Harry Harrison - Ku Gwiazdom (3) Wygnanie.doc

(688 KB) Pobierz
Tytuł oryginału

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału

To the Stars II, Wheelworld

Harry Harrison 1981 Copyright for the Polish edition
by PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991
Redaktor
Jacek Foromański
Opracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja: Radosław Dylis
Wydanie I
PRINTED IN GREAT BRITAIN ISBN 83-85276-59-9

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

WYGNANIE

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział l

Słońce zaszło przed czterema laty i do tej pory jeszcze nie wzeszło. Lecz już niedługo słoneczna tarcza ponownie wydźwignie się ponad linię horyzontu. W przeciągu kilku najbliższych miesięcy jej błękitno-białe promienie rozżarzą powierzchnię planety w stopniu uniemożliwiającym jakiekolwiek życie.

Na razie jednak w dalszym ciągu panował nie kończący się półmrok, w którego niepewnym świetle obficie wzrastały zmutowane formy zboża. Morze żółtej i zielonej pszenicy rozciągało się aż po horyzont, we wszystkich kierunkach - za wyjątkiem jednego. Od południa pola uprawne odgrodzone były wysokim metalowym płotem, za którym znajdowała się już tylko pustynia. Piaszczyste, pozbawione cienia i zdawało się, nieskończone pustkowie, stapiające się w oddali z cieniem mrocznego horyzontu. Był to obszar całkowicie jałowy i nigdy nie spłukiwany kroplami deszczu. Lecz nawet na tak niegościnnych terenach zawsze znajdzie się jakaś forma życia, twór, który na piaskach odnajdzie to wszystko, co potrzebne jest do przetrwania. Tak było i tym razem.

Spłaszczony wzgórek pofałdowanego, szarego mięsa musiał ważyć co najmniej sześć ton. Na górnej powierzchni, stwora nie było żadnych widocznych szczelin czy organów, chociaż bliższa obserwacja wykazałaby, iż każdy z guzów na grubej skórze był silikonowym otworem, perfekcyjnie przystosowanym do absorpcji promieniowania z atmosfery. Znajdujące się pod każdym z nich komórki roślinne, jako część niezwykle skomplikowanego związku symbiotycznego organizmu skoczonoga, przetwarzały energię w cukier. Powoli, ospale, dzięki ciśnieniu osmotycznemu, pomiędzy ściankami komórek cukier wnikał w głąb ciała stwora. Tam był przetwarzany na alkohol I magazynowany w wakuolach. Skoczonóg żerował na bogatych odkrywkach soli miedzi. Wyspecjalizowane komórki wydzielały kwas rozpuszczający sole, które z kolei przyswajane były przez organizm.

Bestia nie posiadała mózgu lub podobnego organu, który pozwoliłby jej mierzyć czas. Po prostu istniała. Przebywała tam, gdzie znalazła akurat pożywienie, przyswajając je bezmyślnie, niczym krowa, przeżuwająca trawę. Przemieszczała się dopiero wówczas, gdy wszystkie dostępne składniki pokarmowe kończyły się.

Tak było w tej właśnie chwili. Chemoreceptory przekazały wiadomość o braku pokarmu i w chwilę później tysiące mięśni składających się na niewielkie wypustki skokowe zaczęły się kurczyć. Pobudzone dopływem zmagazynowanego wcześniej alkoholu mięśnie zareagowały pojedynczym, gwałtownym spazmem, który pozwolił ogromnemu, podobnemu do rozłożonego dywanu cielsku, na przebycie w powietrzu jednym skokiem trzydziestu metrów.

Stwór przeskoczył płot ogradzający jedną z farm i z ogłuszającym łomotem wylądował pośród dwumetrowych, złotych kłosów. Ponieważ leżący płasko skoczonóg w swym najgrubszym miejscu mierzył niewiele więcej ponad metr, był doskonale ukryty przed innym stworem, który sunął wolno w jego kierunku.

Żadne z nich nie posiadało mózgu. Sześciotonowa, organiczna bestia wyposażona była jedynie w prymitywne zwoje nerwowe, które nie zmieniły się przez wieki jej istnienia. Zbliżający się metalowy potwór ważył dwadzieścia siedem ton, kontrolowany był zaś przez nieskomplikowany komputer, w który wyposażono go w trakcie budowy. Obydwa stwory miały zmysły - lecz nie były istotami czującymi. Każdy z nich był zupełnie nieświadomy obecności drugiego, dopóki się nie zetknęły.

Spotkanie miało dramatyczny przebieg. Sunący wolno  kombajn zbożowy zbliżał się coraz bardziej, brzęcząc i powarkując. Szczękającymi ostrzami wycinał trzydziestometrową ścieżkę wzdłuż nie kończących się rzędów kłosów, biegnących równymi szeregami aż po horyzont. Kosił, oddzielając równocześnie dojrzałe kłosy od łodyg, które z kolei ciął na mniejsze kawałki i ciskał do ryczącego pieca. Powstała na skutek natychmiastowego spalania para wodna wydostawała się białym welonem na zewnątrz wysokiego komina, a buchająca spomiędzy szerokich gąsienic sadza znaczyła ślad przejścia pojazdu, opadając powoli czarną, gęstą chmurą. W sumie było to bardzo zmyślne i wydajne urządzenie, nie przystosowane jednak do rozpoznawania ukrytych w polu skoczonogów. Wirujące ostrza wycięły ze stwora dobre dwieście kilo mięsa, zanim system alarmowy kombajnu uaktywnił się i zatrzymał pojazd.

System nerwowy zwierzęcia, chociaż prymitywny, zarejestrował jednak fakt, iż dzieje się coś niedobrego. Sygnały chemiczne zaktywowały wypustki skokowe i w przeciągu paru minut, nieprawdopodobnie szybko, mięśnie skurczyły się i bestia skoczyła ponownie. Nie był to jednak udany skok, jako że niemal cały zapas alkoholu wyczerpał się poprzednio. Wystarczyło go jedynie na tyle, by unieść niezgrabne ciało kilka metrów w powietrze. Ogromna góra mięsa, przy akompaniamencie zgrzytających blach, wylądowała na szczycie kombajnu. Rozdźwięczały się dzwonki alarmowe. Wszędzie tam, gdzie powłoka z galwanizowanego złota odgięła się lub odpadła, skoczonóg natrafił na warstwę wybornej stali.

Opadł w dół, okrywając sobą całą maszynę. Rozpoczęło się powolne przyswajanie i trawienie.

- Nie bądź głupi! - wykrzyknął Lee Ciou, próbując przebić się poprzez gwar podekscytowanych głosów. - Pomyśl o odległościach pomiędzy gwiazdami, zanim zaczniesz gadać o sygnałach radiowych. Oczywiście że bez problemu mógłbym skonstruować nadajnik. Mógłbym też wysłać sygnał, który zostałby kiedyś odebrany, może nawet na Ziemi... Lecz zanim dotarłby na najbliższą zamieszkałą planetę, upłynęłoby dwadzieścia siedem lat. A tam być może wcale by na niego nie czekali...

- Spokój, spokój, spokój - odezwał się Ivan Semenow, przy każdym słowie uderzając młotkiem w stół. -

Musimy zachować porządek. Niech każdy mówi po kolei, byśmy mogli go rozpoznać. Daleko nie zajdziemy, dyskutując w taki sposób.

- Nigdy nigdzie nie zajdziemy - wykrzyknął jakiś głos. - To wszystko jest zwykłą stratą czasu!

Odpowiedziały mu głośne gwizdy i tupania, co pociągnęło za sobą grad kolejnych uderzeń młotka. Lampka telefonu, umieszczonego tuż obok łokcia Semenowa, rozbłysła nagle. Podniósł słuchawkę, nie przestając walić zaciekle młotkiem. Słuchał przez chwilę, potwierdził otrzymanie wiadomości i rozłączył się. Zamiast ponownie posłużyć się młotkiem, wykrzyknął jedno tylko słowo:

- Zagrożenie!

Cisza zapadła natychmiast. Semenow skinął głową z aprobatą i już normalnym tonem zapytał:

- Czy jest tutaj Jan Kulozik?

Jan siedział w ostatnich rzędach kopuły i do tej pory nie brał udziału w dyskusji. Zatopiony we własnych myślach, ledwie był świadom zgiełku podniesionych głosów i zapadłej nagle ciszy. Słysząc jednak własne nazwisko, wstał. Był wysokim mężczyzną o wyraźnie zarysowanych mięśniach, będących rezultatem długotrwałej pracy fizycznej. Chociaż jego kombinezon poplamiony był smarem, a jeszcze więcej brudu widniało na jego dłoniach i twarzy, to jednak na pierwszy rzut oka widać było, iż nie jest zwykłym mechanikiem. Sposób, w jaki stał, gotowy do działania, choć równocześnie rozluźniony, czy w jaki patrzył na przewodniczącego świadczył o tym dobitniej, niż symbol złotego koła zębatego na kołnierzu.

- Mamy kłopoty na polu Taekenga IV - powiedział krótko Semenow. - Wydaje się, że skoczonóg spotkał się z kombajnem i wyłączył go z akcji. Chcą, abyś -tam poleciał natychmiast.

- Zaczekaj na mnie! - wykrzyknął niewielki mężczyzna i zaczął torować sobie łokciami drogę przez tłum, śpiesząc w ślad za Janem.

Był to Chun Taekeng. Głowa Rodziny Taekeng. Chociaż stary, pomarszczony i łysy, znany był z tego, że niezwykle łatwo wpadał w złość. Tak było i tym razem. Mężczyzn, którzy nie dość szybko schodzili mu z drogi, kopał po kostkach lub odpychał bezceremonialnie na bok. Jan nie zwolnił jednak i Chun musiał biec, aby dotrzymać mu kroku. Dyszał przy tym i sapał jak stara lokomotywa.

Kopter konserwacyjny stał tuż przed magazynem maszyn. Natychmiast, gdy Chun wdrapał się do środka, Jan odpalił turbiny i ustawił skok śmigła.

- Powinniśmy zabić te przeklęte skoczonogi aż do ostatniej sztuki - wysapał, gdy już usadowił się na fotelu obok Kulozika.

Jan nie silił się nawet na odpowiedź. Wiedział doskonale, że wysunięta przed chwilą propozycja była nie do przyjęcia. Zignorował Chuna, który mamrotał coś do siebie ze złością, a sam, po wzniesieniu się na odpowiednią wysokość, otworzył szeroko przepustnicę. Chciał dostać się na miejsce tak szybko, jak to było możliwe. Skoczonogi potrafią być niebezpieczne, jeżeli nie obchodzi się z nimi umiejętnie. Większość farmerów wiedziała o nich bardzo niewiele.

Przesuwający się pod nimi krajobraz przypominał falujący, żółto-zielony koc. Żniwa były już na ukończeniu. Prawie całe zboże zostało zżęte, a unoszące się w górę słupy pary wskazywały miejsca, gdzie jeszcze pracowały kombajny. Jedynie niebo pozostawało niezmiennie ogromną czaszą nieprawdopodobnej, jednostajnej szarości, która rozciągała się nad horyzontem.

"Słońce zaszło cztery lata temu" - pomyślał Jan. Cztery długie, jednostajne lata. Ludzie tutaj wydawali się tego nie zauważać, lecz dla niego ten nieprzygnębiający, niezmienny półzmierzch był rzeczą, której czasami nie potrafił już znieść. Wówczas sięgał po pigułki.

- Tam, pod nami! - wykrzyknął nagle Chun Taekeng, wskazując na coś kościstym palcem. - Ląduj tutaj.

Jan ponownie zignorował starca. Błyszczący złotem kadłub kombajnu znajdował się tuż pod nimi, skryty w połowie przez ogromne cielsko skoczonoga. Jan dostrzegł, że była to duża sztuka. Jakieś sześć, siedem ton.

Zazwyczaj jedynie mniejsze okazy zapuszczały się w okolice farm.

Unieruchomiony kombajn otaczały ciężarówki i pojazdy gąsienicowe, a chmury pyłu wskazywały, iż nadciągało ich jeszcze więcej. Jan krążył powoli nad miejscem wypadku, wywołując przez radio największy kopter podnośnikowy na planecie, zwany popularnie Wielkim Hakiem.

Kiedy, nie zważając na protesty Chuna, wylądował wreszcie sto metrów od uszkodzonego kombajnu, mały człowieczek urządził mu prawdziwe piekło. Jan pozostał kompletnie niewzruszony, wiedział bowiem, że gniewu staruszka powinni obawiać się jedynie członkowie Rodziny Taekeng.

Dookoła kombajnu zgromadził się już podekscytowany tłum, gestykulujący i rozprawiający o czymś z ożywieniem. Niektóre kobiety miały w swoich wiadrach butelki schłodzonego piwa

i napełniały właśnie szklanki. Panowała atmosfera karnawału, z radością witano krótką odmianę w monotonnym, pracowitym życiu. Rozentuzjazmowany tłum z uwagą przyglądał się młodemu mężczyźnie, który przytknął płonącą pochodnię do zwisającego z boku maszyny brązowego mięsa. Pod wpływem płomienia skoczonóg zadrżał. Wkrótce w powietrzu rozszedł się przykry zapach palonego mięsa.

- Rzuć tę pochodnię i wynoś się stąd - polecił spokojnie Jan.

Mężczyzna otworzył głupkowato usta i spojrzał na Jana, ale nie odrzucił pochodni ani nie wykonał najmniejszego ruchu. Sprawiał wrażenie opóźnionego w rozwoju. Rodzina Taekengów była bardzo liczna i krzyżowała się pomiędzy sobą.

- Chun - wykrzyknął Jan w stronę nadchodzącej właśnie Głowy Rodziny. - Zrób coś z tym głupcem, zanim zaczną się kłopoty.

Chun pisnął coś z wściekłością, popierając słowa silnym kopniakiem. Mężczyzna z pochodnią uciekł. Jan, przyglądając się tej scenie, wyjął zza pasa parę ciężkich, roboczych rękawic.

- Będę potrzebował pomocy - powiedział. - Przynieście ręczniki i pomóżcie mi podnieść brzegi tego stwora. Nie dotykajcie jednak od spodu. Wydziela kwas, który wypaliłby w was dziury na wylot.

Z wysiłkiem podnieśli skraj zwisającego nieruchomo zwierzęcia. Jan ostrożnie przyjrzał mu się od dołu. Mięso było białe i napięte, wilgotne od kwasu. Dostrzegł jedną z wielu wypustek skokowych o rozmiarach ludzkiej nogi. Gdy pociągnął za nią, drgnęła i schowała się w pochwie mięśniowej. Mechanik nie ustępował jednak i ciągnął dalej. Wkrótce wysunęła się na tyle, że można było wyraźnie dostrzec kierunek zgięcia niezgrabnego kolana. Zwolnioną wypustka wolno powróciła do pozycji spoczynkowej...

- W porządku, możecie puścić - cofnął się i narysował na piasku długą linię. Spojrzał na nią krytycznie i odwrócił się. - Zabierzcie stąd te ciężarówki - polecił. - Odsuńcie je co najmniej do koptera. Gdyby ta rzecz skoczyła, wylądowałaby dokładnie na nich. A po tym bezmyślnym przypaleniu coś takiego może się zdarzyć.

Zapadła chwila konsternacji, lecz minęła szybko, gdy Chun powtórzył rozkaz z całą mocą swego starczego autorytetu. Tłum rozpierzchnął się. Jan starł z rękawic ślady śluzu i wspiął się na szczyt kombajnu. Nagle uwagę wszystkich przykuł niski, głuchy dźwięk, zwiastujący przybycie Wielkiego Haka. Olbrzymi kopter zawisł nieruchomo tuż nad uszkodzoną maszyną.

Jan wyjął z kieszeni bluzy radio i wydał kilka krótkich rozkazów. W masywnym kadłubie otworzyła się kwadratowa klapa i na stalowej linie zaczęła opadać belka podnośnikowa. Wywołane obrotem potężnych rotorów strumienie powietrza uderzały prosto w Jana, który mocował belkę przy pomocy dużych haków do boku skoczonoga. Nawet jeżeli stwór czuł przebijające jego ciało ostrza, nie dało się tego zauważyć. Kiedy wszystkie haki zostały już zamocowane, Jan machnął ręką

i kopter zaczął się wolno unosić.

Kierując się wkazówkami Jana, pilot zaczął wolno nawijać linę. W miarę zagłębiania się ostrzy, ciałem skoczonoga zaczęły wstrząsać niekontrolowane spazmy. Był to najniebezpieczniejszy moment całej operacji. Gdyby stwór skoczył właśnie teraz, z pewnością ściągnąłby kopter na ziemię.

Lecz już po chwili cały blok zaczął się podnosić wyżej, aż w końcu ściana białego, wilgotnego mięsa uniesiona została na dobre dwa metry w powietrze. Jan ponownie dał znak i Wielki Hak powoli odpłynął w bok, zsuwając bezwładnego w tej chwili stwora na ziemię. Cała operacja przypominała wywracanie na drugą stronę leżącego koca. Skoczonóg łagodnie i bez większych kłopotów dał się odwinąć na drugą stronę, aż w końcu leżał rozciągnięty na grzbiecie, eksponując wewnętrzną powierzchnię swego ciała.

Jednak w chwilę później gładka powierzchnia pokryła się lasem bladych wypustek, które jednocześnie wystrzeliły w powietrze. Trwały wyprostowane przez kilka sekund, a potem zwiotczały i opadły.

- Jest teraz bezbronny - powiedział Jan. - Nie może się sam odwrócić.

- Więc teraz go zabijemy - uśmiechnął się z satysfakcją Chun.

Jan postarał się odpowiedzieć spokojnie.

- Nie, nie zabijemy. Nie chcesz chyba na swoim polu siedmiu ton gnijącego mięsa? Na razie zostawimy to tutaj. Kombajn jest najważniejszy.

Jan wezwał Wielkiego Haka do lądowania i wspólnymi siłami odczepili skoczonoga od belki podnośnikowej.

W kopterze znajdowała się torba węglanu sodowego, na wypadek takich właśnie spotkań z mieszkańcami pustyni. Jan ponownie wspiął się na szczyt kombajnu i cisnął parę garści proszku w kałużę kwasu. Na zewnątrz nie było widać większych zniszczeń, lecz kłopoty mogły się zacząć, jeżeli okazałoby się, iż kwas przedostał się do silnika. Należało natychmiast zdjąć płytę osłonową. Kulozik dostrzegł także, że kilka kół zamachowych zostało wyrwanych, a jedna gąsienica spadła z kół prowadzących. Zapowiadała się ciężka praca.

Mechanik odsunął kombajn o dwa metry od leżącego stwora, wykorzystując cztery ciężarówki

i napęd jednej gąsienicy kombajnu. Następnie, pod krytycznym okiem Chun Taekenga, ponownie wezwał Wielkiego Haka i manewrując ostrożnie belką podnośnikową, przewrócili skoczonoga grzbietem do góry.

- Zostaw tę bestię tutaj! Zabij ją i zakop! Za chwilę może skoczyć jeszcze raz i pozabijać nas wszystkich!

- Nie zrobi tego - odparł spokojnie Jan. - Może się poruszać w jednym tylko kierunku, a sam widziałeś, w którą stronę wyprostowały się wszystkie nogi. Ustawiłem go tak, że jeżeli skoczy, upadnie prosto na pustynię.

- Nie możesz być tego absolutnie pewien...

- Mogę. I mogę ci też powiedzieć, że potrafię nakierować tego stwora tak dokładnie, jakbym mierzył z karabinu. Gdy skoczy, zniknie nam z oczu.

Jakby na potwierdzenie tych słów skoczonóg oderwał się od ziemi. Kompleks chemicznych wyzwalaczy zareagował prawidłowo. Kiedy wszystkie wypustki stwora równocześnie uderzyły o ziemię, nastąpił nagły wstrząs. Kilka kobiet krzyknęło, a Chun Taekeng głośno sapnął i odsunął się do tyłu.

Olbrzymie cielsko wzbiło się w powietrze, przeskoczyło słupy czujników sensorowych płotu i po opuszczeniu pola z łomotem wylądowało na piasku. W niebo wzbiły się chmury szarego płynu.

Jan wyjął z koptera skrzynkę z narzędziami i zadowolony, przystąpił do naprawy. Jednak, gdy ją zakończył jego myśli natychmiast wróciły ku statkom. Choć był już zmęczony bezustannymi rozważaniami i rozmowami, nie mógł o nich zapomnieć.

Nikt nie mógł.

 

Rozdział 2

 

- Nie chce rozmawiać o statkach - powiedziała podniesionym tonem Elżbieta Mahrowa. - To jedyny temat, na jaki wszyscy teraz rozprawiają.

Siedziała na ławce sztywno, w sposób przyjęty w miejscach publicznych, jednocześnie przyciskając udo do nogi Jana. Poprzez gruby materiał sukienki i własny kombinezon wyraźnie czuł ciepło jej promieniującego ciała. Dłonie zacisnął tak mocno, że ścięgna na nadgarstkach wystąpiły niczym postronki. Siedział przy niej tak blisko, jak tylko było to możliwe tutaj, na tej planecie. Kątem oka spoglądał na gładką, opaloną skórę ramion, na dłonie, opadające aż na plecy czarne włosy, na delikatny zarys jej piersi...

- Statki są niezwykle ważne - powiedział, z trudem odwracając od niej wzrok. - Są już spóźnione o sześć tygodni. Dziś wieczorem będziemy musieli coś postanowić. Czy prosiłaś ponownie Hradil o pozwolenie na nasz ślub?

- Tak - Elżbieta odwróciła się i ujęła jego dłonie, mimo że przechodzący obok ludzie z łatwością mogli to zauważyć. - Nawet nie chciała mnie słuchać. Mogę poślubić jedynie kogoś, kto jest członkiem Rodziny Seme-now lub nie poślubić nikogo. Takie jest prawo.

- Prawo! - parsknął, uwalniając dłonie i odsuwając się od niej, jakby oparzony jej dotykiem. - To nie prawo, a zwyczaj, głupi zwyczaj. Zwykły wieśniaczy przesąd. Na planecie wieśniaków, kręcącej się dookoła błękitno- białej gwiazdy, która z Ziemi nie jest nawet widoczna! Na Ziemi mógłbym się ożenić, mógłbym mieć rodzinę.

- Ale nie jesteś na Ziemi - powiedziała tak cicho, że do jego uszu dotarł ledwie zrozumiały szept.

Nagle złość go opuściła, ustępując miejsca przygnębieniu. Tak, nie znajdował się na Ziemi i nigdy na Ziemię nie powróci. Dokona swego życia tutaj, musi więc się przystosować i spróbować przestrzegać panujących tu reguł. Nie może ich po prostu łamać. Chociaż mrok trwał tutaj przez cztery piekielnie dłużące się lata, ludzie wciąż jeszcze mierzyli czas rytmem oddalonej o lata świetlne macierzystej planety. Jan spojrzał na zegarek i wstał.

- Zgromadzenie trwa już od przeszło dwu godzin i najprawdopodobniej rozprawiają w kółko o tym samym. Muszą już być zmęczeni.

- Co chcesz zrobić? - zapytała cicho dziewczyna.

- Tylko to, co konieczne. Decyzja nie może być odkładana w nieskończoność.

Łagodnym ruchem położyła mu dłoń na ramieniu i uścisnęła lekko.

- Życzę ci zatem szczęścia.

- Moje szczęście skończyło się, gdy przywieziono mnie tutaj na dożywotni kontrakt.

Nie mogła pójść razem z nim, ponieważ w Zgromadzeniu uczestniczyły jedynie Głowy Rodzin

i wyżsi przedstawiciele służb technicznych. Jan, jako Główny Konserwator, miał tam stałe miejsce.

Wewnętrzne drzwi prowadzące do kopuły były zamknięte, musiał więc głośno zastukać i czekać, nim mu otworzono. Stojący w progu Kapitan Proktor Ritterspach spojrzał nań podejrzliwie.

-  Spóźniłeś się.

- Zamknij się, Hein i otwórz te drzwi. - Jan miał niewiele szacunku dla ludzi pokroju Kapitana Proktora, nieustannie schlebiających zwierzchnikom, a gnębiących tych, którzy nie dorównywali im stopniem.

Zgromadzenie było niezwykle chaotyczne. Jak się można było spodziewać. Przewodniczył Chun Taekeng jako starszy Senior, lecz jego bezustanne wrzaski i walenie młotkiem w stół nie były w stanie ostudzić zapału rozgrzanych dyskutantów. W powietrzu krzyżowały się obelgi i słowa pełne gorzkich wyrzutów, ale jak do tej pory nie zaproponowano niczego konkretnego. Bez przerwy rozstrząsano jeden problem, o którym mówiło się już od miesięcy. Nadszedł czas.

Jan podniósł dłoń i ruszył do przodu, aż w końcu zatrzymał się tuż przed niepozorną postacią przewodniczącego. Chun usiłował zbyć go niecierpliwym ruchem dłoni, lecz on stał nieporuszenie.

- Wracaj na swoje miejsce. To rozkaz.

- Chcę przemówić. Ucisz ich.

Szmer głosów zaczął nagle cichnąć. Chun jeszcze raz uderzył młotkiem w stół i zapadła cisza.

- Będzie przemawiać Główny Konserwator - wykrzyknął, odrzucając z obrzydzeniem młotek. Jan odwrócił się twarzą w stronę zebranych.

- Chcę przypomnieć wam kilka faktów, o których wiecie wszyscy. Po pierwsze - statki są opóźnione już o sześć tygodni. Nigdy jeszcze nie było tak wielkiego spóźnienia. Jak dotychczas największe wynosiło cztery dni. Tymczasem my wykorzystaliśmy już czas oczekiwania. Jeżeli zostaniemy tu dłużej, spłoniemy. Rano musimy zarzucić wszystkie prace i rozpocząć przygotowania do ewakuacji.

- Lecz część zbiorów jest jeszcze na polach... - wykrzyknął ktoś z głębi sali.

- A więc musimy je zostawić. Jesteśmy już bardzo spóźnieni. Pytałem o to naszego Koordynatora, Ivana Semenowa.

- A co z ziarnem w silosach?

Jan zignorował to pytanie. Na wszystko przyjdzie właściwa pora.

- A więc, Semenow?

Siwa głowa Koordynatora skłoniła się z widocznym wahaniem.

- Tak, musimy już ruszać, by zmieścić się w planie.

- No właśnie. Statki są opóźnione, a jeżeli będziemy czekać jeszcze dłużej, to zginiemy wszyscy. Musimy rozpocząć naszą podróż na południe, mając jedynie nadzieję, że statki będą tam na nas czekać. To wszystko, co możemy zrobić. Ziarno zabierzemy ze sobą.

Zapadła pełna zdumienia cisza. Ktoś roześmiał się głośno, lecz szybko zamilkł. Był to nowy pomysł, a nowe pomysły przyjmowano tutaj nadzwyczaj niechętnie.

- To niemożliwe - powiedziała w końcu Hradil, a wiele głów skinęło z milczącą aprobatą.

Jan spojrzał na kanciastą twarz i wąskie wargi rzeczniczki Rodziny Elżbiety. Po chwili przemówił znowu, starając się, by nienawiść, jaką czuł do tej kobiety, nie znalazła odzwierciedlenia w tonie jego głosu:

- Możliwe. Jesteś już starą kobietą, która nie zna się na tego typu sprawach. To ja pozostaję w służbie nauki i mówię ci, że możemy tego dokonać. Wszystko obliczyłem. Jeżeli podczas podróży ograniczymy przestrzeń mieszkalną, możemy zabrać ze sobą jedną piątą ziarna. Gdy przybędziemy na miejsce, możemy opróżnić wagony i odesłać je. Puste wagony będą w stanie przewieźć dalsze dwie piąte ziarna. Reszta spłonie - lecz uratujemy blisko dwie trzecie zbiorów. Kiedy przybędą statki, muszą zabrać żywność. Jeżeli nie, ludzie będą przymierać głodem. Musimy to dla nich zrobić.

Przy wtórze wściekłych uderzeń młotka ze wszystkich stron rozległy się pełne oburzenia okrzyki. Jan odwrócił się plecami. Wiedział, iż ludzie muszą wyrzucić z siebie całą złość. Byli konserwatywnymi, upartymi wieśniakami, nie dostrzegającymi tego, co nowe. Gdy się uspokoją, będzie mógł do nich przemówić. Na razie odwrócił się i spojrzał na wielką mapę planety, będącą jedyną dekoracją olbrzymiego holu.

Załoga statku zwiadowczego, która dokonała odkrycia nazwała ją Halvmork. "Świat wiecznego mroku". Oficjalna nazwa w katalogach brzmiała: Beta Aurigae III. Była to trzecia i jedyna zdatna do zamieszkania planeta spośród sześciu światów, krążących dookoła wściekle gorącej, biało-niebieskiej gwiazdy. A raczej prawie zdatna.

Planeta ta była anomalią, czymś niezwykle interesującym dla astronomów. Posiadała odchylenie osiowe, które wprawiało naukowców w euforię, lecz które jednocześnie było niezwykle uciążliwe dla zamieszkujących ją ludzi. Owe odchylenie - wielkości czterdziestu jeden stopni - i długa, spłaszczona elipsa orbity, powodowały niezwykle osobliwą sytuację. Odchylenie osiowe Ziemi wynosiło zaledwie parę stopni, a i to już wystarczyło, by powodować szybkie i bezustanne zmiany pór roku.

Zima i lato trwały tutaj cztery ziemskie lata. Przez ten czas na biegunie zimowym, odwróconym od słońca, panowały ciemności. Kończyły się nagle, gdy planeta obracała się, a biegun zimowy stawał się biegunem letnim. Różnice klimatyczne towarzyszące temu zjawisku były niezwykle drastyczne, ponieważ teraz to ten obszar wystawiony był na palące promienie słońca.

Pomiędzy obydwoma biegunami, od 40 stopni na północ do 40 stopni na południe trwało nieustannie, pełne piekielnego żaru lato. Temperatura na równiku często przekraczała 200 stopni. Na biegunie zimowym utrzymywała się na stałym poziomie 30 stopni, występował nawet niekiedy przymrozek.

Przy tak ekstremalnych warunkach na całej planecie było tylko jedno miejsce, w którym żyło się w miarę bezpiecznie: strefa mroku, czyli wąski pas dookoła bieguna zimowego. Tutaj ludzie mogli siać i uprawiać zmutowane zboże, wystarczające do wyżywienia pół tuzina przeludnionych planet. Atomowe odsalarnie zapewniały świeżą wodę, przetwarzając jednocześnie składniki chemiczne mórz w nawozy.

Uprawy nie były niczym zagrożone, ponieważ życie na planecie opierało się na komponentach miedzi, a nie węgla. To, co było pożywieniem dla jednych, dla drugich stanowiło śmiertelną truciznę.

Osadnictwo, oparte na podstawach ziemskiej ekonomii, mogło się więc rozwijać bez większych przeszkód. Po dokładnym przeanalizowaniu okazało się, iż planeta jest w stanie produkować spore ilości żywności, która może być tanio eksportowana do najbliższych, zamieszkałych światów, a cała operacja przynosi całkiem niezły dochód. Nasuwało się jednak jedno, za to zasadnicze pytanie. W jaki sposób co cztery lata przemieszczać farmerów wraz ze sprzętem od strefy do strefy, na odległość prawie dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów?

Większość propozycji i planów po przedyskutowaniu zniknęła na zawsze w przepastnych wnętrzach kartotek. Kilka pomysłów było jednak dosyć interesujących. Najprostszy, lecz zarazem najbardziej kosztowny, zakładał utworzenie w obu strefach mroku stałych, w pełni wyposażonych do życia obszarów pracy. I chociaż same koszty budowy urządzeń i pomieszczeń nie były nadmiernie wysokie, to jednak myśl o ludziach spędzających bezczynnie cztery lata w dziewięciu klimatyzowanych budynkach była zupełnie nie do przyjęcia. Nie tego wymagano od ludzi, którzy każdą chwilę poświęcać mieli pracy.

Rozważano też transport drogą morską - Halvmórk była w większości planetą oceaniczną, za wyjątkiem dwóch kontynentów okołobiegunowych i paru łańcuchów wysepek. Lecz to oznaczałoby z kolei transport ludzi drogą lądową do oceanów, a potem użycie olbrzymich, kosztownych okrętów, które musiałyby stawić czoła wściekłym, tropikalnym sztormom. O okręty trzeba by było poza tym pieczołowicie dbać, używając ich zaledwie raz na cztery i pół roku. To także wydawało się nie do pomyślenia. Czy istniało zatem jakiekolwiek inne, sensowne rozwiązanie?

Istniało. Inżynierowie mieli już wystarczające doświadczenie w przystosowywaniu planet do potrzeb człowieka. Potrafili oczyścić zatrutą atmosferę, stopić bieguny lodowe i ochłodzić tropiki, czy zamienić pustynię w uprawne pola. Potrafili nawet podnieść masyw lądowy w miejscu, gdzie było to potrzebne, a zatopić w innym.

Te ostatnie zmiany powodowane były umieszczonymi w odpowiednich miejscach bombami grawitronicznymi. Każda z nich miała rozmiary niewielkiego budynku i musiała być precyzyjnie umieszczona w specjalnie do tego celu drążonych jaskiniach. Sposób, w jaki przeprowadzano takie operacje, był sekretem korporacji, które budowały takie bomby - jednak rezultatów nie dało się utrzymać w tajemnicy.

Użycie bomby grawitronicznej powodowało nagły wzrost aktywności sejsmicznej. Skorupa planety mogła być w ten sposób rozszczepiona, co z kolei wywoływało erupcje wulkaniczne i ruchy tektoniczne.

Bomby grawitroniczne zdetonowane na Halvmórk wydźwignęły z morskich głębin łańcuch wulkanów plujących ogniem i lawą, która po ostygnięciu zakrzepła w łańcuch skalistych wysepek. Zanim aktywność wulkaniczna zamarła zupełnie, wysepki utworzyły pomost lądowy, łączący oba kontynenty okołobiegunowe. Obniżenie najwyższych szczytów górskich okazało się już stosunkowo proste - tym razem użyto do tego celu zwykłych bomb wodorowych. Jeszcze prostszym zadaniem było wyrównanie całej powierzchni, by uzyskać solidną, kamienną groble, tworzącą drogę długości dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów.

Osadzani siłą na Halvmórk farmerzy byli więc z konieczności społecznością na wpół tylko osiadłą. Przez cztery lata wykonywali swą pracę obsiewając pola i magazynując zbiory w oczekiwaniu na przybycie statków. Chwila ta była najdłużej wyczekiwanym, najbardziej podniecającym i ważnym wydarzeniem w całym cyklu ich szarej egzystencji. Gdy statki sygnalizowały swoje przybycie, kończono wszystkie prace. Nie zebrane jeszcze plony pozostały na polu: rozpoczynała się fiesta, gdyż statki przywoziły to wszystko, co niezbędne do życia na tej z gruntu niegościnnej planecie. Również świeże nasiona, ponieważ zmutowane formy były bardzo niestabilne, a farmerzy nie byli naukowcami, którzy potrafiliby kontrolować krzyżowanie się odmian.

W ładowniach były ubrania i części maszyn, nowe materiały radioaktywne do silników atomowych

i tysiące innych rzeczy, niezbędnych do przetrwania na pozbawionej jakiegokolwiek przemysłu planecie. Statki pozostawały jedynie przez czas, który pozwalał na wyładowanie przywiezionych towarów i napełnienie ładowni ziarnem. Potem odlatywały, a wraz z tym kończyło się święto. Wszystkie małżeństwa zostały już do tego czasu zawarte, ponieważ była to jedyna, dozwolona pora na pobieranie się. Uroczystości dobiegały końca, a cały zapas likieru pośpiesznie wypijano.

Rozpoczynała się wielka podróż.

Wędrowali niczym Cyganie. Jedynymi stałymi obiektami w strefie były hangary dla ciężkiego sprzętu i potężne silosy zbożowe. Po otwarciu wszystkich przegród wtaczano tam koptery

i kombajny zbożowe, rozsiewniki i pozostałe maszyny przeznaczone do prac w polu. Powleczone ochronną powłoką smaru silikonowego i opatulone brezentem, przez cztery lata oczekiwały kolejnej zmiany klimatu i powrotu farmerów.

Całą resztę zabierano ze sobą. Wszystkie kopuły były rozhermetyzowane i pakowane. Wyłaniały się wtedy spod nich długie, stojące na masywnych kołach pomieszczenia mieszkalne. Kobiety magazynowały zapasy na długie miesiące podróży, bito owce i bydło, lodówki zapełniano mięsem.

Zabierano ze sobą jedynie kilka sztuk kurcząt i cieląt - po dotarciu na nowe miejsce stada były odtwarzane przy wykorzystaniu banków spermy.

Gdy wszystko było już przygotowane, traktory i ciągniki - zanim spoczną zabezpieczone w hangarach - formowały z jednostek mieszkalnych długie karawany, istne pociągi na kołach. Zespoły silnikowe, po czterech latach pracy jako elektrownie atomowe, ponownie przystosowywano do ruchu i montowano z przodu każdego pociągu jako główną jednostkę napędową. Okna uszczelniano i włączano klimatyzację, która działała nieprzerwanie, dopóki pociągi nie docierały na miejsce. Na równiku temperatura przekraczała 200 stopni, a ponieważ obrót dobowy Halvmórk trwał jedynie osiemnaście godzin, noce były krótkie. Zbyt krótkie, by mogły nastąpić jakieś znaczące spadki temperatury.

- To było pytanie ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin