Kossakowska Maja Lidia - Hekatomba.doc

(80 KB) Pobierz

Maja Lidia Kossakowska

Hekatomba

 

 

 

Hekatomba - ofiara ze stu zwierząt, najczęściej wołów,

składana bogom.

 

„Anioł śmierci - Adriel... nie musi być duchem zła lub

aniołem upadłym, zawsze natomiast jest legatem Boga

i wykonawcą Jego wo1i”.

Gustaw Davidson, Słownik Aniołów

 

 

Boże, co za piekielny dźwięk! Pełno w nim szeptów, zgrzytów, śmiechu i szlochu, chociaż nie potrafię rozróżnić żadnych słów. Wszystko to brzmi jak rój, który usiłuje założyć gniazdo w mojej głowie. Wydaje mi się, że zamiast mózgu mam papierowy lampion skręcony przez osy. Wszystko jedno, czy chodzę od ściany do ściany, kilka kroków wprawo, apotem kilka w lewo, czy siedzę na podłodze pośrodku małego, białego pomieszczenia - dźwięk nie cichnie nigdy. Czasami przygasa, aż staje się niemal niesłyszalny, ale towarzyszy mi zawsze.

Przez zakratowany otwór w drzwiach spoglądają na mnie nieznajome twarze.

Pojawiają się i znikają jak ruchome rzeźby w staroświeckim zegarze. Powinienem odczuwać na ich widok jakieś emocje, ponieważ zadecydują o moim losie. W każdym razie

tak im się zdaje. Nie dbam o to. O moim losie zadecydował już ktoś inny.

 

Nigdy nie byłem specjalnie religijny, chociaż niewątpliwie wierzę w Boga. Kiedy miałem zaledwie kilka lat, matka zaczęła prowadzać mnie do kościoła. Pamiętam półmrok

i chłód bijący od kamiennych ścian, chybotliwe płomyki świeci powolny rytm pieśni,

który zdawał się rozpływać w cieniu. Wypowiadane słowa miały dla mnie magiczny wy

j dźwięk - Gloria, Alleluja, Amen. Przywołani tymi zaklęciami aniołowie, bestie i potrząsający okrwawionym łbem wielorogi Baranek defilowali ponad ołtarzem, tuż nad samą

głową umierającego Chrystusa, który wisiał tam niby ofiara pogańskiego rytuału. Na

przeciwległej ścianie z ust Pantokratora wydobywał się olbrzymi miecz i gałąź oliwna,

a otaczający go męczennicy, wściekli i żądni zemsty, demonstrowali swoje kalectwo.

Wizyty w kościele przyprawiały mnie o dreszcz podniecenia i lęku, znacznie silniejszego niż oglądane po kryjomu horrory, gdyż w przeciwieństwie do nich ceremonia zawsze była prawdziwa. W końcu niedzielne poranki stały się dla mnie wyczekiwaną atrakcją, co moja matka błędnie przypisywała niespotykanej w tym wieku religijności.

Wszystko uległo niespodziewanej zmianie za sprawą trwającego kilka tygodni remontu kościoła. Gdy po raz pierwszy wszedłem do odnowionego wnętrza, z zachwytu za

brakło mi tchu, Freski objawiły się w całej okazałości, lśniące od świeżej farby. Nigdy

przedtem krew nie była tak czerwona, a ognie piekielne tak jaskrawe. Całe ściany pokrywały fascynujące, okrutne malowidła, aż po pociemniały do tej pory sufit. Wystarczyło

jedno spojrzenie w górę, żeby przyjemne podniecenie znikło. Z sufitu patrzyło na mnie

olbrzymie oko, otoczone wieńcem promieni, zamknięte w wielkim, kanciastym trójkącie. Jego wpatrzona wprost we mnie źrenica wydawała się martwa, choć zarazem groźna,

jakby należała do trupa, który zamierza za chwilę zerwać się z chichotem i rzucić do

gardła. Przeraziłem się. Oko dostrzegło mnie i już nie wypuści. Należę do niego, jestem w jego mocy. Wszystkimi zmysłami czułem hipnotyczne działanie oka. Z rozdziawionymi ustami gapiłem się na plafon tak długo, aż matka pociągnęła mnie za rękaw.

- To Oko Opatrzności - wyjaśniła szeptem - Patrzy przez nie Bóg i widzi nim wszystko, co się dzieje na ziemi. Dlatego jest wszechwiedzący.

Zacząłem się trząść, a matka spytała, czy mi zimno. Nie mogłem wydobyć głosu, pokręciłem tylko przecząco głową. Wpadłem w prawdziwą panikę. Nie umiałem wyobrazić sobie obrzydliwszej i bardziej bezdusznej rzeczy niż to oko. Mógłbym je jakoś zaakceptować, gdyby należało do Szatana, ale przyjąć, że ta czarna dziura jest źrenicą Boga?

Trząsłem się przez cały czas, a po powrocie do domu okazało się, że mam gorączkę. To był początek odry. czułem się strasznie chory i nie mogłem patrzeć na światło, co pogłębiło moje przerażenie. Widocznie Bóg, który jest światłością, przejrzał mnie na wylot, zobaczył, jaki jestem plugawy, i odrzucił od siebie jak biblijne plewy od ziarna. Tak oto doświadczyłem tego, o czym napisano w Piśmie - zostałem potępiony. Długi czas po tym, jak wyzdrowiałem, byłem przekonany, że Bóg zesłał na mnie krosty i światłowstręt jako karę za grzechy.

Oko nie przestało mnie prześladować. Nocami wisiało nad łóżkiem w moim pokoju, śledziło mnie, gdy wychodziłem na dwór, niespodziewanie pojawiało się na niebie i zatruwało wszelką radość. Myślę, że popadłem wtedy w coś w rodzaju manii prześladowczej, W najgorszym okresie bałem się nawet wysikać, żeby czuwający nade mną Bóg nie poczuł się obrażony.

Wizyty w kościele przestały stanowić dla mnie rozrywkę. Pod świdrującym spojrzeniem Oka czułem się jak robak na haczyku. Z czasem zacząłem wykręcać się od niedzielnego obowiązku, wynajdując sobie coraz to inne wymówki, ku niejakiej uldze mojej matki, która zaczęła się już obawiać, że wybiorę w przyszłości mało pociągającą karierę duchownego.

Wydaje mi się, że historia z okiem ciągnęła się przez kilka lat. Trzy, a może cztery?

Nie jestem pewien. Byłem wtedy naprawdę mały. W miarę, jak dorastałem, zacząłem

wstydzić się lęku przed kościelnym malowidłem, a kiedy doszedłem do wieku, w którym

mógłby mnie bawić, dawno już o nim zapomniałem. Ale Oko nie zapomniało o mnie.

W każdym razie jako kilkuletni chłopiec nie rozumiałem większości nauk zawartych w Biblii z wyjątkiem jednej: doskonale wiedziałem co to znaczy bojaźń boża.

 

Sarapsos pojawił się bez żadnej zapowiedzi. Po prostu którejś nocy obudził mnie nagły huk w głowie, jakby tysiące ludzi krzyczało, mówiło, syczało i szeptało jednocześnie we wszystkich językach. Ponad to wybijał się świszczący głos, który przypominał płomień. Kiedy mówił zdania wyświetlały się bezpośrednio w moim umyśle, zapisane krwawymi językami ognia. To było wstrętne uczucie, które pewnie w jakiś sposób przypominało gwałt. Coś obcego wsunęło się siłą w głąb mojej osobowości i wypalało mi w mózgu słowa.

Otworzyłem oczy i zobaczyłem skuloną na poręczy łóżka skrzydlatą postać. Wiedziałem, kim jest, bo na początku przedstawił się jako Sarapos, Anioł Cierpienia. Zwrócił w moją stronę obłą, owadzią głowę o beznamiętnych oczach. Wyglądał ohydnie. Przypominał monstrualnego, na wpół mechanicznego szerszenia, choć tak naprawdę nie miał w sobie nic z owada. Otulił się trzema parami przejrzystych skrzydeł. Mówił do mnie bez przerwy i wyświetlał przed moimi oczami różne obrazy. Zapadały głęboko w pamięć, mimo że ich nie rozumiałem. W każdym razie, nie chwytałem ich sensu, bo docierało do mnie za wiele bodźców. Śpiewny syk Sarapsosa rozsadzał mi czaszkę. Krzyczałbym ze wstrętu, strachu i bólu, gdyby nie zdławił moich reakcji. Mimo to, kiedy wreszcie dotarło do mnie, czego chce, zacząłem krzyczeć. Miotałem się w łóżku, wydając stłumione, gard ł owe okrzyki, a anioł śpiewał i wyświetlał w mojej głowie swoje przesłanie, jak przystało na dobrego posłańca, którym był. Równocześnie opowiadał o mnie. Przywoływał wszystkie uczynki, jakie kiedykolwiek popełniłem, te złe, te dobre i nijakie. Pokazywał mi ogrom wszechświata, zdradzał najważniejsze tajemnice ziemi. Objawiał naturę Boga i przekazywał wizje innych poziomów rzeczywistości. Informował mnie o szczegółach zadania. Mój mózg nasiąkał tym jak gąbka, podczas gdy ja cały czas próbowałem krzyczeć. Ani przez chwilę nie wątpiłem, kto go przysłał, jednak to, czego żądał ode mnie Bóg było straszne. Nie mogłem tego zrobić. Chyba nikt by nie mógł. Sarapsos wiedziało tym. Widziałem pochyloną nad sobą wstrętną, wydłużoną głowę anioła, jego ogromne, jednobarwne oczy i maleńkie usta na końcu pozbawionej podbródka twarzy, pełne ostrych jak igły zębów.

Zmusił mnie, żebym wstał. Miał całkowitą kontrolę nad moim ciałem. Przewracał moimi rękami sterty książek tak długo, aż znalazł stary egzemplarz Biblii. Kazał mi ją czytać. czytałem więc, aż moje oczy, zmienione w czerwone, opuchnięte szparki, ślepły od łez, a głos przechodził w ochrypły szept. Wtedy zaczynał znów wyśpiewywać i wyświetlać swoje przesłanie, albo wyłączał na chwilę moją świadomość, upodabniając mnie do czuwającego telewizora.

Zupełnie straciłem poczucie rzeczywistości. Gdy Sarapsos odszedł, dowiedziałem się, że minęły trzy dni. W tym czasie przeczytałem Biblię chyba kilkadziesiąt razy. Byłem tak wycieńczony, że z trudem trzymałem się na nogach. Dowlokłem się do kibla i zwymiotowałem trochę żółci. Klęczałem przed sedesem jak przed jakimś plemiennym bożkiem, trąc kułakiem obolałe oczy, ale nie udało mi się zapłakać. Byłem prawie zupełnie ślepy, a światło sprawiało mi ból, jednak starałem się nie zamykać powiek, bo po ich drugiej stronie płonęły wciąż słowa Sarapsosa. Podczas tych trzech dni udało mi się poznać prawdziwe imię anioła, mimo że próbował je przede mną ukryć. Nazywał się Rój - Anioł Przemocy.

Kilka dni później, tak jak przewidział to Sarapsos, zobaczyłem pierwszą z osób naznaczonych przez Pana. Był to starszy, siwowłosy mężczyzna o drobnych, ptasich ko Ś - ciach rysujących się pod skórą. Jego głowę otaczała perłowa mgiełka. Kupował w kiosku gazetę. Serce zaczęło mi walić jak szalone, a w nozdrzach poczułem zapach jakby rdzy, wanilii i gorzkich migdałów przemieszanych z bardzo odległym aromatem wilgotnej, żyznej ziemi. Nie mogłem mieć żadnych wątpliwości. Ten zapach rozpoznałbym natychmiast, nawet w piekle. Towarzyszył mi nieustannie podczas trzech dni obecności Sarapsosa i stanowił jeden z głównych wyznaczników mojego zadania.

Kupiłem w kiosku papierosy, chociaż ręce tak mi się trzęsły, ze rozsypałem wszystkie drobne. Staruszek przez chwilę przeglądał gazetę, a następnie złożył ją, wsadził do kieszeni i przeszedł na drugą stronę ulicy. Szedłem za nim tak długo, aż zniknął w bramie kamienicy. Zawahałem się przez krótką chwilę, ale w końcu pociągnąłem za klamkę i znalazłem się w środku. Klatka schodowa była obszerna. W górę prowadziły szerokie, wygodne schody zaopatrzone w metalową poręcz, wygiętą w fantazyjne wzory. Przez kolorowe szybki w bramie i witraż owe okno na półpiętrze wpadały plamy światła jak kłaczki barwnej waty.

Staruszek piął się po schodach, szorując nogami. Przesunąłem ręką po poręczy, a chłód metalu polizał mi palce. Ruszyłem po stopniach w górę i wyminąłem staruszka akurat w momencie, gdy zatrzymał się przed masywnymi, staroświeckimi drzwiami mieszkania na pierwszym piętrze. Nie zwrócił na mnie uwagi, chociaż łomot w mojej klatce piersiowej wydawał mi się tak silny, że wzbudzał echo w głębokiej studni schodów.

Wspiąłem się dwie kondygnacje wyżej i przystanąłem. Słyszałem pod sobą brzęczenie i chrobot kluczy, a gdy przechyliłem się nieco przez poręcz, mogłem zauważyć cień poruszającego się mężczyzny. Drzwi zaskrzypiały i trzasnęły. Przez chwilę stałem w bezruchu, z bijącym sercem i dłońmi mokrymi od potu, a potem zszedłem na półpiętro nad poziomem drzwi staruszka. Zapaliłem papierosa i wyjrzałem przez okno do zapuszczonego ogródka za domem. Światło, przecedzone przez kolorowe szybki, kładło się na mojej twarzy i ubraniu barwnymi cekinami tak, że przypominałem widmo pierrota. Rzuciłem niedopałek na posadzkę i zgniotłem go butem. Zbiegając w dół po schodach, przysiągłem sobie nigdy nie zbliżać się do tego domu, chociaż doskonale wiedziałem, że niedługo tu wrócę.

 

Drzwi otworzyły się ze skrzypnięciem, ledwo nacisnąłem klamkę. Nie były nawet zamknięte na klucz. Rój wytłumaczył mi, że nie napotkam innych przeszkód poza oporem własnej małoduszności. Białowłosy staruszek był w kuchni. Na mój widok upuścił torebkę z jakimiś ziołami, którą trzymał w ręce, ale nie odezwał się ani słowem. Wbiłem palce we framugę kuchennych drzwi, zastanawiając się, który z nas jest bardziej przerażony. Wiedziałem, że Rój nie pokieruje moimi rękami i wszystko będę musiał zrobić sam. Stary mężczyzna wykonał nagle chaotyczny gest, a ja, jakbym czekał na sygnał, skoczyłem do niego i pchnąłem go silnie na ścianę, zaciskając jednocześnie palce na jego ptasiej szyi. Szamotał się przez moment, ale zaraz przestał. Nosił grube szkła krótkowidza, za którymi jego oczy miotały się jak przerażone, egzotyczne ryby. W nozdrzach czułem oszałamiająco silną woń rdzy i wanilii. Perłowa aureola nad głową starca gęstniała, w miarę jak uścisk moich palców stawał się coraz silniejszy. Na rękach miałem rękawiczki, zgodnie z nakazem anioła i może dlatego wydawało mi się, że dłonie przestały do mnie należeć. Marzyłem tylko o tym, żeby stary wreszcie przestał oddychać. Zdałem sobie sprawę, że potrząsam nim jak pies szczurem. Nagle zacharczał, drgnął i zwiotczał. Puściłem go, a on osunął się po ścianie na podłogę. Spojrzałem na swoje ręce w tych idiotycznych rękawiczkach i zrobiło mi się niedobrze. Bezbłędnie trafiłem do łazienki, gdzie rzygałem strasznie długo, obejmując ramionami sedes. Starannie spuściłem wodę i opłukałem usta pod kranem. Jeszcze nie mogłem odejść, musiałem coś znaleźć. Przyjaciela. Przetrząsnąłem rzeczy starego i w szufladzie biurka natrafiłem na to, czego szukałem - duży, płaski pistolet i kilka pudelek naboi. Poupychałem to wszystko po kieszeniach. Wychodząc, zerknąłem na siwowłosego mężczyznę leżącego na podłodze w kuchni. Aureola z perłowej mgły rozpłynęła się, a zapach rdzy i wanilii był ledwo wyczuwalny. Akwariowe ryby za szkłem okularów pływały martwe, brzuchami do góry.

 

Następny był kloszard. Śmierdział tak, że niemal zagłuszył zapach gorzkich migdałów. Zabiłem go jego własnym nożem, który nosił przylepiony plastrami do żylastej, brudnej łydki. Ten przynajmniej się bronił, słabo, ale zawsze. Nie wiem dlaczego, ale sprawiło mi to ulgę. Zostawiłem go w śmietniku, opartego o wielki pojemnik na odpadki, na którym ktoś napisał sprayem: „Bierzcie i jedzcie z tego wszyscy”.

Z czasem nauczyłem się rozpoznawać ten nagły impuls, podobny do czerwonego, ostrzegawczego światełka, który kazał mi wyjść z domu, albo skręcić nagle w jakąś boczną uliczkę. Sarapsos zapewnił mnie, że nie muszę obawiać się policji. Jedynym zagrożeniem dla siebie byłem ja sam. Wypełniałem więc swoje zadanie, mimo że wydawało mi się przedtem niewykonalne.

Załamałem się dopiero, gdy ujrzałem mglistą aureolę nad głową kilkuletniej dziewczynki. Mała miała śliczną, owalną twarzyczkę, główkę cała w lokach i aż promieniała radością. Nigdy dotąd zapach wanilii i aromat świeżej ziemi nie był tak silny, a nimb bardziej świetlisty. Nie mogłem mieć cienia wątpliwości. Boże, przecież to było dziecko!

Powtarzałem to, krzyczałem przez te kilka dni, podczas których krążyłem wokół dziewczynki jak ćma wokół świecy, ale On pozostawał głuchy. Zdążyłem poznać jej rodziców, małego braciszka i starszą siostrę. Obserwowałem ich. Boże, przecież to tylko dziecko! Odpowiadała mi cisza. Przestałem jeść, nie spałem, zacząłem miewać krwotoki z nosa. Potem w mojej głowie obudził się rój, Słyszałem tylko szum, bez słów.

Nikt nie potrafi długo opierać się woli Boga, Podszedłem do niej na szkolnym boisku. Wyciągnąłem pistolet z kieszeni płaszcza i strzeliłem z bardzo bliska. Upadła z uśmiechem na buzi, nie zdążyła się nawet zdziwić. Potworny ból, jaki czułem, podchodził mi do gardła i wydostawał się zza zaciśniętych zębów zduszonym szlochem, podobnym do chichotu. Pośród histeryzujących, przerażonych dzieci, które huk wystrzału zdawał się zbijać w ciasne, poszarpane gromadki, wydawałem się sobie olbrzymi i kanciasty, tak bardzo nie na miejscu. Słyszałem rozpaczliwy krzyk nauczycielki i jakieś bezsensowne polecenia skierowane do dzieci. Z dymiącym pistoletem przeszedłem przez całe boisko. Nikt mnie nie zatrzymał.

 

Wróciłem do domu, gotów skończyć z tym wszystkim. Włożyłem lufę pistoletu do ust, a palec położyłem na cynglu. Ale broń nie posłuchała mnie. Przytknąłem więc wylot pistoletu do skroni. Dzięki temu czarne, bezdenne oko wpatrywało się wprost w moje myśli, tak przyjaźnie, tak spokojnie. Kolba leżała mi w dłoni absolutnie doskonale, jakby została stworzona dokładnie według jej wklęśnięć i wypukłości. Zrozumiałem, że pistolet jest moim przyjacielem, przewodnikiem i duchem opiekuńczym. Nie potrafi zrobić mi krzywdy. Ogarnęła mnie wściekłość. Trzasnąłem nim o podłogę i posłałem go kopniakiem pod stół. Ból, jaki sprawiało mi wspomnienie uśmiechniętej dziecięcej twarzy, sta ł się nie do zniesienia. Miotałem się po pokoju, klnąc okrutnego, wszechwładnego starca i jego pieprzony boski plan.

Czułem wstręt do Niego i siebie. Nienawidziłem swoich dzieciobójczych rąk. Rzygać mi się chciało na swój własny, żałosny widok. Postanowiłem dostarczyć Bogu krwi, na której mu tak zależało. 0, tak, postanowiłem zapewnić Mu rozrywkę w Jego stylu!

Znalazłem gwoździe i młotek i przybiłem swoją cholerną prawą dłoń do drzwi pokoju. Ukrzyżowałem ją, dokładnie tak, jak lubi. Ale kiedy z żalu i bezsilnej furii tłukłem zdrową pięścią w śliskie od krwi deski, przed oczami wciąż miałem obraz małej dziewczynki, którą Pan zapragnął włączyć do grona swoich aniołków za pomocą mojej morderczej ręki.

 

Dłoń cholernie mnie bolała i to był jedyny efekt mojego krótkotrwałego buntu. Bóg zawsze dostaje to, czego chce. Inaczej nie byłby sobą. Tego również dowiedziałem się od Sarapsosa. Teraz pragnął powołać do siebie stu sprawiedliwych, zanim zdążą dopuścić się niegodziwości lub grzechu, aby wprowadzić ich w chwale i światłości do dziedziny wybranych. Oczywiście, wybaczyłby im w końcu, gdyby zgrzeszyli, ale pozostaliby na zawsze splamieni w Jego oczach, więc... żegnajcie Łąki Błogosławione! Zależało mu na ich całkowitej czystości i niewinności. To był właśnie akt łaski, że naznaczył ich perłową mgłą i wysłał na śmierć. Stu sprawiedliwych, cóż za wspaniała ofiara dla uczczenia boskiego majestatu! Względem mnie także dopuścił się aktu miłosierdzia. Dał mi szansę, że bym uratował duszę przed potępieniem. Poddał mnie próbie, podobnie jak niegdyś Abrahama, pozostawiając mi wybór, czy złamię piąte przykazanie i normy społeczne, aby usłuchać jego poleceń. Uczynił ze mnie narzędzie swojej woli, Zbrojną Prawicę, Anioła Śmierci.

Obwiązałem krwawiącą rękę bandażem. Okazało się, że nie uszkodziłem jej tak bardzo, jak chciałem. Wciąż mogłem poruszać palcami, a nawet zacisnąć je na kolbie pistoletu, chociaż robiło mi się wtedy mdło z bólu.

Zobojętniałem jakoś. Nie pamiętam nawet, ilu ludzi zabiłem. W każdym razie bardzo daleko zostało do stu. Każdy z nich pachniał rdzą i gorzkimi migdałami i nosił nad głową perłowy nimb, raz gęstszy, to znów bledszy, lecz zawsze wyraźny. Przypominam sobie jakiegoś mężczyznę bawiącego się z małym chłopcem na ganku domu. Padł jak szmaciana kukła, przewracając wysoką wieżę z klocków. Był jeszcze nastolatek na rowerze, jakaś młoda kobieta z wózkiem, którą zapamiętałem z powodu zaciętego, nieprzyjaznego wyrazu twarzy i lekko przechodzona kurwa, próbująca namówić mnie na szybki numerek w samochodzie. Wszyscy oni radują się już w Panu, alleluja!

Być może udałoby mi się, gdyby nie Tabita. Kiedy ujrzałem ją pierwszy raz, jej miedziane włosy rozsypywały się jak aureola, jaśniejsza i bardziej świetlista niż opalizująca mgła ponad jej głową. Była piękna. Smukła i drobna, miała nienaganną figurę i cudowne, długie nogi. Wydawało mi się, że mógłbym bez trudu objąć jej talię złączonymi kciukami i palcami wskazującymi dłoni. Ale najważniejszy był rys indywidualności, to nieodgadnione światło, które zdawało się od niej promieniować. Miała taką niepospolitą twarz, subtelną i jasną. Zachwyciłem się nią, tak jak zachwyciłby się każdy mężczyzna, którego wyobraźnia wykracza poza dziewczyny z reklam szamponów. Patrząc na nią, doskonale rozumiałem, dlaczego Pan wybrał akurat ją. I już wtedy zaczęło rodzić się we mnie poczucie klęski.

Obserwowałem ją, śledziłem każdy ruch, jaki wykonywała, aż w końcu stała się moją obsesją. Czas mijał, mój jednooki, mroczny przyjaciel wyczekująco obciążał mi kieszeń, a ja obserwowałem Tabitę. Wreszcie Bóg zdecydował się mnie ponaglić. Znów nie byłem w stanie jeść, z nosa lała mi się krew, a nocami budziłem się, krzycząc, kiedy pojawiała się przede mną wizja jej cudownej twarzy rozbryzgiwanej na miazgę strzałem z mojego pistoletu. W głowie znów huczał mi rój, ale nie dbałem o to, dopóki przesłaniał go świetlisty obraz Tabity. Walczyłem z Bogiem, Walczyłem ze wszystkimi jego zastępami, ale jestem tylko człowiekiem. Zawsze byłem szczupły, lecz ostatnio zacząłem wyglądać jak szkielet, dostawałem drgawek, jakbym miał Parkinsona, a zraniona dłoń nie chciała się goić. Przez brudny bandaż wciąż przesiąkała świeża krew, uparcie jak pierwiosnek spod śniegu. Nie wiedziałem, czy to stygmat, czy raczej piętno potępienia, o którym mowa w Apokalipsie. Bałem się, że wariuję. Musiałem wreszcie coś postanowić.

 

Tabita, siedząca po stronie pasażera w moim samochodzie, wpatrywała się we mnie oczami pełnymi lęku. Zmusiłem ją, żeby wsiadła do auta, zajeżdżając jej drogę i grożąc bronią, gdy chciała przejść na drugą stronę ulicy. Ani razu nie próbowała uciec, jakby pas, którym przypiąłem ją do siedzenia, zamienił się w kajdany. Być może bała się pistoletu opartego na moim udzie. Podtrzymywałem go prawą ręką, starając się prowadzić lewą, bo przebita dłoń znowu cholernie bolała.

Zawiozłem dziewczynę do opuszczonego domu na dalekim przedmieściu. Budynek by ł obszerny, drewniany, lekko wykrzywiony ze starości, ale wciąż bardzo solidny. Otaczał go ogromny, zapuszczony ogród, otoczony parkanem obrosłym gęsto dzikim winem, które przypominało żywy mur. Wokoło nie było nic, tylko kilka prywatnych nieużytków. Wypatrzyłem ten dom kilka dni wcześniej, przywiozłem materace, koce, gazową maszynkę do gotowania i paczkę świec. Zamknąłem nas oboje w tym małym. ponurym Edenie, ponieważ wciąż nie byłem w stanie podjąć decyzji. Mimo że nie rozmawialiśmy wiele, jestem teraz pewien, że zaczęła się wtedy między nami tworzyć szczególna więź. Przywiozłem mnóstwo jedzenia, bonie wiedziałem, co lubi, więc większość czasu spędzaliśmy, przygotowując rozmaite potrawy, chociaż żadne z nas nie miało w tym względzie doświadczenia, apotem patrzyliśmy „jak schną na talerzach, ponieważ nie mieliśmy apetytu.

Tabita nie stawiała najmniejszego oporu. Może bała się mnie sprowokować. Musiała zdawać sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Myśl, że mogła obawiać się, iż chcę ją skrzywdzić tub zgwałcić bardzo mnie smuci. Bała się mnie, jestem pewien, jednak sądzę, że nie czuła do mnie nienawiści, dokładnie tak, jak powiedział Rój. Ludzie, których mam zabić, ułatwią mi zadanie.

Ale pomylił się co do Tabity. Jej lęk i przerażająca pokora łamały mnie jak wiązkę patyków, kawałek po kawałku. Kiedy patrzyłem na nią, skuloną w kącie na stercie koców, wszystkie gwoździe świata przebijały mi raz po raz klatkę piersiową tak, że z rozpaczy nie mogłem złapać tchu.

Powiedziała, że nazywa się inaczej, niż się do niej zwracam, ale ponieważ Sarapsos nauczył mnie, jak odgadywać właściwe nazwy rzeczy, wiedziałem, że naprawdę nazywa się Tabita, chociaż jeszcze nic o tym nie wie. Zapytała jak mam na imię. Odpowiedziałem jej, wymieniając to, którym ochrzcił mnie Rój.

- Adriel? - powtórzyła zdziwiona. Nie zrozumiała.

Z czasem zaczęła mi trochę opowiadać o sobie, o swojej rodzinie, planach, marzeniach. Gdyby tylko wiedziała jak strasznie utrudnia mi wszystko! Pod wpływem jej słów rozsypywałem się jak stara kreda. Mogła mnie niemalże rozetrzeć między palcami. Chyba nie robiła tego zupełnie świadomie, ale to nie miało znaczenia. Ważne, że działało. Pewnego dnia zapytała znienacka:

- Co chcesz ze mną zrobić?

Nie umiałem na to odpowiedzieć wprost.

- Zaprowadzę cię do domu - powiedziałem wreszcie.

Przez chwilę w jej oczach zapłonęła iskra szaleńczej nadziei, ale zgasła, gdy dziewczyna spojrzała mi w twarz i wyczytała z niej, o jakim domu mówiłem. Usta jej zadrżały, odwróciła się do mnie plecami i aż do rana nie odezwała się ani słowem.

Tymczasem ja czułem się coraz gorzej. Dostałem gorączki, a w ręce wywiązało się chyba jakieś zakażenie, bo niemal nie mogłem nią ruszać. Kiedy szarpałem się z pozlepianym krwią bandażem, Tabita podeszła, żeby mi pomóc. Cofnąłem dłoń i nie pozwoliłem się dotknąć. Bóg chyba postanowił ze mnie zakpić. Ofiara opatrująca krwawą rękę oprawcy. To było tak bardzo w Jego stylu, aż zakrawało na upiorne poczucie humoru.

Historia Tabity przywodzi mina myśl pewną opowieść z Nowego Testamentu. Wskrzeszenie córki Jaira. Według mnie to najbardziej dramatyczny i przerażający z cudów Jezusa. Człowiek imieniem Jair miał jedyną córkę, która ciężko chorowała. Kiedy wszystkie inne sposoby zawiodły, wyruszył na poszukiwanie uzdrowiciela, którego sława wzrastała z dnia na dzień. Gdy nakłonił Go wreszcie, aby przybył do jego domu, dziewczynka już nie żyła. Jednak Jezus, spokojnie, jakby nic szczególnego nie zaszło, oświadczył Jairowi, że jeśli uwierzy Mu, jego córka wstanie. Oszalały z bólu ojciec, którego oczy widzą martwe dziecko, zwraca się wtedy do Jezusa z rozpaczliwym żądaniem, prośbą człowieka, na którego nałożono nagle odpowiedzialność zbyt wielką, żeby mógł jej podołać: „Wspomóż więc moją wiarę!”.

Czasem boję się, że Bóg lubi sprawiać wrażenie, iż wszystko zależy od nas, żebyśmy potem nie mogli mieć pretensji, kiedy nic dobrego z tego nie wynika. Patrząc na siedzącą w kącie dziewczynę, zrozumiałem, że nie wierzę w jej szczególną rolę w boskim planie i nie potrafię zaprowadzić jej do domu Ojca, gdzie mogłaby żyć wiecznie, radując się światłością i szczęściem.

Nie potrafię wskrzesić Tabity.

Kiedy pogodziłem się z myślą, że w żaden sposób nie potrafię przyczynić się do jej śmierci, zacząłem zostawiać ją samą i długie godziny błąkałem się po mieście, licząc na to, że po moim powrocie już jej nie zastanę. A jednak zawsze znajdowałem ją na stercie koców lub przy oknie, z kubkiem herbaty w rękach. W końcu przestałem zamykać na kłódkę drzwi, lecz wciąż witało mnie jej badawcze spojrzenie i zapach wanilii przemieszanej z rdzą. Wreszcie dotarło do mnie, że nie wolno mi zwalać na nią odpowiedzialności za własne sprzeniewierzenie. Któregoś ranka pojechałem na najbliższą stację benzynową i zadzwoniłem stamtąd na policję. Ledwie zdążyłem wrócić, gdy przed domem zaroiło się od glin. Nie chciałem dopuścić, żeby dostali mnie żywego, ale oszalałbym chyba, gdyby podczas strzelaniny coś stało się Tabicie.

- Uciekaj - powiedziałem do niej, lecz nie ruszyła się z miejsca.

- Na litość boską, dziewczyno, uciekaj stąd! — krzyknąłem, bo gliniarze już otaczali dom, a jeden wrzeszczał coś przez megafon. Ponieważ nie odpowiadałem, zdecydowali się wejść. Drzwi uchyliły się ostrożnie i do sieni wsunęło się dwóch mężczyzn. Strzeliłem do nich. Widziałem jeszcze, jak obaj upadali. Wtedy poczułem, jak jakaś potężna pięść uderza mnie w okolicę splotu słonecznego, nagle zrobiło się ciemno, a ja pomyślałem, że śmierć jest taka nieskomplikowana.

Przeżyłem. Lekarze uratowali mi życie. Osobiście uważam, że to głupota wkładać tyle wysil ku w leczenie człowieka, którego prawdopodobnie i tak skażą na śmierć. Jestem zmęczony, a rój znowu mieszka w mojej głowie. Nie dbam oto, czy mnie zabiją, czy zamkną na zawsze w wariatkowie. Tak, czy inaczej, przepadłem. Jestem naprawdę potępiony, zawiodłem Boga, nie skorzystałem z Jego wspaniałomyślnej szansy. Nie potrafiłem nawet wytrwać przy jednym zdaniu na własny temat, doznałem objawienia, w które nie umiałem uwierzyć. Jakie ma znaczenie, co ze mną zrobią i ile czasu mi zostało, skoro i tak piekło czeka na mnie z rozwartymi ramionami? Czym jest tych marnych parę lut w obliczu wieczności? Poczytajcie sobie Pismo. Może znajdziecie lepszą odpowiedź niż ja.

Boję się tylko jednego. Że skazałem na podobny los Tabitę. To jedyna rzecz, o którą potrafię jeszcze błagać Boga. Żeby wybaczył jej to, co zrobi w przyszłości, to przed czym nie udało mi się jej uchronić.

Posłuchajcie mnie jeszcze przez chwilę, to bardzo ważne. Każdy z was może się niedługo obudzić z przeświadczeniem, że ma na imię Adriel i jest posłańcem śmierci. Każdy może usłyszeć, jak w jego głowie śpiewu Rój - Anioł Przemocy. Pamiętajcie, jeśli kiedykolwiek poczujecie zapach rdzy, wanilii i gorzkich migdałów, nie wahajcie się ani sekundy. Rozpoznacie bezbłędnie ten zapach, jestem pewien, tak samo jak nimb wokół głowy, lśniący niby perłowa mgła. Wiem, że odszukacie pozostałych naznaczonych. Proszę, nie wahajcie się! Dla waszego własnego dobra...

 

 

Fenix 1 (90) 2000

 

...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin