Harry Harrison - Ku Gwiazdom (2) Gwiezdny Dom.doc

(755 KB) Pobierz
Tytuł oryginału

 

Tytuł oryginału

To the Stars. Starworld

Rozdział 1

 

 

Redaktor

Jacek Foromariski

Opracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja: Radosław Dylis

PRINTED IN GREAT BRITAIN

Wydanie I

Harry Harrison 1987 Copyright for the Polish edition

by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991

ISBN 8385276742

GWIEZDNY DOM

 

Rozdział 1

 

Stary, połatany frachtowiec przeciął orbitę Marsa i leciał dalej, wykorzystując jedynie tradycyjny napęd silników atomowych. Kierował się w stronę Ziemi  lub raczej w stronę miejsca, w którym Ziemia znajdzie się za kilka godzin. Wszystkie urządzenia elektroniczne statku były bądź wyłączone, bądź pracowały na minimalnych obrotach  pełną moc pobierały jedynie ekrany ochronne. Wraz ze zbliżaniem się ku Ziemi, z każdą sekundą rosło ryzyko wykrycia. I natychmiastowego zniszczenia.

A więc przynosimy im w końcu wojnę  powiedział oficer polityczny.

Przed rewolucją był profesorem ekonomii niewielkiego uniwersytetu na jednej z odległych planet. Wojna pozmieniała wszystko.

Nie musi mnie pan o tym przekonywać  odparł Blakeney.  Byłem w komitecie, który opracował ten atak. I mówiąc szczerze, wcale nie jestem tym pomysłem zachwycony.

Wcale nie próbuję pana przekonywać, po prostu sama myśl o tym sprawia mi przyjemność. Miałem rodzinę na Teorancie...

Ale już jej pan nie ma  przerwał szybko Blakeney.  Cała planeta została zniszczona. Radziłbym, by jak najszybciej pan o nich zapomniał.

Nie. Chcę o nich pamiętać. I wierzę, że atak ten przeprowadzamy także i po to, by uczcić pamięć tych ludzi. Tych i milionów innych, zniewolonych lub

pomordowanych. Nareszcie odważyliśmy się walczyć. Jestem z tego dumny.

Wciąż niepokoi mnie oprogramowanie komputera.

Zupełnie niepotrzebnie. Pojedyncza bomba zrzucona zostanie na Australie. W jaki sposób może pan nie trafić w tak duży cel?

Mogę to panu dokładnie wyjaśnić. Po odłączeniu statku zwiadowczego rozpocznie on przyśpieszenie od prędkości podstawowej, którą w tej chwili osiągamy. Komputer nie będzie mógł popełnić żadnego błędu w trajektorii lotu, ponieważ nie będzie czasu na żadne korekty. Czy zdaje pan sobie sprawę, jak ogromna będzie prędkość końcowa?  sięgnął po kalkulator i nacisnął kilka przycisków.

Dowódca niecierpliwym ruchem uniósł rękę.

Wystarczy. Nie mam w tej chwili głowy do matematyki. Wiem jedynie, iż nasi najlepsi specjaliści zmodyfikowali statek zwiadowczy do tego jednego zadania. W środku jest jakiś wirus, który ma zniszczyć wszystkie zasoby żywności. Sam pan przecież opracował program lotu, lokalizacji celu i rzucenia bomby.

Tak, zawierają one jednak zbyt wiele zmiennych. Zejdę na dół i przeprowadzę jeszcze jeden test.

Proszę bardzo. Lecz niech pan nie zapomni, że pozostało już tylko kilka godzin. Gdy znajdziemy się w zasięgu sieci ich radarów, natychmiast wysyłamy statek i zmykamy, nie oglądając się za siebie.

To nie zajmie dużo czasu  zapewnił Blakeney.

Odwrócił się i opuścił mostek.

"To wszystko jest jedną wielką improwizacją"  rozmyślał ponuro, idąc w dół pustymi korytarzami statku.

Nieuzbrojony frachtowiec atakujący samo serce Federacji! Lecz sam plan był na tyle zwariowany, że może się powieść. Od momentu przecięcia orbity Marsa wciąż nabierali prędkości. Być może uda im się przemknąć tuż obok Ziemi, zanim zaskoczona obrona będzie w stanie wykonać przeciwuderzenie, i wystrzelić bez przeszkód niewielki statek zwiadowczy, nad którym kontrolę przejmie komputer.

I to właśnie martwiło go najbardziej. Obwody większości komputerów były prototypowe i niesprawdzone. Jeżeli zawiodą, nie powiedzie się cała misja. Przeprowadzenie jeszcze jednej serii testów było sprawą zwykłego rozsądku.

Maleńki zwiadowca, mniejszy nawet niż zwykły pojazd ratunkowy, tkwił przymocowany do podłogi zewnętrznego luku stalowymi klamrami wyposażonymi w wybuchowe sworznie. Tuba łącznikowa, dzięki której powietrze z frachtowca przedostawało się do wnętrza zwiadowcy, wciąż tkwiła na swoim miejscu. Blakeney przeczołgał się przez nią, wszedł do wnętrza kabiny i zmarszczył czoło, spoglądając na umieszczoną na jednej ze ścian plątaninę kabli i urządzeń kontrolnych. Odwrócił się w stronę ekranu, wcisnął kilka przycisków na pulpicie komputera i rozpoczął ostatnią serię kontrolnych testów.

Nagle na mostku zabrzmiał sygnał alarmowy i paru członków załogi podeszło, by spojrzeć na ekran. Oficer polityczny zbliżył się także i stanął tuż obok pełniącego wachtę operatora.

Co to za sygnał?  zapytał.

Weszliśmy właśnie w zasięg ich detektorów.

Więc wiedzą już, że tu jesteśmy?

Niekoniecznie. Wciąż jeszcze znajdujemy się w płaszczyźnie ekliptyki...

A to oznacza..

Że jesteśmy jeszcze zbyt daleko, by mogli wykryć jakiekolwiek ślady promieniowania z naszego statku.

Na razie jesteśmy dla nich jeszcze jednym kawałkiem kosmicznego śmiecia. Na razie. System wykrywania został już jednak zaalarmowany i za chwilę skierują na nas wszystko, co tylko mają. Lasery, radary i tym podobne rzeczy. Zresztą wkrótce się tego dowiemy. Monitorujemy ich wszystkie sygnały. Gdy powrócimy, wszystko będzie pięknie nagrane. Po uważnym przeanalizowaniu dowiemy się sporo o układach, w jakich pracują.

"Gdy  pomyślał ponuro oficer polityczny  a nie: jeżeli". Jak na razie morale załogi było bez zarzutu. Lecz to dopiero połowa misji. Pozostała jeszcze ta druga połowa  ta najważniejsza. Zerknął na zegar i połączył się ze statkiem zwiadowczym.

Wkraczamy w strefę czerwoną. Do odłączenia statku pozostało mniej niż pół godziny. Co u pana?

Za chwilę kończę i zaraz do was dołączę.

Dobrze. Chciałbym...

Zlokalizował nas radar pulsacyjny!  wykrzyknął operator. Teraz wiedzą już, że się zbliżamy. Tuż obok jego łokcia zapłonął nagle ekran pomocniczy, na którym pojawiać się zaczęły rzędy cyfr. Operator wskazał na nie palcem.  Wszystkie ekrany ochronne zostały wystrzelone, tak więc na ich ekranach zamiast jednego, pojawi się kilkanaście niezidentyfikowanych punktów, poruszających się w różnych kierunkach i z różnymi prędkościami.

Nie będą więc wiedzieli, który z tych punktów jest prawdziwym statkiem?

W tej chwili nie, lecz już wkrótce zaczną analizować wypadkowe wszystkich kursów, zarówno do przodu jak i do tyłu w czasie i zlokalizują ten prawdziwy. Jednak zanim ich komputery uporają się z tym problemem, nasze zainicjują już kolejne programy dezorientujące. Zresztą całkiem niezłe, opracowane przez najlepszych fizyków i komptechów.

Rozumowanie to nie trafiało jednak do przekonania oficerowi politycznemu. Nie podobała mu się myśl, iż jego życie zależy od zaprogramowanych przez nieznanych mu ludzi komputerów, bawiących się w kotka i myszkę z komputerami wroga. Zamiast tego wyjrzał na zewnątrz, spoglądając na maleńkie iskierki gwiazd i powiększający się dysk Ziemi. Spróbował wyobrazić sobie, jak tuż obok nich przemykają niewidzialne promienie światła i fale radiowe. Było to oczywiście niemożliwe. Musiał jedynie na wiarę przyjąć, iż rzeczywiście tam są i walczą zamiast niego z wrogiem.

Ludzie dawno już przestali toczyć bitwy w kosmosie. Zastąpiły ich komputery. Załogi były jedynie uwięzionymi w kruchych kadłubach obserwatorami. Stał nieruchomo, nieświadomy, iż coraz mocniej zaciska założone za plecy dłonie.

Nagle wyczuł raczej niż usłyszał serię niewielkich, głuchych wstrząsów, po których nastąpiła słyszalna już wyraźnie eksplozja.

Trafili nas!  wykrzyknął w przypływie paniki.

Jeszcze nie  odparł operator, nie odrywając wzroku od ekranu. Wystrzeliliśmy jedynie pozostałe ekrany, a po nich statek zwiadowczy. Nasza misja jest już zakończona, lecz musimy się jeszcze stąd wyrwać. Stos wyłączony, obwody napędu przestrzennego zregenerowane w pełni. Za chwilę będziemy w drodze.

Oczy oficera politycznego otworzyły się szeroko, gdy jego mózg przeszyło nagle straszliwe podejrzenie. Rozejrzał się szybko dookoła.

Gdzie jest Blakeney? wykrzyknął, lecz żaden ze zgromadzonych na mostku ludzi nawet go nie usłyszał.

W napiętym milczeniu odliczali sekundy, dzielące ich od pocisków, które z pewnością zostały już wystrzelone w ich stronę.

Oficer jednak nie myślał w tej chwili o rakietach. Wiedział już, gdzie był Blakeney.

Miał wiec rację, zupełną rację! I oni nazywali siebie komptechami. Nie potrafiliby nawet napisać programu, który wygrałby w bierki. Porównawcza orientacja przestrzenna najwidoczniej przekraczała ich możliwości.

Z satysfakcją obserwował elektroniczny pisak, kreślący na ekranie obraz przesuwającej się w dole Ziemi. Nagle zmartwiał, gdy dostrzegł przesuwający się majestatycznie tuż nad Europą front burzowy. Wyłączył automat zawiadujący ruchami pisaka i dotknął palcem ekranu w miejscu, na którym widział jedyny wolny w tej chwili od gęstej pokrywy chmur wycinek Australii. Gdy świecąca końcówka pisaka przesunęła się na wskazane przez niego miejsce, wcisnął klawisz z napisem IDENTYFIKACJA POZYTYWNA i cofnął palec.

W sekundę później jednostajny do tej pory śpiew silników zmienił się, gdy niewielki stateczek zmienił kurs. Dobrze. Wyświetlił na ekranie kolejny etap programu i odblokował przełącznik, umożliwiający mu w razie jakichkolwiek kłopotów ręczne odstrzelenie pojemnika.

Na szczęście nie było żadnych. W chwili, gdy na ekranie pojawiła się cyfra zero, komputer uaktywnił mechanizm detonujący, wyrzucając ceramiczny pojemnik ku powierzchni Ziemi. Siedzący w kabinie oddalającego się łagodnym łukiem stateczku, Blakeney uśmiechnął się w duchu, wiedząc, co się za chwilę wydarzy: pojemnik był jedyną rzeczą, która została zaprojektowana naprawdę dobrze. Wraz z opadaniem w coraz gęstsze warstwy atmosfery, pojemnik, zawierający umieszczone w kriogenicznych kapsułach zamrożone wirusy, zacznie się rozgrzewać, wytracając przy tym szybkość. Odpadnie powłoka ceramiczna, odsłaniając tkwiący wewnątrz manometr.

Dokładnie na wysokości dziesięciu tysięcy siedemset sześćdziesięciu dziewięciu metrów eksploduje ładunek wybuchowy, uwalniając zawarte w kapsułach wirusy.

Wiatry rozniosą je po całej Australii, zaniosą być może nawet do Nowej Zelandii  zmodyfikowane genetycznie, mikroskopijne szkodniki, które zaatakują i zniszczą wszelkie pozostałe jeszcze na Ziemi zbiory płodów rolnych.

Blakeney uśmiechał się jeszcze, gdy uderzył pocisk.

Ponieważ rakieta wyposażona była w głowicę jądrową, ludzie na powierzchni Ziemi odnieśli wrażenie, iż przez moment nad horyzontem rozbłysło drugie słońce.

 

Rozdział 2

 

Odrzutowiec TWA wystartował z Nowego Jorku parę godzin po zmroku. Natychmiast po osiągnięciu wyznaczonego mu korytarza powietrznego zwiększył szybkość do naddźwiękowej i z rykiem silników pomknął na wschód. Gdy przelatywali nad Kansas, lecący z prędkością 2,5 Macha odrzutowiec napotkał na pierwsze promienie zachodzącego słońca. A gdy obniżyli pułap lotu nad Arizoną, słońce stało jeszcze wysoko nad horyzontem, i pasażerowie, którzy oglądali jeden zachód słońca w Nowym Jorku, byli teraz świadkami kolejnego, tym razem jednak o wiele bardziej malowniczego  nad pustynią Mojave.

ThurgoodSmythe skrzywił się i przyciemnił okno. Musiał przejrzeć notatki ze zwołanej w pośpiechu w gmachu Narodów Zjednoczonych konferencji i nie miał głowy, by podziwiać subtelne piękno zachodu słońca. Na jego kolanach leżała otwarta dyplomatka z tkwiącym wewnątrz ekranem monitora. Wędrowały teraz po nim cyfry, nazwiska i daty. Nieruchomiały jedynie wtedy, gdy mężczyzna dotykał klawiatury niewielkiego komputera, korygując błąd zapisu. Robił to jednak zupełnie automatycznie, myślami błądząc wokół tego, co wydawało się nieprawdopodobne, a jednak się wydarzyło.

Lądowaniu towarzyszyło niewielkie szarpnięcie. ThurgoodSmythe zamknął dyplomatkę, naciśnięciem guzika rozjaśnił przyciemnione okno i spojrzał na zewnątrz, na białe wieże centrum kosmicznego, skąpanego w tej chwili w krwawych rozbłyskach zachodzącego słońca. Był pierwszym pasażerem, który wysiadł z samolotu.

Na zewnątrz czekało już dwu umundurowanych strażników. Na ich sprężysty salut skinął jedynie niedbale głową. Nie padło ani jedno słowo, czy to powitania, czy też z prośbą o identyfikację. Strażnicy wiedzieli, kim był; wiedzieli także, iż ten nadprogramowy lot odbył się jedynie po to, by przywieźć tego człowieka tutaj. Haczykowaty nos i ostre rysy twarzy ThurgoodSmythe'a wystarczająco często pojawiały się w środkach masowego przekazu, by nie zadawać mu żadnych pytań. Krótko przycięte, stalowo-siwe włosy oraz wyprostowana sylwetka sprawiały, iż wyglądał dokładnie na tego, kim był w rzeczywistości na człowieka u steru władzy.

Gdy wszedł do pokoju, August Blanc stał zwrócony twarzą w stronę ogromnego, całościennego okna. Jako dyrektor Spaceconcent zajmował biuro umieszczone na ostatnim piętrze najwyższego budynku administracyjnego. Widok za oknem był wręcz olśniewający. Majaczące na horyzoncie smoliście czarne góry, obramowane były czerwienią nieba. Wszystkie budynki i statki kosmiczne skąpane były w tym samym, ognistym kolorze  kolorze krwi. Być może był to znak. Dyrektor wzdrygnął się na tę myśl. Nonsens. Słysząc za plecami znaczące chrząknięcie, odwrócił się i spojrzał prosto w twarz ThurgoodSmythe'a.

Mam nadzieję, że miał pan przyjemny lot  powiedział, wyciągając dłoń.

Była szczupła i równie delikatna, jak rysy jego twarzy. Chlubił się posiadaniem starego, francuskiego tytułu, niemniej jednak używał go niezmiernie rzadko. Zresztą ludzie pokroju ThurgoodSmythe'a nie zawracali sobie takimi rzeczami głowy. Przybysz skinął krótko głową, wydając się zniecierpliwiony tymi niepotrzebnymi formalnościami.

- Niewątpliwie miał pan męczący dzień. Może więc coś na pokrzepienie?

-Nie. Dziękuję drogi Auguście. Chociaż... poproszę o szklaneczkę Perrier.

To suche powietrze w samolotach... Nie to, co w naszych liniowcach  powiedział, podając gościowi wysoką szklaneczkę. Sobie nalał koniaku. Nie odwracając głowy, zupełnie jakby zawstydzony tym, o co chce zapytać, przemówił w stronę zgromadzonych w barku butelek:  Czy rzeczywiście jest źle? Tak źle, jak o tym czytałem?

Nie wiem, co pan słyszał  odparł ThurgoodSmythe, pociągając ze szklaneczki.  Ale w zaufaniu mogę panu powiedzieć...

Ten pokój jest absolutnie bezpieczny.

... że jest o wiele gorzej, niż nam się wydawało na początku. To była istna lawina  opadł w fotel i pustym wzrokiem zapatrzył się w trzymaną w dłoni szklaneczkę.  Przegraliśmy. Wszędzie. Nie mamy już kontroli nad żadną z planet...

To niemożliwe!  w starannie modulowanym do tej pory głosie Augusta zabrzmiały nutki niemal zwierzęcej paniki. A nasze bazy? W jaki sposób mogą zostać zajęte?

Nie mówię w tej chwili o nich. Są zresztą nieważne. Położone są na pozbawionych powietrza księżycach o niskiej grawitacji i muszą być regularnie zaopatrywane. Więcej z nimi kłopotu niż pożytku. Ewakuujemy je wszystkie.

Nie możecie tego zrobić! Są naszą główną linią obrony przed...

Używając klasycznego porównania: są naszą piętą Achillesową  tym razem w głosie ThurgoodSmythe'a nie było ani śladu ciepła.  Potrzebujemy transportu i potrzebujemy ludzi. Tutaj jest rozkaz. Od tej chwili jest pan odpowiedzialny za sprawny przerzut siecią Fascolo  wyjął z dyplomatki dokument i wręczył go pobladłemu wyraźnie dyrektorowi.  Decyzje zostały już podjęte.

August Blanc wyciągnął drżącą dłoń i przybliżył dokument do oczu. ThurgoodSmythe spoglądał na niego bez słowa. Ten człowiek był mu potrzebny. Znał się na tym, co robi. Tylko dlatego jego głos, gdy odezwał się ponownie, zabrzmiał niemal łagodnie:

Wiem, iż decyzje takie łatwiej jest czasami podjąć, niż się z nich wywiązać. Przykro mi, Auguście. Rebelianci nie pozostawili nam wyboru. Planety są ich. Wszystkie. Zaplanowali to doskonale. Większość naszych ludzi została pojmana lub po prostu nie żyje. Jednak cała nasza flota przestrzenna pozostała nietknięta, chociaż miało miejsce parę aktów sabotażu. To, co w tej chwili robimy, to po prostu strategiczne przegrupowanie sił.

Odwrót! w głosie dyrektora brzmiała wyraźnie gorycz.  A więc przegraliśmy.

Wcale nie. Wciąż mamy jeszcze liniowce, a pomiędzy nimi jednostki o przeznaczeniu typowo militarnym. Rebelianci posiadają jedynie frachtowce, holowniki i jednostki pomocnicze. Wiele z ich planet już cierpi głód. Podczas gdy oni będą zmuszeni martwić się o przeżycie, my zreorganizujemy nasze środki obrony. Gdy spróbują nas zaatakować, z pewnością będziemy na to dobrze przygotowani. A potem ponownie odzyskamy wszystkie planety. Ostateczny sukces Ziemi nie podlega żadnej dyskusji, choć być może jest to sprawa odległej przyszłości.

Co więc mam robić? August Blanc nie wydawał się być przekonany.

Wysłać to. Jest to specjalny rozkaz Służb Bezpieczeństwa zalecający natychmiastową zmianę kodów. Jestem przekonany, iż stare kody nie stanowią już dla rebeliantów tajemnicy.

August Blanc spojrzał na tajemnicze serie liter i cyfr i skinął głową. Sam proces kodowania niewiele go obchodził  starczyło, iż wiedział, że całym tym procesem zajmuje się komputer. Wsunął zapisany gęsto skrawek papieru w szczelinę czytnika i szybko wystukał na klawiaturze serię poleceń. Parę sekund później mechaniczny głos, dobiegający z wmontowanego w obudowę komputera głośnika oznajmił:

Polecenie przekazane do wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Potwierdzenie odbioru od wszystkich wymienionych na liście odbiorców. Procedura zmiany kodów komunikacyjnych w toku.

ThurgoodSmythe po wysłuchaniu komunikatu skinął krótko głową i położył na biurku dyrektora kolejny papier.

Po przeczytaniu z pewnością zauważy pan, że wszystkie wyszczególnione tu rozkazy potraktowane są bardzo ogólnikowo. Cała flota w możliwie najkrótszym terminie wycofana ma zostać na orbitę Ziemi, bazy planetarne zniszczone, a bazy na Księżycu mają otrzymać posiłki. Gdy wejdziemy w posiadanie odpowiedniej ilości środków transportu, natychmiast rozpoczniemy przerzucanie oddziałów na kolonie okołoziemskie. Zostaną zajęte siłą. Z dobrego źródła wiadomo, iż sympatyzują z rebeliantami, a nie z nami.

To samo stanie się z orbitalnymi stacjami satelitarnymi. Czy ma pan jakieś pytania?

Czy wystąpią braki żywnościowe? Doszły mnie słuchy, że stoimy przed widmem głodu. Wysłałem żonę z dużą listą zakupów, z której udało jej się zrealizować zaledwie połowę. Czy wie pan coś na ten temat?

"Ten człowiek jest tchórzem, a w dodatku głupcem- pomyślał ThurgoodSmythe  w takiej sytuacji martwić się o kuchnię! Defetysta. Ale to pojęcie z pewnością jest dla niego obce. Dla większości ludzi najprawdopodobniej także. Ale to nieważne, dowiedzą się, co ono oznacza, gdy rozstrzelamy kilku z nich. Właśnie za rozsiewanie takich niesprawdzonych plotek."

Powiem panu prawdę  powiedział głośno.

Lecz przede wszystkim muszę pana ostrzec. Jesteśmy w stanie wojny, kiedy morale całego społeczeństwa jest sprawą pierwszorzędnej wagi. Tak więc ludzie, którzy rozsiewają niepokojące pogłoski oraz tacy, którzy będą gromadzić nadmierne zapasy żywności, pozbawiając jej innych pomagają naszemu wrogowi i będą za to ukarani. Jedyną karą będzie kara śmierci. Czy wyraziłem się dość jasno?

Oczywiście, ja... ja nie zdawałem sobie sprawy. Nie miałem zamiaru...

Mężczyzna trząsł się jak w ataku febry. ThurgoodSmythe spoglądał na niego przez chwilę spod zmrużonych powiek.

Bardzo dobrze  powiedział wreszcie, usilnie starając się nie ukazać po sobie śladu niechęci.  Na Ziemi nie będzie głodu, lecz racje żywnościowe będą zmniejszone i racjonowane. Zawsze musieliśmy importować pewną żywność dla proli. Przez jakiś czas będą musieli zacisnąć trochę pasa, nie sądzę jednak, by fakt ten miał nam spędzać sen z powiek. O wiele poważniejsza jest zaraza, która zniszczyła całe zboże Australii.

Zaraza...? Obawiam się, że nie rozumiem.

Spowodowana zmutowanym wirusem, który zrzucili w formie bomby z niewielkiego statku kosmicznego. Ulega samodestrukcji po kilku miesiącach, lecz do tej pory cała Australia będzie jedynie jałową pustynią.

Musimy zniszczyć ich wszystkich! To zwykli kryminaliści! Chcą nas zagłodzić na śmierć!

Niekoniecznie. Ten atak był formą ostrzeżenia. Niektórzy dowódcy naszych sił przestrzennych powodowani chęcią zemsty przeprowadzili parę akcji na własną rękę, niszcząc kompletnie co najmniej dwie planety rebeliantów. Ci w odpowiedzi wysłali ten statek, by zbombardował Australię. Bardzo łatwo mogli zniszczyć wszystkie ziemskie zasoby żywności, a jednak ograniczyli się do jednego tylko kontynentu. Nie, to było pewnego rodzaju ultimatum. Przejęliśmy oczywiście ten statek i wysłaliśmy go im z wiadomością, iż zgadzamy się na ich warunki.

Od tej chwili bombardowanie planet ograniczać się ma do celów wyłącznie militarnych.

Musimy zniszczyć ich co do jednego!  rzucił ochryple August Blanc.

I tak się stanie. Nasz plan jest stosunkowo prosty. Wycofujemy wszystkie nasze siły na orbitę Ziemi, by zabezpieczyć się przed jakakolwiek inwazją, czy próbą przejęcia kolonii okołoziemskich lub satelitów. Potem ponownie zaczniemy zdobywać utracone planety. Nasze wszystkie liniowce zostaną uzbrojone i przekształcone w jednostki wojenne. Rebelianci mają jedynie kilka statków. Może wygrają jeszcze parę bitew, ale my wygramy wojnę...

Pilna wiadomość  przerwał mu mechaniczny głos komputera.

August Blanc oderwał wysuwający się z drukarki skrawek papieru, podniósł do oczu i wyciągnął w stronę swego gościa.

Zaadresowane do pana  powiedział. ThurgoodSmythe szybko przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu i uśmiechnął się.

Poleciłem, by śledzono wszystkie ruchy floty nieprzyjaciela. Potrzebują więcej żywności, niż my. Wysłali właśnie pewną ilość statków transportowych na Halvmork  to jedna z największych planet produkujących żywność. Chcę, by te statki wylądowały i zostały załadowane. Potem mogą odlecieć...

A my je przejmiemy!  wykrzyknął z podnieceniem August Blanc, zapominając na chwilę o swych wcześniejszych obawach.  To genialny plan, panie ThurgoodSmythe. Niech mi będzie wolno panu pogratulować. Rozpętali tę wojnę, teraz więc przyjdzie im za to zapłacić. Skażemy ich na głód.

Dokładnie to było moim zamiarem, drogi Auguście. Dokładnie. Obydwaj mężczyźni wymienili okrutne, pozbawione ciepła uśmiechy.

Winić mogą jedynie siebie  mówił ThurgoodSmythe.  Daliśmy im pokój, a oni w zamian dali nam wojnę. Pokażemy im teraz, jak wielką cenę przyjdzie im zapłacić za tę nieprzemyślaną decyzję. Gdy wreszcie z nimi skończymy, w galaktyce na wieki już zapanuje pokój. Zapomnieli już, że są dziećmi Ziemi, że stworzyliśmy Federację dla ich własnego dobra. Zapomnieli, jak wiele sił i środków pochłonęło przekształcenie planet, by mogli się na nich osiedlić.

 

Rozdział 3

 

Zbuntowali się przeciwko dłoni, która zapewnia im bezpieczeństwo. Zaciśniemy teraz dłoń w żelazną pięść, która spadnie im na karki i przygniecie do ziemi. Oni rozpoczęli tę wojnę  lecz to my ją zakończymy.

 

-A więc odchodzisz- powiedziała Elżbieta, starając się nie okazywać po sobie żadnych emocji.

Jednak jej dłonie, które Jan trzymał mocno w uścisku, wyraźnie drżały. Stali w cieniu jednego z frachtowców, który górował ponad najwyższymi silosami. Mężczyzna spojrzał na łagodne, zatroskane w tej chwili rysy twarzy dziewczyny. Westchnął i nie znajdując żadnej sensownej odpowiedzi, skinął jedynie głową.

Zakrawało na okrutną ironię, iż po wszystkich latach spędzonych na tej niegościnnej planecie, żonaty i nareszcie szczęśliwy, musi ją opuścić. Nie miał jednak wyboru. Był jedynym, który mógł walczyć o prawa dla zamieszkujących tę rolniczą planetę ludzi, jedynym, który mógł stworzyć tu nowe, funkcjonujące na prawidłowych zasadach społeczeństwo. Jan był bowiem jedynym na całej Halymork człowiekiem, który urodził się na Ziemi i znał realia, jakimi kierowało się życie nie tylko na macierzystej planecie, ale w całej Ziemskiej Federacji Planet.

Halvmork było zapomnianym, ponurym światem, zamieszkanym przez ekonomicznych niewolników, których jedynym zadaniem było zaopatrywanie pozostałych planet w żywność. Walcząc z tyranią Ziemi planety oczekiwały, iż Halvmork w dalszym ciągu pozostanie rolniczym zapleczem rebelii. Oczywiście, mogli obsiewać pola  w końcu było to jedyne, na czym się znali pod warunkiem jednak, że zamieszkały przez nich świat przestanie być więzieniem, a stanie się domem.

Musieli być wolni, by stać się częścią Federacji, by ich dzieci mogły się uczyć i żyć w pokoju, wreszcie by zmienić sztuczny system, dawno temu narzucony im siłą przez Ziemię. Jan wiedział, iż nikt mu za to nie podziękuje. Niemniej jednak musiał to zrobić. Dla przyszłych generacji. Dla własnego dziecka.

- Tak, muszę was opuścić  powiedział wreszcie.

-Jesteś tu potrzebny w tonie jej głosu zabrzmiała prośba.

-Spróbuj mnie zrozumieć. Ta planeta, chociaż tak duża, jest jedynie niewielką częścią galaktyki. Dawno temu mieszkałem na Ziemi, pracowałem tam i byłem nawet szczęśliwy, dopóki nie odkryłem, że życie tam dla większości ludzi jest prawdziwym piekłem. Próbowałem im pomóc  lecz to na Ziemi jest nielegalne. Zostałem za to aresztowany, pozbawiony wszystkiego i zesłany tutaj jako zwykły pracownik fizyczny. Miałem do wyboru to albo śmierć. Jednak gdy tu mijały wolno lata, rebelia wreszcie wybuchła i zakończyła się sukcesem. Wszędzie, za wyjątkiem Ziemi. W tej chwili moja praca tutaj jest już zakończona, zboże zabezpieczone i gotowe do wysyłki. My wywiązaliśmy się ze swoich zobowiązań, chcę się więc upewnić, że owoce zwycięstwa staną się także i naszym udziałem. Po prostu muszę lecieć, rozumiesz?

Obdarzyła go czułym, pełnym miłości spojrzeniem i zamknęła w silnym uścisku, jakby obawiając się, że widzą się być może po raz ostatni. Nie chciała się do tego przyznać, lecz bała się. Gdzieś daleko, pomiędzy obcymi gwiazdami trwała wojna, a on wyruszał, aby wziąć w niej udział. Przytuliła się do niego mocniej.

"On wróci  powtarzała w myślach z pełną rozpaczy determinacją.  Musi wrócić..."

-Wróć do mnie  szepnęła. Odepchnęła go od siebie i nie oglądając się, pobiegła w stronę domu.

- Dziesięć minut  wykrzyknął Debhu, stojąc u podstawy prowadzącego do śluzy trapu.  Chodźmy na pokład. Musimy się przygotować.

Jan odwrócił się i ruszył za nim w górę trapu. Jeden z członków załogi czekał już na nich przy śluzie i natychmiast po ich wejściu zamknął i uszczelnił zewnętrzny właz.

-Idę na mostek  rzucił Debhu.  Nie byłeś nigdy w kosmosie, więc lepiej przywiąż się do czegoś pasami

-Pracowałem w stanie nieważkości odparł krótko Jan.

Przez wargi Debhu przemknął uśmiech, mężczyzna nie powiedział jednak ani słowa. Halvmork była planetą  więzieniem i nie było już ważne, za co ktoś został tutaj zesłany.

-Dobrze -mruknął.  Może mi się przydasz. Straciliśmy mnóstwo wyszkolonych ludzi, a większość nowej załogi nie oglądała jeszcze otwartej przestrzeni. Chodźmy na mostek.

Jan stwierdził, iż operacja, której właśnie był świadkiem, jest niezwykle fascynująca. Musiał przybyć na Halvmork statkiem, który był bardzo podobny do tego, na którym znajdował się obecnie  niewiele jednak z tego okresu zachowało się w jego pamięci. Jedyne, co pamiętał to duszna, pozbawiona okien cela więzienna. I nafaszerowane narkotykami pożywienie, które sprawiało, iż był uległy i zobojętniały na wszystko. A potem już stracił przytomność. Gdy się ocknął stwierdził, że leży na nawierzchni drogi a statki zniknęły. To jednak działo się wiele lat temu.

Teraz jednak wszystko wyglądało inaczej. Pojazd, na pokładzie którego znajdowali się w tej chwili, różnił się od pozostałych holowników jedynie numerem. Były to toporne, lecz niezwykle potężne jednostki, zdolne do podniesienia z powierzchni planety ciężarów, tysiąckrotnie przekraczających ich własną wagę. Przez cały czas przebywały w przestrzeni, krążąc na orbicie kołowej. Używano je raz na cztery ziemskie lata, gdy na planecie zmieniały się pory roku. Wtedy właśnie, zanim jeszcze pola uprawne zamienią się latem w jałowe pustynie a mieszkańcy wyruszą na drugą, zimową półkulę, przybywały statki. Z otchłani kosmosu wynurzały się liniowce  podobne do olbrzymich pająków jednostki, które nigdy nie wchodziły w kontakt z atmosferą planet. Pozostawały na orbicie, uwalniając zacumowane po bokach metalowe cygara frachtowców. Wtedy właśnie wkraczały do akcji holowniki.

Na ich pokłady wchodziły załogi i uruchamiały wszystkie urządzenia jednostek. Potem holowniki cumowały przy burtach pustych frachtowców i rozpoczynały delikatną operację opuszczania ciężkich jednostek na powierzchnię planety.

W tej chwili frachtowce były już załadowane. Miały na swych pokładach wystarczającą ilość ziarna, by wyżywić wszystkie zbuntowane planety. Start, kontrolowany w całości przez komputer, przebiegł bez żadnych zakłóceń. Metalowe olbrzymy wznosiły się coraz wyżej i szybciej, przebijając z rykiem silników atmosferę. Programy komputerowe, nadzorujące całą operację, napisane zostały przez nieżyjących już dawno komtechów z precyzją, dającą im powód do słusznej chwały. Orbity zostały obliczone, odrzutowe silniki korekcyjne włączone. Olbrzymie kadłuby, ważące tysiące ton, dryfowały wolno ku sobie i wreszcie łączyły się ze statkiem macierzystym.

- Połączenia frachtowców zakończone -wyrecytował mechanicznie komputer.  Pełna gotowość do odcumowania i transferu załogi.

Debhu naciśnięciem odpowiedniego klawisza rozpoczął następną fazę programu. Jeden po drugim gigantyczne winogrona zaczęły się rozdzielać. Kadłubem holownika targnął wyraźny wstrząs. Pozbawiony swego ciężaru holownik odpłynął na bok, a po chwili skierował się w stronę liniowca. Oba olbrzymy zetknęły się. Natychmiast po uszczelnieniu komory powietrznej rozległ się syk i wewnętrzne drzwi rozsunęły się na boki.

Chodźmy  powiedział Debhu i ruszył jako pierwszy.  Zazwyczaj czekamy, dopóki holowniki ponownie nie znajdą się na orbitach kołowych. Tym razem jednak liniowce po przycumowaniu frachtowców natychmiast wyruszają w drogę. Każdy z nich kieruje się do innego punktu przeznaczenia. To zboże jest sprawą naszego życia lub śmierci.

W centrali rozbrzmiewał brzęczyk alarmowy, a jedna z lampek na pulpicie kontrolnym pulsowała ogniście czerwonym kolorem.

- Nic poważnego  -oświadczył Debhu.  Nie zabezpieczona pokrywa chwytaka. Do szczęk mogło dostać się trochę pyłu lub też mogło to zostać spowodowane błędem odczytu. Chciałbyś rzucić na to okiem?

-Czemu nie? -odparł Jan.  Od czasu przybycia na tę planetę to właśnie naprawy były moim głównym zajęciem. Gdzie są kombinezony?

Pojemnik z narzędziami był integralną częścią kombinezonu, tak samo jak i radio. Kierując się głosem niewidzialnego przewodnika, Jan dotarł do uszkodzonej jednostki. Wraz z wypompowaniem powietrza ze śluzy, kombinezon z lekkim sykiem zaczął się usztywniać. W końcu właz zewnętrzny otworzył się i Jan wypłynął na zewnątrz.

Nie miał czasu, by podziwiać subtelne piękno gwiazd nie przesłoniętych atmosferą planety. Podróż nie rozpocznie się, dopóki on nie usunie opóźniającego ich uszkodzenia. Uruchomił namiernik i przytrzymując się poręczy, ruszył w kierunku wskazywanym przez strzałkę. Zatrzymał się gwałtownie, gdy nagle tuż obok niego z kadłuba wystrzelił w górę słup cząsteczek lodu. Po chwili pojawił się jeszcze jeden i jeszcze. Jan uśmiechnął się lekko i ruszył dalej. Dobrze wiedział, czym w rzeczywistości były owe gejzery. Frachtowce wypompowywały z ładowni powietrze. Uwolnione z wnętrza statków powietrze i para wodna natychmiast zamieniały się w lód. Próżnia odwodni ziarno, zabezpieczając je i nie dopuszczając przy okazji do rozprzestrzenienia się przywleczonych tutaj z powierzchni planety mikroorganizmów.

Nim Jan dotarł do sygnalizującego uszkodzenie modułu, wykwitujące z kadłuba strumienie lodu zaczęły już zanikać. Uniósł pokrywę skrzynki kontrolnej i przełączył na sterowanie ręczne. Motory zajęczały i masywne szczęki jęły rozsuwać się na boki. Przyjrzał się uważnie ich gładkim powierzchniom i po chwili na jednej z nich dostrzegł coś, co przypominało grudkę skrystalizowanego błota. Usunął ją i nacisnął przycisk w skrzyni kontrolnej. Tym razem szczęki zetknęły się całymi powierzchniami, a na pulpicie zapłonęła zielona lampka. "Prosta sprawa"  pomyślał, ponownie zamykając skrzynkę.

- Natychmiast wracaj! -dobiegł go podniecony głos z wmontowanego w kombinezonie radia. Urządzenie umilkło, zanim zdążył zapytać o przyczynę takiego pośpiechu. Nie tracąc ani chwili, złapał za linę bezpieczeństwa i niezgrabnymi ruchami zaczął podciągać się w stronę śluzy powietrznej.

Właz był jednak zamknięty i uszczelniony.

Przez kilka cennych sekund wpatrywał się w niego z osłupieniem. To przecież niemożliwe. Odwrócił się i dopiero wtedy spostrzegł przyczynę całego zajścia.

Tuż przed ich dziobem dryfował wolno kolejny liniowiec, wysuwając w ich stronę chwytaki magnetyczne. Na jego obłym boku widniał znajomy znak błękitnego globu na białym tle.

Była to flaga Ziemi.

Przez dłuższą chwilę Jan tkwił po prostu nieruchomo, czując, jak wali mu serce i próbując zrozumieć, co się właściwie d...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin