Nowy37(1).txt

(23 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 36
Ludzie Darricka podeszli bliżej, a zwiadowcy Połšczeniami dali znać, że Senedai rozpoczšł atak na Protektorów. wit oblał Balaię ponurym blaskiem, owietlajšc krajobraz skał, krzaków i traw, zatopiony w strugach deszczu.
Darrick zatrzymał żołnierzy nieopodal szczytu łagodnego wzniesienia. Wiatr niósł ku nim pień tysięcy wesmeńskich głosów. Generał wskoczył na niewielkš skałę i poprosił swych ludzi o uwagę.
 Wszyscy wiecie, po co tu jestemy, i pragnę wam szybko podziękować za wiarę, odwagę i determinację, jakš okazalicie od chwili, gdy spotkalimy się na brzegu zatoki Gyernath. Walczylimy już o wyzwolenie i walczylimy dla zemsty. Teraz nadszedł czas obrony. Ale nie chodzi nam tylko o uratowanie domu Septerna przed Wesmenami i uzyskanie czasu potrzebnego Krukom i Styliannowi. Walka toczy się o co wiele ważniejszego i chcę bycie wszyscy to zrozumieli, zanim ruszymy do bitwy.
Darrick zobaczył falę poruszenia w niewielkiej armii, jakby szmer spokojnego oceanu. Słuchali go. Teraz musiał dodać im wiary do walki o życie każdego mężczyzny, kobiety i dziecka na wschód od kolegiów.
 Pomylcie, w jakiej jestemy sytuacji. Gyernath trwa, ale nie ma już rezerw. Blackthorne nie istnieje. Tak samo Julatsa. Pozostałe kolegia stojš w obliczu ogromnego zagrożenia, a armia Wesmenów jest gotowa do ataku na Korinę. Chyba że jš powstrzymamy... Korina ma jedynie żałosnš garstkę gwardzistów. Nie majš murów. Baron Gresse mógłby zorganizować silniejszy opór, ale jest z nami, tutaj. Pozostali baronowie kryjš się w swych zamkach, bronišc jedynie własnego dobytku. Kto pozostał? Wy. Jestecie ostatniš nadziejš Balai na zwycięstwo i ocalenie. Nic innego nie stoi na drodze Wesmenów. I jeli uwierzycie w swój kraj i jego ludzi, w wasze rodziny i w tych, których nigdy nie spotkacie, wtedy zwyciężymy.
Generał widział wpatrzone w siebie setki oczu, czuł nieomal bicie ich serc. Wielkie słowa, pomylał, ale ich prawdy mogły dowieć jedynie uderzenia mieczy i huk zaklęć. Westchnšł i mówił dalej:
 Wesmeni mogš mieć więcej wojowników, ale my mamy więcej serca. Mamy w sobie ogień, mamy wiarę. Walczymy za naszš ojczyznę i ludzi, których kochamy. Przyszłoć Balai nie rozstrzygnie się u bram Koriny ani na murach Xetesku. Rozstrzygnie się dzi, tutaj, w bitwie o dom Septerna. I wiem, że każdy z was odegra w niej swojš rolę. Wierzę w was. Ale czy wy wierzycie w siebie?
Usłyszał ryk tysięcy gardeł, wlewajšc w jego serce otuchę i nowe siły. Wprost cieszył się, że Wesmeni już rozpoczęli swój atak.
Nadszedł czas, by uwierzyć. Czas, by walczyć.

* * *
 Sol?
Bezimienny odwrócił się na dwięk swego prawdziwego imienia. To był Cil. On, Ile i Rya stali nad kopcem wieżej ziemi, pod którym spoczywały spalone szczštki Stylianna. Nie było żadnych uroczystoci ani nawet zainteresowania ze strony nikogo poza Denserem. Xeteskianin czuł kolegialnš odpowiedzialnoć za pogrzeb byłego władcy.
Styliann nie doczekał się wielkiej ceremonii w kryptach Xetesku. Żadnego Czuwania przy zwłokach ani rytualnego pochówku. Żadnych zaszczytów. Tylko prosty grób wykopany w miękkiej ziemi, z dala od rzeki, pod skalnš cianš i w obcym wymiarze. Wykopany przez Protektorów narzędziami Vestari i zasypany w ten sam sposób.
Bezimienny podszedł do trójki wojowników. Z ramienia zwieszały mu się zwoje uplecionej przez Vestari liny.
 O co chodzi, Cil?  zapytał.
 Podjęlimy decyzję. Nie wrócimy do Xetesku. Zostaniemy tu, by żyć poród Kaan.
Bezimienny skinšł głowš.
 Tak też mylałem. Teraz jestecie już pewni, że nadal czujecie swoje dusze.
 A jeli samotnoć zacznie nam zbytnio cišżyć, możemy zawsze powrócić  powiedział Rya.
 A maski?  Bezimienny dotknšł swego policzka, czujšc, jak powracajš bolesne, niechciane wspomnienia.
 Wybralimy ciebie, by był pierwszym wiadkiem  zwrócił się do niego Cil.  Demony nie mogš nas tu skrzywdzić. Nie majš władzy w tym wymiarze. Tutaj jestemy wolni.
Bez chwili wahania Protektorzy odpięli i podnieli maski.
Bezimienny wstrzymał oddech, ale radoć w ich oczach rozwiała wštpliwoci. Po raz pierwszy od miesięcy, a może lat, poczuli na twarzach dotyk powietrza. Oddychali głęboko, kręcšc głowami i upajajšc się pięknem wiata, jaki dotychczas oglšdali jedynie przez otwory w maskach.
Rya, Ile i Cil byli młodymi mężczyznami, poniżej dwudziestu pięciu lat. Ich twarze, zupełnie białe, poza ciemnymi kręgami wokół oczu i ust, pokrywały czerwone pręgi, wrzody i ropnie, które  choć pielęgnowane przez xeteskiańskich uzdrowicieli, by zapobiec poważniejszej infekcji  nigdy nie zdołały się do końca zagoić. Teraz było to możliwe i młoda, przystojna twarz Cila, z dużymi, zielonymi oczami i regularnymi rysami, była poważnš stratš dla kobiet Balai. Bezimienny umiechnšł się do siebie. Przynajmniej po powrocie będzie jednego konkurenta mniej.
Nie potrzebowali słów, by wyrazić swe uczucia. Ich spojrzenia mówiły więcej niż najdłuższy tekst w bibliotece Xetesku. Bezimienny, a może raczej Sol, podszedł do nich i mocno ucisnšł każdego. Tak długo, jak pozostawali w wymiarze smoków, byli wolnymi ludmi. Spojrzał głęboko w oczy Cila i dostrzegł w nich nadzieję każdego Protektora.
 Pewnego dnia wszyscy staniemy się wolni, a wy będziecie mogli powrócić, tak jak teraz, bez masek. Nasze bractwo nie zostanie zapomniane i choć odzyskamy własne dusze, nigdy nie zostaniemy rozdzieleni. Wierzcie mi, nadal was wyczuwam.
Cil skinšł głowš.
 Musisz już ić. My dołšczymy do drugiej linii obrony naziemnej, razem z Vestari.
 Powodzenia  powiedział Bezimienny.
 I wam, Krucy.
Bezimienny pobiegł do miejsca, gdzie Krucy czekali obok smoków majšcych ich zanieć do szczeliny. Każdy stał w cieniu olbrzymiego cielska, spoglšdajšc na szyje i głowy podniesione dumnie, wysoko. Ilkar i Hirad mieli zasišć u podstawy karku Sha-Kaana, wojownik za magiem, tak by trzymać go, kiedy zaklęcie pochłonie całš jego uwagę. Bezimienny i Denser mieli polecieć na Nos-Kaanie, a Thraun miał podtrzymywać Erienne na szyi Hyn-Kaana.
 Gotowy?  zapytał Hirad.
 Tak  Bezimienny zerknšł jeszcze na swych wolnych braci.  Mamy jeszcze sporo do zrobienia na Balai. Ruszajmy.
Wczeniej odbyła się goršczkowa dyskusja, jak najlepiej umocować się na grzbietach smoków. Sha-Kaan i Jatha włšczyli się do niej i w końcu wybrali doć proste rozwišzanie. Każdy z Kruków miał mieć linę owiniętš w pasie, tak by nogi i ramiona pozostały wolne do uchwytu i utrzymania równowagi. Potem lina miała zostać zawišzania wokół dolnej częci szyi smoka.
Nie chodziło o to, by sznur utrzymywał ich na miejscu, ale by zapobiegł upadkowi, gdyby się zelizgnęli. Dolna częć szyi poruszała się najmniej, a była wystarczajšco wšska, by usišć na niej okrakiem. Wybrzuszenia na grzbiecie powinny zapobiec upadkowi w tył, a kiedy smok nurkował...
 ...będziemy się musieli najzwyczajniej mocno trzymać  powiedział Hirad.  Dobrze. Pamiętajcie, że komunikacja będzie bardzo trudna. Sha-Kaan poleci na przedzie grupy, a pozostałe smoki muszš się trzymać tak blisko, jak to tylko możliwe. Otrzymamy tyle smoków do osłony, ile tylko da się odłšczyć od kordonu wokół szczeliny. Denser, sšdzę, że ty powiniene przewodzić rzucaniu. Thraun, Bezimienny, wiecie, co macie robić. Nie pozwólcie magom spać.
 A jeżeli bitwa zmusi nas do rozproszenia się?  zapytała Erienne.
 No cóż, Ilkar mi powie, jeżeli stracicie koncentrację. W takim wypadku zaczynamy od poczštku. Sha-Kaan wie, że musi jak najszybciej połšczyć z powrotem formację. Musimy im zaufać. Będš nas chronić, jak tylko potrafiš. Co jeszcze mogę powiedzieć? Cokolwiek by się działo, nie spadnijcie.
Ucisnęli sobie dłonie i poklepali się po ramionach. Denser i Erienne pożegnali się długim, namiętnym pocałunkiem. A potem wszystkie trzy pary ruszyły do swoich smoków, pozwalajšc Vestari przymocować liny. Kiedy wspinali się na leżšce płasko na ziemi szyje, Hirad czuł gniew płynšcy z umysłów smoków.
 To okropnie niewygodne  warknšł Sha-Kaan.
 Tak  zgodził się Hirad.  I nie tylko dla was.
Usadowił się za Ilkarem, obejmujšc nogami szerokš szyję i czujšc, jak łuski wbijajš mu się w spodnie. Przypominało to ujeżdżanie byka.
 Po tym wszystkim nie będę już miał dzieci  mruknšł barbarzyńca.
 Nie rozumiem  zdziwił się Sha-Kaan.
 Nieważne  odparł Hirad.
Ilkar odwrócił się do niego i pokręcił głowš.
 Jeste nieprawdopodobny  powiedział.
 Przerażony, Ilk. Po prostu przerażony.
Vestari zawišzali liny pod szyjami smoków, wykorzystujšc kociste narole i łuski jako punkty zaczepienia. Hirad mógł się poruszyć, ale lina była za krótka, by pozwolić mu spać. Druga pętla znajdowała się z przodu, tak by miał się czego trzymać.
Siedzšc już na Sha-Kaanie, poczuł na nowo olbrzymiš potęgę smoka. Powietrze strumieniem przepływało przez szyję aż do ogromnych płuc, mięnie prężyły się i rozluniały pod łuskš, a szum pracy gigantycznych organów wewnętrznych smoka powodował wibracje łap i korpusu. Za sobš widział wygięty łuk grzbietu Sha-Kaana zasłaniajšcy wszelki widok. Nie mógł nawet dostrzec ogona. A tuż pod stopami barbarzyńcy z ciała Kaana wyrastały wielkie skrzydła. Poruszały się nieznacznie, uderzajšc o masywny tors. Sha-Kaan był latajšcš górš, a Hirad przywišzanš do niej mrówkš. Postanowił nie myleć o tym więcej.
 Czyj to był pomysł?  mruknšł pod nosem. Spojrzał na Bezimiennego, jak blady i milczšcy siedział przymocowany do szyi swojego smoka.  Hej, Bezimienny!  zawołał.
 Nic, co powiesz, nie polepszy tej sytuacji  odburknšł potężny wojownik.
 Nie mogę się doczekać chwili, kiedy ucisnę ci dłoń na Balai  powiedział Hirad.
 Jak idzie to powiedzenie?  odparł Bezimienny, a na jego twarzy przez ułamek sekundy zagocił umiech.  Do zobaczenia po drugiej stronie!
 Hiradzie Coldheart.
 Tak, Wielki Kaanie?
 Czy ty i Krucy jestecie gotowi?
Hirad wzišł głęboki oddech.
 Tak. Jestemy.
 Więc pozwó...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin