Brown Sandra - Dzień pokuty.rtf

(997 KB) Pobierz
Sandra Brown

Sandra Brown

 

 

DZIEŃ POKUTY

 

Tytuł oryginału

FAT TUESDAY

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział pierwszy

 

-              Wymiga się. - Burke Basile na przemian prostował i zginał palce prawej dłoni, zupełnie nieświadomy, że ostatnio nabrał takiego przyzwyczajenia. - Cienia szansy, żeby go skazali.

-              Może i tak. - Kapitan Douglas Patout, szef Wydziału Narkotyków policji w Nowym Orleanie, westchnął ze zniechęceniem.

-              Żadne może. Wykręci się - powtórzył Burke z przekonaniem.

-              Nie rozumiem, dlaczego Littrell do tej akurat sprawy wyznaczył tego nowego. Przeflancowany z Północy, Wisconsin czy coś w tym rodzaju, mieszka w Nowym Orleanie ledwie parę miesięcy i nie jest w stanie wyczuć wszystkich... niuansów tego procesu.

Burke przestał wpatrywać się w okno i odwrócił do Patouta.

-              Wystarczy, że Pinkie Duvall je wyczuwa.

-              Złotousty sukinsyn. Nic mu nie sprawia większej satysfakcji jak przyłożyć policji i udowodnić, że nie jesteśmy wiarygodni.

-              Trzeba mu przyznać, że wygłosił porywającą mowę obrończą - powiedział Burke, chociaż wiele go kosztował ten komplement. - Wystąpienie ostentacyjnie antypolicyjne, a jednocześnie ostentacyjnie praworządne. Cała dwunastka sędziów przysięgłych wprost spijała każde słowo z jego ust. - Zerknął na zegarek. - Obradują pół godziny. Założę się, że jeszcze najwyżej dziesięć i po sprawie.

-              Naprawdę myślisz, że tak to piorunem załatwią?

-              Naprawdę - Burke usiadł na sfatygowanym drewnianym fotelu. - Jak się nad tym dobrze zastanowić, nie mieliśmy cienia szansy. Nieważne, jak tę pracę przewiercili na wszystkie strony w biurze prokuratora okręgowego, jak się obie strony przyłożyły i jak skomplikowanych prawniczych argumentów użyto. Fakt pozostaje faktem: Wayne Bardo nie pociągnął za spust. To nie on wystrzelił kulę, która zabiła Keva.

-              Miałbym kupę pieniędzy, gdybym dostał pół dolara za każdym razem, kiedy Pinkie Duvall powiedział to w czasie procesu - stwierdził Patout z goryczą. - "To nie mój klient wystrzelił śmiercionośną kulę". Powtarzał to jak mnich swoje modlitwy.

-              Ale to niestety prawda.

Znaleźli się w punkcie wyjścia, jak setki razy przedtem spekulując, analizując wciąż na nowo fakty, nieodmiennie dochodzili do tego samego niepodważalnego, nieprzyjemnego wniosku: technicznie rzecz biorąc, oskarżony Wayne Bardo nie zastrzelił sierżanta Kevina Stuarta.

Burke Basile przymknął powieki i ze znużeniem pomasował gałki podkrążonych oczu, odgarnął do tyłu falujące potargane włosy, przygładził wąsy, przesunął dłońmi niespokojnie po udach. Zacisnął i rozluźnił palce prawej ręki. W końcu oparł łokcie na kolanach, przygarbił bezbronnie plecy i zapatrzył się nieobecnym wzrokiem w podłogę.

Patout przyjrzał mu się krytycznie.

-              Wyglądasz do kitu. Może byś się przeszedł na papierosa?

Burke potrząsnął przecząco głową.

-              Kawy? Przyniosę tutaj, tak że nie będziesz musiał stawiać czoła dziennikarzom.

-              Nie, ale dziękuję ci.

-              Nie przesądzajmy jeszcze przegranej - powiedział Patout, siadając na krześle obok. - Sędziowie są nieprzewidywalni. Uważasz, że przyszpiliłeś bydlaka, a on wychodzi z sądu jako wolny człowiek. Zakładasz uniewinnienie, a oni ogłaszają "winny" i wnioskują o maksymalny wymiar kary. Nie dojdziesz z nimi do ładu

-              Jestem pewien - powtórzył uparcie Burke z rezygnacją w głosie - że Bardo się wymiga. Przez jakiś czas nie przerywali ciężkiej ciszy.

-              Dzisiaj jest rocznica ustanowienia konstytucji Meksyku - odezwał się w końcu Patout.

-              Proszę? - Burke spojrzał na niego.

-              Konstytucji Meksyku. Uchwalono ją piątego lutego. Wyczytałem to dzisiaj rano w moim biurowym kalendarzu.

-               Aha.

-              Nie napisali, ile lat temu. Pewnie parę wieków... tak myślę.

-              Aha...

Konwersacja zamarła i siedzieli już w milczeniu, każdy pogrążony we własnych myślach. Burke usiłował przewidzieć swoją własną reakcję po ogłoszeniu wyroku. Od początku wiedział, że proces się odbędzie - Pinkie Duvall nie miał powodu układać się z prokuraturą, skoro z całkowitą pewnością przewidywał dla swojego klienta wyrok uniewinniający. Wiedział też, że rozprawa potoczy się tak, jak nią pokieruje. Teraz nadchodził moment prawdy i Burke zbierał wszystkie siły, by - o ile jego przewidywania okażą się trafne -powściągnąć furię, która ogarnie go na widok Barda wychodzącego pewnym krokiem z sądu.

Żeby tylko nie zabił sukinsyna gołymi rękami, niech Bóg broni.

Nie wiadomo skąd o tej porze roku, w niewielkiej sądowej salce, gdzie niezliczona już liczba oskarżycieli i obrońców pociła się, wyczekując niecierpliwie werdyktów, pojawiła się wielka brzęcząca mucha, ogłupiała od środka owadobójczego. Podejmując desperackie próby ucieczki, z cichymi pacnięciami zderzała się samobójczo z szybą. Biedne ogłupiałe stworzenie, nie zdające sobie sprawy, że to już koniec. Zupełnie jak on, nieświadomy, jakiego robi z siebie głupka, wciąż podejmując bezowocne wysiłki...

Parsknął szyderczym śmiechem z samego siebie. To już dno: porównywać swoją bezradność z bezradnością muchy.

Gdy rozległo się pukanie, Patout i Burke wymienili spojrzenia, a potem obaj utkwili wzrok w drzwiach. Urzędniczka wetknęła głowę do środka.

-              Wracają.

-              Kurczę blade! - Patout spojrzał na zegarek. - Dziesięć minut. Jak to zgadłeś? - Popatrzył na Basile'a.

Ale Burke w ogóle go nie usłyszał. Szedł korytarzem, całkowicie skoncentrowany na otwartych drzwiach sali sądowej. Publiczność i dziennikarze wlewali się przez nie podekscytowani niczym rzymscy obywatele, zmierzający do cyrku oglądać, jak lwy rozszarpują pierwszych chrześcijan - męczenników. Kevin Stuart, mąż, ojciec, świetny gliniarz i dobry przyjaciel też był męczennikiem, ofiarą zdrady, jak wielu przed nim w historii rodzaju ludzkiego. Ktoś, komu ufał, kogo uważał za sojusznika, komu wierzył, że wspiera i jego, i sprawę - zdradził. Inny glina poinformował bandytów, że policjanci w drodze.

Jeden poufny telefon kolegi z Wydziału Narkotyków przypieczętował los Kevina Stuarta. Został zabity podczas pełnienia obowiązków. Zaszczyt; który nie przywróci go życiu. Umarł niepotrzebnie. Cholernie bezsensownie niepotrzebnie. Cały ten proces tylko to potwierdzał. Cały ten proces był kosztownym, rozwlekłym przedstawieniem, które zafundowano tak zwanemu cywilizowanemu społeczeństwu, żeby jego członkowie zachowali dobre samopoczucie po tym, jak oczyszczą z zarzutów pozbawionego skrupułów łajdaka i mordercę.

Skompletowanie ławy przysięgłych zajęło dwa tygodnie. Pinkie Duvall, rzutki, świetny adwokat, niemal od początku procesu przechytrzył oskarżyciela; zapędził go w kozi róg praktycznie już przy kompletowaniu tej ławy i udało mu się wybrać ludzi, którzy jak można było przewidzieć, staną po stronie jego klienta.

Rozprawa trwała tylko cztery dni, ale czas jej trwania był odwrotnie proporcjonalny do zainteresowania, jakie wzbudziła. Spekulacjom na temat jej przebiegu praktycznie nie było końca.

Nazajutrz po tragicznym wydarzeniu gazety przytaczały słowa szefa nowoorleańskiej policji: Wszystkich nas osobiście dotknęła ta strata. Kevin Stuart zapracował sobie na szacunek kolegów, był też niezmiernie przez nich lubiany. Nie muszę zapewniać, że dołożymy wszelkich starań, by przeprowadzić drobiazgowe, staranne śledztwo w sprawie dotyczącej zastrzelenia tak znakomitego oficera nowoorleańskiej policji.

Proces powinien koniecznie być jawny - pisał wszechwiedzący komentator z Times Picayune. - Monstrualna pomyłka Wydziału Narkotyków zaowocowała śmiercią ich własnego człowieka. Tragiczne? Z pewnością. Ale dochodzić sprawiedliwości, przerzucając winę na kozła ofiarnego? Budzi to mój głęboki sprzeciw.

Forsując przeprowadzenie procesu opartego na wyssanym z palca oskarżeniu, prokurator okręgowy trwoni pieniądze podatników. I to tylko po to, by oszczędzić nowoorleańskiej policji upokorzenia, na które w tym przypadku w pełni zasłużyli. Wyborcy powinni dobrze zapamiętać tę farsę, by wystawić rachunek prokuratorowi okręgowemu Littrellowi, gdy zechce ponownie kandydować - grzmiał na łamach prasy Pinkie Duvall, którego klienta, Wayne Barda alias Bardeaux, określanego przez niego mianem "przykładnego obywatela", policja aresztowała już przedtem wielokrotnie pod rozmaitymi zarzutami.

Udział Pinkie Duvalla w jakiejkolwiek rozprawie sądowej nieodmiennie przyciągał uwagę mediów. Zarówno urzędnicy państwowi, jak politycy koniecznie chcieli wykorzystać tę okazję, żeby zapewnić sobie darmową reklamę. Nie inaczej też było w procesie Barda - wszyscy czuli się w obowiązku wygłosić jakiś komentarz na forum publicznym, toteż "spontaniczne" wypowiedzi sypały się jak z rogu obfitości.

Porucznik policji Burke Basile natomiast - jakby dla kontrastu - zachowywał od nocy, kiedy zginął Kevin Stuart, uparte, pogardliwe milczenie. Ani w czasie wstępnych przesłuchań, ani przy okazji składanych przez oskarżenie i obronę wniosków, w ogóle ani razu w czasie wrzawy wykreowanej wokół tej sprawy przez media, nie zacytowano niczego szczególnego, co by powiedział małomówny oficer Wydziału Narkotyków, którego partnera i najlepszego przyjaciela dosięgła kula w czasie nieudanej policyjnej obławy.

Teraz, gdy zmierzał z powrotem na salę sądową, by wysłuchać werdyktu, Burke Basile na natarczywe pytania dziennikarzy, czy miałby wreszcie coś ciekawego do powiedzenia, rzucił wprost do podtykanych mu pod nos mikrofonów:

-              Mam. Odwalcie się.

Otoczyli więc idącego za nim kapitana Patouta, w nadziei, że jako osoba oficjalna będzie musiał udzielić im odpowiedzi. Istotnie, jego wypowiedź była nieporównywalnie bardziej dyplomatyczna, niemniej wyraził stanowcze przekonanie, że za śmierć Stuarta ponosi odpowiedzialność Wayne Bardo i sprawiedliwości stanie się zadość wyłącznie w przypadku wyroku skazującego. .

Burke zajął już swoje miejsce na sali sądowej, kiedy Patout ponownie do niego dołączył.

-              To będzie raczej trudne dla Nanci - zauważył, siadając obok.

Wdowa po Kevinie Stuarcie zajmowała miejsce w tym samym rzędzie co oni, ale po drugiej stronie przejścia. U jej boku siedzieli rodzice. Burke wychylił się lekko i ich spojrzenia się spotkały. Skinął lekko głową, by dodać Nanci odwagi. Uśmiechnęła się blado w odpowiedzi, okazując równie pesymistyczne co Burke nastawienie.

-              A jednak dzielna z niej zawodniczka - Patout pomachał Nanci ręką.

-              O tak, można się było po niej spodziewać, że kiedy zastrzelą jej męża, dorośnie do sytuacji. Patout zdumiał sarkazm Basile'a.

-              Uwaga całkowicie nie na miejscu. Dobrze wiesz, co miałem na myśli. - Ponieważ Burke milczał, Patout zapytał po chwili ze sztuczną obojętnością: - Barbara przyjdzie?

-              Nie.

-              Myślałem, że będzie chciała cię wesprzeć duchowo, jeśli sprawa nie potoczy się po twojej myśli.

-              Prosiła, żebym zadzwonił, kiedy się skończy - odparł Burke, nie chcąc wdawać się w wyjaśnienia, dlaczego żona nie miała zamiaru w tym wszystkim uczestniczyć.

Z obu przeciwnych obozów emanował zupełnie odmienny nastrój. Burke podzielał zdanie Patouta, że oskarżyciel nie popisał się, przygotowując proces. Przebrnął niemrawo przez całą procedurę i siedział teraz, pstrykając palcem w gumkę ołówka przymocowanego do notatnika, w którym nie nakreślił najmniejszej nawet uwagi. Potrząsał nerwowo lewą nogą, a minę miał taką, jakby każde miejsce, nawet fotel dentystyczny, było lepsze od tego, w którym się w tej chwili znajdował.

Odnosiło się natomiast wrażenie, że obrona i oskarżony opowiadają sobie po cichu dowcipy. Obydwaj chichotali, osłaniając twarze dłońmi. Burke nie umiałby powiedzieć, którego nienawidzi bardziej: Barda - zatwardziałego kryminalisty czy Duvalla - przestępczego adwokata.

W pewnym momencie uwagę Duvalla zajął urzędnik z jego biura, który podsunął mu do przejrzenia plik prawniczych dokumentów. Bardo odchylił się na krześle, podparł wyprostowanymi palcami podbródek i zapatrzył się w sufit. Nie wznosił oczu w modlitwie ku niebu, tego Burke był pewien. Jakby ściągnięty wzrokiem policjanta, Bardo odwrócił ku niemu głowę. Wyraz ciemnych bezlitosnych oczu nie wskazywał - tego Burke również był pewien - że ich właściciel wie, co to wyrzuty sumienia. Wąskie usta rozchyliły się w przerażającym uśmiechu, a potem Bardo puścił bezczelnie oko.

Porucznik byłby się zerwał ze swego krzesła i rzucił w kierunku ławy obrońcy, gdyby obserwujący całą scenę Patout nie chwycił go za ramię i nie powstrzymał.

-              Na litość boską, nie rób czegoś aż tak głupiego! -powiedział z naciskiem półgłosem. - Tylko czekają, żebyś wyszedł z siebie i potwierdził prawdziwość tych wszystkich oskarżeń, które rzucili na ciebie podczas procesu. Jeśli tego rzeczywiście chcesz, droga wolna.

Burke nie uznał za stosowne w ogóle odpowiedzieć na reprymendę, po prostu uwolnił ramię z uścisku szefa. Bardo z zadowolonym z siebie uśmiechem odwrócił od nich twarz. W parę sekund później wezwano salę do powstania i sąd zasiadł za stołem. Głosem słodkim jak syrop wyciekający z kwiatów kapryfolium w środku lata sędzia ostrzegł zgromadzonych, by zachowali w czasie ogłaszania wyroku powagę godną miejsca, w którym się znajdują, po czym polecił przywołać sędziów przysięgłych.

Siedmiu mężczyzn i pięć kobiet zajęło miejsca na ławie przysięgłych. Siedmiu mężczyzn i pięć kobiet uznało jednogłośnie, że Wayne Bardo nie ponosi winy za śmiertelny strzał, od którego zginął sierżant Kevin Stuart.

Burke Basile właśnie tego się spodziewał, a jednak okazało się to cięższe do zaakceptowania, niż sobie wyobrażał.

Pomimo pouczeń sądu publiczność nie zadała sobie trudu, by powściągnąć czy ukryć swoje reakcje. Nanci Stuart krzyknęła przenikliwie, a potem zapadła się w sobie. Rodzice starali się, jak mogli, osłonić ją przed światłami kamer wideo i uchronić od fleszy napastliwych reporterów.

Sędzia podziękował ławie przysięgłych i rozwiązał ją. Ledwie ogłosił rozprawę za zamkniętą, nieudolny oskarżyciel wepchnął pośpiesznie dziewiczy notatnik do nowiutkiej aktówki i ruszył do wyjścia, jakby się paliło. Idąc omijał starannie wzrokiem Basile'a i Patouta. Jego mina mówiła wyraźnie: "Nie moja wina. Nie zawsze się wraca z tarczą, czasem na tarczy. Dopóki dostaje się czek z pensją co piątek, można to jakoś przeżyć".

-              Dupek - wymruczał Burke pod nosem.

Przy stole obrońców, jak było do przewidzenia, świętowano zwycięstwo i sędzia całkowicie przestał kontrolować sytuację. Pinkie Duvall zalewał elokwencją podsuwane mu mikrofony. Wayne Bardo z błogim znudzeniem kołysał się na nogach obutych w drogie mokasyny. Strzepnął mankiety koszuli i w telewizyjnych reflektorach zalśniły kamienie spinek. Burke zauważył, że na śniadej skórze jego czoła nie ma nawet śladu wilgoci. Dobrze drań wiedział, że się z tego wywinie, jak i ze wszystkiego przedtem.

Patout, występujący jako rzecznik policji, starał się zadowolić reporterów, odpowiadając na ich pytania. Burke nie spuszczał oczu z Barda i Duvalla, kiedy obaj, otoczeni dziennikarzami, kroczyli do wyjścia. Nie unikali mikrofonów ani kamer. Duvall jako człowiek dbały o rozgłos, rozkoszujący się popularnością, wprost grzał się w świetle reflektorów. W przeciwieństwie do oskarżyciela nigdzie się nie śpieszyli - szli noga za nogą, zjednując sobie nowych zwolenników.

Bynajmniej też nie starali się uniknąć wzroku Burke Basile'a. Zwolnili jeszcze kroku, zbliżając się do rzędu krzeseł, gdzie stał Burke, na przemian zwierający i rozwierający palce prawej dłoni. Obaj postawili sobie najwyraźniej za punkt honoru spojrzeć mu prosto w oczy.

Wayne Bardo posunął się nawet do tego, że pochylił się ku Basile'owi i wyszeptał straszliwą, lecz niepodważalną prawdę:

-              Nie ja zastrzeliłem tego gliniarza, Basile. Ty to zrobiłeś.

 

Rozdział drugi

 

-              Remy? Odwróciła się i odgarnęła grzbietem dłoni w rękawicy falę włosów z czoła.

-              Och, cześć. Nie spodziewałam się ciebie.

Pinkie podszedł do niej główną ścieżką w szklarni, wziął ją w ramiona i mocno pocałował.

-              Wygrałem.

-              Tego się spodziewałam - odparła, odwzajemniając uśmiech.

-              Znowu uzyskałem uniewinnienie.

-              Gratuluję.

-              Dzięki, ale tym razem nie było to takie trudne. - Szeroki zwycięski uśmiech przeczył pokorze słów.

-              Dla mniej zdolnego adwokata pewnie byłoby trudne. Mile połechtany, uśmiechnął się jeszcze szerzej.

-              Jadę do biura, muszę wykonać jeszcze parę telefonów, a kiedy wrócę, zaczniemy przyjęcie. Roman postawił już wszystkich na nogi. Widziałem podjeżdżające samochody dostawcze.

Roman, ich kamerdyner, i cała służba czekali w pogotowiu od chwili, gdy rozprawa się zaczęła. Słynne były przyjęcia, które wydawał Pinkie Duvall, aby uczcić swoje prawnicze sukcesy; miały mu dodawać splendoru, podobnie jak sygnet z olbrzymim różowym diamentem, który nosił na małym palcu prawej dłoni i któremu zawdzięczał swój przydomek[1]. Czekano na nie równie niecierpliwie, jak na same rozprawy, i tyleż samo wzbudzały zainteresowania w mediach. Remy zastanawiała się czasami, czy sędziowie nie orzekają na korzyść jej męża tylko dlatego, żeby uzyskać osobiste zaproszenie na owe sławetne fety.

-              Mogę ci w czymś pomóc? - Oczywiście nie było potrzeby i wiedziała o tym doskonale, zanim jeszcze zadała pytanie.

-              Masz się po prostu pojawić tak olśniewająca jak zwykle. - Przesunął dłońmi po jej plecach, ścisnął pośladki i pocałował raz jeszcze. Kiedy ją puścił, otarł smużkę brudu z jej czoła. - Ale co ty tu właściwie robisz? Wiesz, że nie lubię, jak się tutaj za dużo ludzi kręci.

-              Przecież nie kręcą się tu żadni ludzie, tylko ja jedna. Przyniosłam z domu paproć. Nie wygląda zbyt zdrowo i pomyślałam, że przyda się jej trochę czułej troskliwości. Nie martw się, niczego poza tym nie dotykam.

Szklarnia to było jego terytorium. Z zamiłowaniem uprawiał rośliny i traktował to hobby z taką samą powagą i akuratnością, jaką wkładał w przygotowywanie procesów i jaką odznaczał się we wszystkim, co w życiu robił. Przez moment z dumą lustrował wzrokiem rzędy roślin. Niewielu jego przyjaciół i ledwie paru wrogów wiedziało, że jedną z namiętności Pinki e Duvalla była hodowla orchidei.

Wszelkimi możliwymi środkami utrzymywano w szklarni optymalne dla ich rozwoju warunki. Komputerowo sterowane wyposażenie zapewniało stałą kontrolę i zachowanie odpowiednich warunków klimatycznych. Pinkie miał sporą wiedzę na temat orchidei, a co trzy lata jeździł na światowy kongres miłośników tych kwiatów. Wiedział, ile światła, jakiej temperatury i wilgotności potrzeba każdej odmianie, by mogła w pełni rozkwitnąć. Cattleya, laelia, cymbidium, oncidium wszystkimi zajmował się z gorliwością świeżo upieczonej pielęgniarki z oddziału intensywnej terapii, zapewniając im właściwe nawilżanie, drenaż, wentylację. W zamian oczekiwał nadzwyczajnych, pokazowych kwiatów. Zwykle też takie rozkwitały, jakby nie chcąc rozczarować swego władcy...

Zwykle. Ale tym razem zmarszczył się na widok donic z oncidium varicosum. Nie były pokryte tak obficie kwiatami, jak sąsiadki.

-              Pielęgnowałem je troskliwie tygodniami i co się dzieje? Wyjątkowo kiepski efekt.

-              Może nie miały jeszcze dość czasu, żeby...

-              Miały, ile należy.

-              Czasami trzeba...

-              Po prostu kiepskie okazy. Nie ma się czego doszukiwać.

Podniósł jedną z doniczek i spokojnie rzucił ją na posadzkę. Rozbiła się na kamiennych płytkach i zamieniła w kupkę skorup, poplątanych korzeni, oderwanych od szypułek kwiatów. W ślad za nią poszła następna.

-              Pinkie, przestań! - Remy przykucnęła, usiłując zebrać dłońmi kruchą roślinę.

-              Zostaw - powiedział obojętnie i zrzucił kolejną doniczkę. Nie oszczędził żadnej i wkrótce wszystkie leżały w nieładzie na posadzce. Dopełnił zniszczenia, rozcierając kwiaty obcasami. - Psuły tylko wygląd szklarni.

Remy, pełna niesmaku dla tego obrazu zniszczenia, zaczęła uprzątać rośliny.

-              Nie kłopocz się tym. Przyślę któregoś z ogrodników, żeby z tym zrobił porządek.

Wyszedł, wymógłszy na niej obietnicę, że zaraz pójdzie szykować się na przyjęcie. Ale nie poszła. Pozgarniała na szufelkę rumowisko doniczek, a potem starannie poukładała wszystkie narzędzia na stałych miejscach.

Do domu wiodła przez trawnik kręta kamienna ścieżka. Wypielęgnowane kwiatowe rabaty ocieniały wielkie, omszałe dęby, które rosły tutaj od dawna, jeszcze zanim zbudowano obecny dom.

Remy weszła przez jedne z tylnych drzwi i udała się na górę schodami dla służby, omijając kuchnię, główną spiżarnię i jadalnię, skąd dochodził głos dostawcy żywności, wydającego zwięzłe polecenia swoim pracownikom. Do czasu przybycia gości męża wszystko miało być zapięte na ostatni guzik.

Nie zostało jej zbyt wiele czasu na toaletę, ale pokojówka uczyniła wszystko, żeby skrócić ten proces: kąpiel czekała, a ona sama stała w pogotowiu. Ustaliły, co Remy na siebie włoży, i gdy pokojówka wyjmowała rzeczy z szafy, Remy wykąpała się pośpiesznie, wiedząc, że musi zostawić sobie sporo czasu na fryzurę i makijaż. Pinkie wymagał, by wyglądała nieskazitelnie w czasie jego słynnych przyjęć.

Pięćdziesiąt minut później, kiedy siedząc przy toaletce w garderobie dokonywała ostatnich korekt makijażu, usłyszała, że ktoś wchodzi do sypialni.

-              To ty?

-              No jeszcze by tego brakowało, żeby kto inny.

Weszła do sypialni i podziękowała mu, kiedy nagrodził jej starania pełnym podziwu gwizdnięciem.

-              Przygotować ci drinka?

-              Poproszę...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin