty przez woły, czy w każdym razie co, co wyglšdało bardziej wiarygodnie niż wielbłšdziopyskie, długociałe konie. Ostatecznie wyszli na skraj otwartej przestrzeni, dostatecznie rozległej, żeby dopucić słoneczne wiatło. - Ach! wieże powietrze! - powiedział Wallie. - Względnie wieże. Chłopiec wpatrywał się w przeciwległš stronę podwórca, w cianę podobnš do urwiska. Dwa skrzydła ogromnych wrót, zrobionych z bali grubszych niż człowiek, wisiały krzywo na masywnych żelaznych zawiasach, obejmujšc z boków łukowate wejcie. Ale wrota były szeroko rozwarte i wy...
sunzi