Nowy27(1).txt

(24 KB) Pobierz
Rozdział 26
Wataha kuliła się przerażona, słyszšc wszędzie wokół odgłosy wybuchu. Jeden z pobliskich ludzkich budynków otoczyły płomienie, odgłos padajšcych drzew, krzyki ludzi i wycie złego wichru osłabiły ducha wilków. Uciekły.
Thraun wiedział, że szukajš cienia i ciszy, ale wiedział też, że to zła droga. Tam nie ma odpowiedzi, nie ma bezpieczeństwa. To można znaleć tylko wraz z ludzkim członkiem stada. Minęło dużo czasu, zanim udało mu się wilki zatrzymać, nie mówišc już o zmuszeniu ich do posłuszeństwa.
Warczał i wył, zachęcajšc do przerwania panicznej ucieczki, aż w końcu jeden po drugim zwolniły, kryjšc się w wšskim przejciu między dwoma wysokimi ludzkimi murami. Tu odgłosy zniszczenia były stłumione, a woń spalenizny, krwi i mierci zagłuszona przez zapach gnijšcej rolinnoci i starego błota rozpuszczonego przez deszcze.
Uszy Thrauna przepełniało teraz dyszenie watahy, a jego wzrok przycišgały wywieszone języki, rozszerzone ze strachu oczy i przycinięte do głów uszy. Wiedział, że nie powinni być tutaj, w rodku wiata ludzi. Rozumiał lęk wilków przed ogniem, który szalał wokół nich, smrodem spalenizny, krzykami umierajšcych ludzi i hukiem padajšcych budynków, ale wiedział, że nie może pozwolić, by strach zwyciężył.
I dlatego stał, podczas gdy stado się kuliło, i patrzył, jak oddechy jego towarzyszy wracajš do normalnego rytmu. Czekał, aż wszystkie wilki spojrzš na niego w oczekiwaniu na wsparcie, a skomlenie z głębi gardeł ucichnie. Przez cały ten czas wydawane przez niego odgłosy uspokajały je i dawały im siłę.
Częć jego istoty chciała natychmiast zabrać je do lasu, do szczeništ i suk, które przeżyły, ale byli już tak blisko. Ludzki członek stada i inni odnajdš kobietę i poznajš odpowiedzi. Tęsknił za lasem, ale jeszcze bardziej pragnšł znaleć się u boku ludzkiego członka stada. Pomóc ludziom. Nie było mu łatwo zaakceptować to uczucie, ale miał je w sobie i nie mógł temu zaprzeczyć.
Było to co, co chciał przekazać watasze, lecz nie znał dwięków ani gestów, które mogłyby to wyrazić. Wiedział, że wilki nie rozumiejš, dlaczego tu sš, oprócz tego, że ich przewodnik stada tu jest, a one ufajš, że on ma rację. I dlatego znów podšżš za nim, z powrotem między ogień, ból i smród, który wszystko przykrywa. Ale wrócš innš drogš i spróbujš uniknšć płonšcego drewna. Pójdš tam, gdzie był ludzki członek stada z tymi dziwnymi ludmi, których twarze były z drewna i którzy nie mieli niczego w miejscu, gdzie powinna być dusza. Bał się tych ludzi. Byli puci.
Thraun powšchał przemoczone futro każdego członka stada po kolei, łagodzšc ich strach. Będzie z nimi. Obroni ich. Teraz czas działać. Ale wilki nadal nie chciały ić, kuliły się w ciemnociach, w ich oczach był strach.
Skierował się do wyjcia, lecz one nie chciały za nim podšżać. Podbiegł i stanšł nad nimi, podczas gdy one kuliły się z głowami przy ziemi. Nie mogš tu zostać, i on próbował im to przekazać. Chowanie się w ciemnociach nie jest wilcze. Wataha poluje, wataha biega na wolnoci.
Zawarczał, domagajšc się, by wstały, zmuszajšc do posłuszeństwa. Był dominujšcym samcem i stado musi być mu posłuszne. Powoli szacunek i strach przed nim przezwyciężyły chęć ucieczki przed tym, co kryło się na zewnštrz. Wilki wstawały ze zwieszonymi głowami i drżšcymi kończynami, ale wstawały.
Stado znów było gotowe, więc wyprowadził je z ciemnego miejsca z powrotem w blask ognia i hałas. Smród złego wichru atakował jego nozdrza, dwięki metalu uderzajšcego o metal i ludzkie krzyki znów dwięczały mu w uszach.
Wyjšc, by dodać watasze sił, biegł przodem i szukał w powietrzu zapachu ludzkiego członka stada. Kiedy ponownie zbliżyli się do miejsca, gdzie lšd stykał się z wodš, czuł, że przerażenie, które ogarnęło stado, mija.
Wszędzie wzdłuż nabrzeża płonęły ludzkie budynki, a unoszšce się w powietrzu goršco sprawiało, że padajšcy deszcz natychmiast z sykiem zmieniał się w parę. Nie widział ludzkiego członka stada, ale wiedział, że on tu jest. Widział ofiary i ludzi, którzy na nich jechali.
Z warknięciem poprowadził stado do ataku. Podskoczył i zatopił kły w gardle ofiary, poczuł goršcš krew i pełne bólu szarpnięcia, gdy próbowała go zrzucić. Jedziec zawołał co i zamachnšł się swoim ostrzem, które tylko lekko zakłuło niewrażliwš skórę Thrauna.
Pucił gardło ofiary i w tym samym momencie skoczył na człowieka. Potężne łapy wbiły się w jego pier i zrzuciły go na ziemię, gdzie słaba istota bezskutecznie się broniła, gdy Thraun rozszarpywał jej gardło.
Zmieszana krew smakowała dobrze, ale nie miał teraz czasu, aby ucztować, a poza tym ludzkie mięso nie smakowało mu. Uniósł głowę i zobaczył, że wataha otacza ofiarę, która wycofuje się i uderza kopytami w powietrze, podczas gdy jedziec próbuje utrzymać się na jej grzbiecie. Wreszcie zwierzę upadło na kolana z głonym krzykiem bólu, a bezradny jedziec spadł na ziemię.
Thraun zawarczał i zaczšł szukać następnego celu. Jedcy i ofiary byli już wiadomi obecnoci wilków i coraz częciej atakowali stado, by je odepchnšć, podczas gdy z tyłu nadal rozbrzmiewały krzyki i szczęk broni.
Serce Thrauna zamarło w piersi, gdy zobaczył wpatrujšcego się w nich człowieka z mgłš w duszy. Nie miał niczego ostrego i przez to był jeszcze bardziej przerażajšcy. Warknięciami Thraun kazał wilkom rozproszyć się i ruszył biegiem w stronę człowieka. Skoczył, a w tej samej chwili w dłoni mężczyzny pojawiły się kule ognia, przepłynęły nad głowš Thrauna i wylšdowały daleko za nim. Zaciskajšc szczęki na twarzy mężczyzny i szarpišc pazurami jego pier, słyszał straszliwe skowyty i skomlenia stada.
Jeszcze mocniej zacisnšł szczęki, by skończyć z tym człowiekiem, po czym odwrócił się i pobiegł do swojej watahy. Znalazł wilki w tym samym miejscu, w którym je zostawił. Bliskoć ofiar i krwi była zbyt kuszšca, aby się rozproszyły, tak jak im kazał. A teraz trzy wilki leżały martwe, a jeden był ranny. Thraun patrzył bezradny, jak nienaturalny ogień pożera ich futra, kradnie im głosy i obezwładnia ciała. W końcu jeden z wilków napotkał spojrzenie Thrauna, i zanim jego wzrok zamglił się, Thraun odczytał ukryty w nim przekaz.
Zdrada.
Thraun siedział przy płonšcych szczštkach i wył, nie zwracajšc uwagi na otaczajšcych go wrogów. Nie obchodziło go, czy zostanie zaatakowany, czy też nie. Zawiódł. Stado zginęło, i to przez jego instynkty. Zawiódł, podobnie jak wczeniej zawiódł...
W jego zrozpaczonym umyle pojawił się przebłysk głęboko ukrytego wspomnienia. Niedużego człowieka. Członka ludzkiego stada, zakrytego bielš, z zamkniętymi oczami i nieruchomš piersiš.
Zagubiony Thraun nie miał siły do zemsty ani do ucieczki. Leżał więc, ostatni strażnik martwego stada, i przyglšdał się, jak ofiary i jedcy przepływajš wokół, jakby jego oczy widziały wszystko w zwolnionym tempie.
I z każdym uderzeniem serca jedno słowo nabierało mocy i znaczenia. W głębi duszy wiedział, że nie może go zignorować.
Przypomnij sobie.

* * *
Arlen odwracał się w siodle to w jednš, to w drugš stronę, próbujšc narzucić jaki porzšdek. Jego ludzie wysypali się na nabrzeże i kiedy minęli płonšce i zawalone budynki, ujrzeli trwajšcš w najlepsze bitwę. Kawaleria kolegiów walczyła z Protektorami, a gwałtownoć tego przesuwajšcego się wzdłuż doków starcia była przerażajšca. Mężczyni ryczeli, konie rżały, a zaklęcia uderzały we wszystkie strony, rozbłyskujšc na tarczach lub z całš mocš dopadajšc nieszczęsne ofiary.
Dym z płonšcego drewna i ciał wywoływał łzawienie oczu. Miecze uderzały o siebie lub o pancerze, ich brzęk odbijał się echem we wszystkie strony, a w blasku pożarów ogromny strumień rozcieńczonej przez deszcz krwi płynšł w stronę morza, ludzie i konie brodzili w nim.
Wišz Oceanu wypływał z portu pod pełnymi żaglami, po lewej za, w pobliżu Słońca Calaius i przed zawalonymi magazynami, na tle wznoszšcych się na setki stóp w niebo płomieni trwała bitwa. Hałas był ogłuszajšcy, a widok przerażajšcy, i Arlen nie miał pojęcia, jak to powstrzymać.
Wszędzie wokół mieszkańcy jego miasta poddawali się, ich odwaga topniała na widok otaczajšcej ich mierci. Ale Arlen nie mógł mieć do nich pretensji. Kiedy tylko jego strażnicy utworzyli szyk obronny, zostali zaatakowani z dwóch stron. Niektórzy padli ofiarš Protektorów wyršbujšcych sobie drogę z powrotem do centrum miasta, a inni Dordovańczyków, którzy pragnęli ich powstrzymać. W końcu lord wycofał się i teraz niedobitki oczekiwały od niego pomocy.
Jeden z mężczyzn, którego posłał, by ocenił przebieg walk w miecie, podbiegł do niego, ciężko dyszšc.
- Melduj - powiedział Arlen.
- Wszędzie trwa walka - powiedział młodzik liczšcy nie więcej niż dwadziecia wiosen i miertelnie przerażony. - Ogień doszedł aż do więzienia i Dzielnicy Soli. Jedna strona Placu Stulecia zapaliła się od ognia przyniesionego przez wiatr, ale tam też trwajš walki. - Przerwał zadyszany. - Protektorzy włóczš się po całym miecie, a dordovańscy magowie rzucajš na nich z dachów i okien zaklęcia. Nasi ludzie uciekajš. Setki kierujš się na północ, do zamku, ale nie sšdzę, by tam się zatrzymali. Wyglšda na to, że wszystko się wali. Co zrobimy, mój panie?
Młodzik spoglšdał na niego z błaganiem w oczach.
Arlen miał ochotę ryknšć, że nie ma pojęcia. Cokolwiek zrobiš i tak nie mogš powstrzymać walk, które wyrwały się spod kontroli, podobnie jak pożerajšcy budynki ogień. Było ich zbyt wielu. Setki wrogów walczyło w dokach i w miecie, a on miał pod rękš najwyżej trzydziestu przestraszonych mężczyzn. Niczego nie mogli zrobić, ale mimo to musiał ich pchnšć do jakiego działania. Musieli co robić.
- Słuchajcie, ludzie! - krzyknšł. - Wynomy się z doków. Stworzymy bezpiecznš strefę na placu. Niech nasi ludzie majš dokšd uciekać, a potem odprowadzimy ich do zamku. Zapomnijmy o tych bydlakach, niech się nawzajem pozabijajš. Uratujmy nasze rodziny. Ruszajmy!
Zawrócił konia i zaczšł ić, poczucie winy cišżyło mu n...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin