Nowy26(1).txt

(40 KB) Pobierz
ROZDZIAŁ 25
Przez moment oczy Thrauna zaszły mgłš, kiedy życie uszło z brata ze sfory. Poczuł to głęboko w duszy, przejcie w szary proch powodowało otchłań samotnoci w jego wilczym sercu. Bolesny skowyt wydarł mu się z gardła, gdy zobaczył, jak głowa brata ze sfory przechyla się lekko na bok, jak jego pier opada i nie podnosi się ponownie. Spojrzał na twarz kobiety, która się nim zajmowała. Odłożyła na bok przedmiot, którym ocierała twarz brata ze sfory, a potem zakryła jego nieruchome ciało białym materiałem.
Thraun widział jej smutek, czuł bezradnoć, przemieszanš z żalem i złociš. Minęła chwila i jego umysł zalała zwierzęca furia. Otworzył pysk i zawył ku niebu, od którego oddzielała go ludzka budowla. Ogarnęła go żšdza krwi, pragnienie znalezienia ofiary.
Ciało kobiety promieniowało teraz strachem, malował się na jej twarzy i płynšł z jej zapachem. Cofnęła się. Wyczuwał go, tak jak wyczuwał zapach lasu. To był strach przed nim i strach ten był dobry. Mówił mu, kiedy ofiara była pokonana. Ale próbowała uratować brata ze sfory i Thraun poczuł, że nie może jej upolować. Cień myli przemknšł przez jego oszalały umysł i wyskoczył na zewnštrz, wydajšc z siebie kolejne wycie. Jego ciało drżało, mięnie pulsowały wciekłociš, w umyle widział krew, a w nozdrzach czuł las.
Ale na zewnštrz zatrzymał się, drapišc pazurami twardy kamień. Wokół był ogień i krzyki w ciemnoci. Chaos i zamieszanie. Wszędzie biegali ludzie, a zapach tych znienawidzonych, których ciała pamiętał, zaatakował jego nozdrza, mieszajšc się z gnijšcym zapachem mierci. Gromada ludzi, tych nietkniętych zapachem znienawidzonych biegła ku przerwie w murach. Za nimi była ofiara, której pragnšł.
Biegł szybko ku wyjciu za mury, a jego dzikie warknięcia rozpędzały ludzi, którym wrodzony lęk przed wilkiem kazał uskakiwać mu z drogi. Czuł na zmianę strach i ulgę, gdy przebiegał obok nich, tropišc ten jedyny rodzaj ofiary o silnym zapachu, której krwi już próbował i zamierzał spróbować znowu. Wyskoczył za mury i węszšc w powietrzu, popędził prosto tam, gdzie czekała ofiara. Trzecie wycie ogłosiło wiatu jego żal po utracie brata ze sfory.
Thraun pobiegł w stronę migoczšcego blasku ognia. Wokół niego stali znienawidzeni ludzie. Czuł ich lęk i niezrozumienie hałasów i płomieni, które spowodowali ludzie ze sfory. Jego bršzowe ciało przemknęło w ciemnoci niezauważone, hałasy tłumiły jego kroki, a jego warknięcia były ciche.
Ofiara.
Nie pragnšł tropić. Sfora była daleko, kolory lasu zbladły w jego pamięci, a jego zwierzęcy umysł płonšł gniewem. Odebrano mu co, czego nie mógł odzyskać.
Nie zatrzymujšc się, wyskoczył z cieni, wysoko, dosięgajšc gardła pierwszej ofiary. Łapy oparł na ramionach, a szczęki zacisnęły się w poszukiwaniu krwi. Człowiek upadł od impetu skoku, ale nie miał już ducha walki, życie odpływało z niego przez rozszarpane ciało pod brodš. Thraun chłeptał chciwie krew, nie zważajšc na to, jak pryska mu na sierć i pysk. Zatopiony w jednym pragnieniu, nie słyszał jak inni ludzie otaczajš go, ale poczuł, gdy jeden z ich metalowych prętów odbił się od jego twardej skóry.
Odwrócił się i czterej mężczyni odskoczyli, wypluwajšc z ust słowa pełne strachu i pokazujšc sobie w przerażeniu miejsce, gdzie jeden z nich go uderzył. Thraun przysiadł i spišł się. Z żółtych lepi płynęła pogarda dla ich bezradnoci, a z pyska kapała mu krew ich towarzysza.
Mężczyni cofnęli się jeszcze dalej, ale nie mogli uciec, przynajmniej nie wszyscy. Thraun skoczył, uderzajšc łapami w pier jednej z ofiar, wypluwajšc goršcy oddech w jej twarz. Szczęki zacisnęły się, wyrywajšc ciało z policzka. Mężczyzna krzyknšł. Jego towarzysze uderzali Thrauna i próbowali go odcišgnšć. Wbił pazury w ofiarę, by jš uciszyć, cofnšł się i zaczšł kršżyć z wysuniętym jęzorem.
Jedna z ofiar odwróciła się i zaczęła uciekać, krzyczšc cały czas. Thraun spojrzał za wojownikiem, ale pozwolił mu odejć. Dwóch pozostałych stało w bezruchu, wiedzšc, że nie mogš ani pokonać wilka, ani obydwaj mu uciec. Na sygnał wypowiedziany przez jednego, rozdzielili się i pobiegli w przeciwnych kierunkach, ale Thraun już wczeniej wybrał kolejnš ofiarę. Skoczył za uciekajšcym, przez wšskš drogę, po której obu stronach wznosiły się kamienne mury, i zakończył jego żałosne życie z dala od blasku ognia.
Potem, z nasyconym ciałem i umysłem, pomciwszy odejcie brata ze sfory, oczycił łapy, pysk i pier i pobiegł z powrotem do miejsca, gdzie leżał Will. Żšdza krwi odpłynęła z jego umysłu, w którym pulsowało teraz tylko jedno zdanie.
Przypomnij sobie.

Przez chwilę Ilkar obawiał się, że nie zdoła opanować zamieszania. Spichlerz był wypełniony kobietami, mężczyznami i dziećmi w najróżniejszym wieku, natychmiast, gdy się zorientowali, że to nie Wesmeni wchodzš do rodka, z powrotem przysunęli się ku wyjciu.
Brzmiało to tak, jakby wszyscy mówili, płakali i krzyczeli jednoczenie i Ilkar przestraszył się, że zostanš stratowani, kiedy tłum ruszy ku wyjciu. Krzyczał, proszšc o ciszę, a do jego głosu dołšczyły okrzyki Hirada i Bezimiennego, którzy schowali miecze, wiedzšc, że Denser ostrzeże ich o zbliżajšcym się niebezpieczeństwie.
We wnętrzu spichlerza panował półmrok, ale nie zupełna ciemnoć. Kilka latarni z krótko przyciętymi knotami rozwietlało kamienne wnętrze przypominajšce teraz nieco jaskinię. Po lewej i prawej stronie Ilkar zobaczył miejsca przeznaczone do jedzenia i mycia się. Pomimo, że zapach potu i zduszonego powietrza był silny i wszechobecny, to brak smrodu moczu i fekaliów przekonał Ilkara, że jeńcy nie musieli przynajmniej załatwiać swych potrzeb w miejscu, gdzie spali i jedli.
Na czele tłumu młodsi mężczyni patrzyli na niego zmęczonymi, pełnymi gniewu twarzami, ich głosy ginęły w panujšcej wrzawie. Pomiędzy nimi Ilkar dostrzegł nieomylnie aurę maga i przesunšł się do przodu, by z nim pomówić. Jego ruch spowodował, że tłum zafalował i cofnšł się odruchowo. Ilkar mógł tylko zgadywać, jak traktowali ich Wesmeni. Ich strach pochodził z niewiedzy. Każdego dnia, niektórzy z nich byli zabierani i nigdy nie wracali. Ilkar wiedział, gdzie leżeli i gdy zrozumiał, że ci ludzie, jego ludzie, nie mieli pojęcia o losie swych towarzyszy, poczuł ciężar w żołšdku i na nowo ogarnšł go gniew na cierpienie Julatsy.
Jednak ciała spoczywajšce przed kolegium były sprawš, której nie mógł zignorować i która mogła narazić na szwank całš misję ratunkowš, gdyby nie potraktował jej właciwie.
Mag był w rednim wieku i raczej drobnej budowy. Jego głowę pokrywały kępki rudych włosów, a na wšskiej twarzy malowała się ulga. Jednak Ilkar nie pozwolił mu przemówić, skinšł tylko do niego, by się zbliżył. Ucisnęli sobie dłonie, stajšc krok przed tłumem.
 Twoje imię?  zapytał Ilkar.
 Dewer.
 Dobrze. Ja jestem Ilkar, a to sš Krucy. Jestemy tu, by was stšd wycišgnšć. Wszystkich. Ale nie mamy dużo czasu.
Dewer patrzył na niego szeroko otwartymi oczyma.
 Krucy?  w jego oczach pojawiły się łzy.
 Tak. Posłuchaj, ci ludzie muszš się uciszyć. Wesmeni sš blisko i musimy zaraz ruszać. Kto tu dowodzi?
 Ja uciszę ludzi  powiedział Dewer.  Tymczasem porozmawiaj z Lallanem  wskazał na szczupłego mężczyznę przed szećdziesištkš. Nosił ciemnozielone szaty i czerwonš koszulę, teraz brudnš i porwanš, ale nadal widać było jej dobrš jakoć. Twarz miał napiętš i zmęczonš, ale dumnš. Stał wyprostowany, jakby nie chciał się ugišć przed gwałtownš zmianš sytuacji.
Ilkar podszedł do niego i dał znak Hiradowi i Bezimiennemu, by do niego dołšczyli.
 Lallanie.  Szybko ucisnęli sobie dłonie.  Jestem Ilkar, a to Hirad i Bezimienny.
Lallan skinšł głowš.
 Poznałem was, kiedy weszlicie.
 Bardzo ważne jest, by twoi ludzie nas wysłuchali i dokładnie wykonywali nasze instrukcje. Jeżeli nie, może dojć do rzezi.
 Ilu was tu jest?  zapytał Hirad.
 Trzy tysišce czterysta siedemdziesišt osiem osób  wyrecytował Lallan jednym tchem.  Na poczštku było więcej, ale Wesmeni zaczęli zabierać najstarszych, najmłodszych i niektóre kobiety.
 Wiem, i to jest co, z czym też musimy sobie poradzić  wokół Ilkara gwar rozmów zamienił się w serię uciszajšcych poleceń, a potem zapadła zupełna cisza.
 Jestemy pod wrażeniem  powiedział Bezimienny.
 Bardzo wczenie zdecydowalimy, że dyscyplina jest bardzo ważna. Przemówię pierwszy, a potem przedstawię ciebie, Ilkarze. Wysłuchajš cię, jeli ich poproszę.
Czterej mężczyni cofnęli się dalej od tłumu, w stronę drzwi. Denser w tej samej chwili podleciał do wejcia, postawił bezpiecznie Erienne, pocałował jš i z powrotem wzniósł się w powietrze. Dordovanka wbiegła do rodka, burzšc ciszę tłumu, w którym rozległy się pomruki wyrażajšce niepokój.
 Erienne?  zapytał Hirad.
 Mamy kłopoty. Główny trzon armii Wesmenów nadchodzšcy z zachodu zmienił kierunek i idzie w tę stronę. Denser sšdzi, że jest z nimi dowódca i że on domylił się, co się dzieje. Niedługo tu będš. Udało nam się zabezpieczyć korytarz do kolegium, ale jestemy atakowani w kilku miejscach. Kard nie może długo czekać. Jego ludzie tam ginš, a on potrzebuje ich na murach.
 Dobra  powiedział Bezimienny.  Lallan, mów, teraz.
Lallan skinšł głowš i zwrócił się do tłumu, który ucichł na jego pierwsze słowo.
 Przyjaciele  wycišgnšł ramiona dłońmi w ich stronę.  Krucy sš tutaj, by nas uratować. To niebezpieczne, więc błagam was, wysłuchajcie, co Ilkar ma do powiedzenia i zaufajcie mu całkowicie. Zbliżajš się Wesmeni i musimy działać zdecydowanie. To nasza jedyna szansa. Ilkar.
Mag Kruków wystšpił naprzód.
 Na zewnštrz jest ciemno, jedyne wiatło to pożary i zaklęcia na niebie. Wesmeni atakujš Julatsę, ale mamy tę jedynš szansę, by wyrwać was z ich niewoli. Oto, co chcemy, bycie zrobili. Na sygnał Lallana uciekacie stšd i biegniecie ile sił przez południowy bazar, głównymi ulicami, do kolegium. Nie zatrzymujcie się, dopóki nie będziecie za murami. Każdy, kto umi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin