Locke William J. - Ofiara jednego kłamstwa.PDF

(1045 KB) Pobierz
William J. Locke
Ofiara jednego kłamstwa
Przełożyła Janina Sujkowska
ROZDZIAŁ I
Oliwia Gale oparła się o poręcz krzesła i spojrzała najpierw na starszego
pana z prawej strony, a potem na starszego pana z lewej.
– Panowie są dla mnie ogromnie dobrzy i jestem bardzo, bardzo
wdzięczna za wszystko, ale chciałabym, żeby panowie zrozumieli, że ta
dyskusja nie doprowadzi do niczego. Niepotrzebnie się męczymy i
denerwujemy. Jeszcze filiżankę herbaty, panie Fenmarch? Może pan
pozwoli, panie Trivett?
Fenmarch, sąsiad z lewej strony, podał z westchnieniem swoją filiżankę.
Był to nikły, siwiejący jegomość o twarzy pokrytej skąpym zarostem i
apatycznych, niebieskich oczach.
– Jako pani doradca prawny – rzekł – mogę tylko słuchać instrukcji. Jako
przyjaciel rodziny chciałbym służyć dobrą radą.
– Nie rozumiem, dlaczego ojciec nie zastrzegł, że pani powinna być pod
naszą opieką przynajmniej do ukończenia dwudziestu pięciu lat – mruknął
Trivett, sąsiad z prawej, dolewając sobie whisky z wodą sodową. Stół,
przykryty zielonym suknem, był zasłany papierami i zastawiony karafkami i
szklankami. – Tego rodzaju lekkomyślność...
– ... sprowadza zgubne skutki – dokończył niecierpliwie Fenmarch. – Nie
umiem sobie wyobrazić, co pani z sobą zrobi, sama na świecie, z taką
olbrzymią gotówką do dyspozycji.
Oliwia dotknęła z uśmiechem jego niebiesko żyłkowanej ręki,
obejmującej filiżankę z herbatą.
– Naturalnie. Prawnik, obdarzony wyobraźnią musiałby skończyć w
wariatkowie.
– Więc się strzeż, moja panienko – rzekł Trwett. – Lepiej pilnować
swoich pięciu klepek.
– Dobrze powiedziane – roześmiała się Oliwia.
– Ja zawsze wiem, co mówię – nastroszył się Trivett, chowając
czerwone policzki w kołnierzyk.
– Pan, taki bystry i inteligentny, panie mecenasie... Nie pojmuję, jak to się
dzieje, że pan nie może zgodzić się na mój punkt widzenia.
– Moje dziecko, człowiek doświadczony nie traktuje na serio kaprysów
upartych, młodych panienek.
I aby nadać tym słowom większą wagę, uderzył dłonią w stół.
Był szczerze zagniewany. I rzeczywiście, sytuacja przedstawiała się
kłopotliwie. Oliwia domagała się wypłaty wielkich sum, ulokowanych w
firmie pośrednictwa i sprzedaży majątków „Trivett i Gale”, której on był
starszym wspólnikiem, już teraz jedynym, bo ojciec Oliwii i jego dwaj
synowie zginęli podczas wielkiej wojny. Naturalnie, niemądra dziewczyna
sama nie wiedziała, co robi, a on, jako człowiek honoru, nie mógł jej mówić o
swoich interesach. Pokój, zamęt w stosunkach gospodarczych oraz inflacja
i wysokie procenty, to były zmory, których ona nie brała pod uwagę.
I co? Wyrzekała się pewnego dochodu, byle tylko położyć ręce na
wszystkim. Dyskusja przedłużała się w nieskończoność. Na domiar złego
Trivett był wykonawcą testamentu starego Gale’a, co czyniło jego położenie
szczególnie delikatnym i przykrym.
Oliwia uśmiechnęła się słabo.
– Jaka szkoda...
– Że co?
– Że teraz nie ma złota w obiegu. Panowie mnie nie rozumieją, ale to nie
moja wina. Chciałabym zamienić cały mój majątek na złote suwereny. Żeby
była tego pełna wanna. Jak by to było cudownie wytarzać się w złocie!
Banknoty to nie to samo. Stare czuć brudem, a nowe farbą. Nie. Tylko złoto
może dać poczucie siły.
Trivett nazwał ją w myśli głupią gąską i odpowiedział rzeczowo: – Na
złote monety poczekamy w Anglii pięćdziesiąt lat.
– Tak – odparła – ale zawsze będę miała jakąś radość. Z czekiem w
ręce...
– Panno Oliwio kochana – przerwał łagodnie Fenmarch – o czym my
właściwie mówimy?
– Od trzech miesięcy o jednym i tym samym – zawołała. – Dziś jest
ostatni dzień; załatwiamy ostatnie formalności.
– Na nieszczęście.
– To takie proste. Pokazali mi panowie to – wzięła w rękę dokument –
sprawozdanie z majątku ojca, a ja potwierdziłam, ja, jedyna osoba
zainteresowana... Dadzą mi panowie czek na tę sumę – uderzyła ręką po
dokumencie – a ja dam pokwitowanie ze znaczkiem jednopensowym; tę
markę to już mi panowie zafundują, bo mam w domu tylko drobniejsze i
będzie koniec.
– Mój sekretarz przygotował pokwitowanie i nakleił znaczek – rzekł
Fenmarch, ignorując jej uśmiech. – Proszę.
– Co za idealny sekretarz! – wykrzyknęła Oliwia. – Żeby pamiętać o
znaczku jednopensowym!
– Fenmarch wystawił pani rachunek na wszystkie koszta, do tego pensa
włącznie – wtrącił Trivett.
– O, naturalnie! Z jakiej racji miałby mnie pan Fenmarch obdarzać
pensem? Ja tylko podziwiam sumienność sekretarza. Chyba mu pan
mecenas podniesie pensję?
Fenmarch zrobił oczy jak koń, któremu dano trocin zamiast owsa, i
odwrócił głowę. Trivett otworzył usta, rozmyślił się, dopił whisky z wodą
sodową, i rzekł ponuro:
– Przykro mi, panno Oliwio, że jest pani taka lekkomyślna. Ja i żona,
która zna panią od urodzenia, zawiedliśmy się na pani niewymownie. Do
śmierci świętej pamięci matki mieliśmy panią za najrozsądniejszą panienkę w
całym mieście. Ale od ostatnich trzech miesięcy, daruje mi pani, stała się pani
niemożliwa.
Urwał zagniewany.
Oliwia uśmiechnęła się i zabębniła palcami po stole.
– Może pan pozwoli jeszcze whisky?
– Nie pozwolę – rzekł gniewnie. – Whisky jest za droga, żeby nią tak
szafować. Prędko się pani przekona, jaki to zbytek. Chcę pani dać dobrą
radę, panno Oliwio. I Fenmarch również. Dlatego tu jesteśmy. Za dwie
minuty będzie po wszystkim. Ale tak się o panią martwimy, że chcielibyśmy
jeszcze raz przemówić pani do rozsądku.
Oliwia nakryła dłonią jego czerwoną rękę.
– Wiem, wiem – szepnęła miękko. – Rozumiem, że rodzony ojciec nie
mógł mi lepiej życzyć niż panowie. Ale co mam zrobić? Mam dwadzieścia
trzy lata i jestem sama na świecie.
– Ma pani w Clapham wuja i ciotkę – zauważył Trivett.
– Oni się nie liczą. Więc jestem na świecie zupełnie sama. Czy zdaniem
panów powinnam zostać do końca życia w tym nudnym, starym domu i w
tym prowincjonalnym mieście, utrzymywać się z procentów od kapitału i nie
widywać mężczyzn całymi miesiącami?
– Co za przesada! – rzekł Fenmarch. – Dom jest stary, ale co to znaczy
nudny? Piękny dom. Miasto Mediów idzie z postępem na każdym polu, a co
się tyczy młodych ludzi, to się tu od nich roi. Wobec tego nasza rada jest
bardzo rozsądna.
– Och! – westchnęła Oliwia. – W tym sęk, że moje pojęcie o nudzie,
prowincji i młodych ludziach są inne niż panów. Mamusia bardzo lubiła
pewną anegdotę Sydney’a Smitha. Może panom opowiadała? Otóż Smith,
idąc z przyjacielem wąską uliczką na przedmieściu, zobaczył dwie kobiety
kłócące się z przeciwległych okien przez szerokość ulicy. I Smith powiedział:
„Te kobiety nigdy nie dojdą do porozumienia, bo patrzą z innych
punktów widzenia”.
Zapadło milczenie.
– Jeszcze się napiję – rzekł Trivett, sięgając po whisky.
– Rozumiem tę anegdotę – mruknął Fenmarch. – Przecież to tylko gra
słów.
– I mamusia była tego zdania – odparła Oliwia.
Znów zapadło mroźne milczenie.
– Ach, skończmy wreszcie! – zawołała dziewczyna, ledwie panując nad
zdenerwowaniem.
– Dobrze – odparł z naciskiem Trivett. – Ale jeszcze raz zaprotestuję
przeciwko pani postanowieniu. Kolega będzie świadkiem. Szkoda, że nie
ma drugiego.
– Mogę mieć drugiego świadka. Moją Myrę...
– Służąca jest głupia i powtarza zawsze pani zdanie – zaoponował
Trivett.
– No, to dajmy jej spokój. Wiem, co pan chce powiedzieć, i wiem, że
powoduje panem wielka dobroć.
Piękne, ciemne oczy młodej dziewczyny zaszkliły się i Trivett spojrzał na
nią prawie z rozczuleniem. W skromnej żałobnej sukience wyglądała tak
dziecinnie, tak filigranowo! Czarne, jedwabiste loki, spadające na czoło,
kłóciły się z postawą samodzielnej kobiety, a blade policzki świadczyły o
anemii. Umiała sobie radzić w pewnym zakresie: prowadziła dom, była dla
chorej matki idealną opiekunką i orientowała się w formalnościach
prawnych. Dopóki jej nie strzeliła do głowy ostatnia fantazja, Trivett żywił
dla niej podziw, z pewnym zastrzeżeniem, jako że był Anglikiem.
Zastrzeżenie to odnosiło się do jej ostrego języczka. I ostatecznie, co ta
dziewczyna wymyślała!
Zażądała przelania całego majątku do banku, żeby wyruszyć w świat z
gotówką. Ona, takie dziecko, w nieznany świat! Toż wystarczyło objąć ją
jedną ręką wpół, a drugą za szyję, żeby zgruchotać kosteczki... Trivett był
zacnym człowiekiem o ojcowskich instynktach, wyrobionych na własnych
córkach, rumianych pannicach, które czekały przyzwoicie w domu na
odpowiednich mężów, i doczekały się. Toteż zobaczywszy serdeczny wyraz
oczu Oliwii, udobruchał się i zamiast ostrego kazania wygłosił krótką,
ojcowską przestrogę. Fenmarch, słuchając go, kiwał tylko głową i gładził się
po szczeciniastych policzkach.
Oliwia podziękowała im z wdziękiem i przyrzekła, że nie będzie
rozrzutna, a w razie czego zwróci się o radę. Dostała ostatni czek, podpisała
ostatnie pokwitowanie na ukos przez znaczek stemplowy i weszła w
całkowite posiadanie swego majątku.
Dwaj pracownicy wstali, żeby się pożegnać. Ujęła za rękę czerwonego,
tęgiego Trivetta, który był wspólnikiem jej ojca i spojrzała mu w oczy.
– Wiem, że pan mecenas dałby mi z chęcią w skórę, gdyby mógł.
Roześmiał się bez humoru. – Przydałoby się panience. – I poklepał ją
szorstko po ramieniu.
– A pan co mi powie na pożegnanie, panie Fenmarch?
Zagadnięty popatrzył na nią ponuro. – Ja? Mam długie doświadczenie i
niczemu się już nie dziwię. Do widzenia!
Oliwia została sama. Słowa starego tetryka wydały jej się nie pozbawione
pewnego cierpkiego humoru. Porwała czek ze stołu i zaczęła pląsać radośnie
po pokoju. Nagle coś sobie przypomniała i, trzymając czek w ręku, wypadła
do hallu, gdzie „nudziarze” ubierali się w płaszcze.
– Panie Trivett, zapomniał pan o ważnej rzeczy. Miał pan podobno ofertę
na dom?
– Nie ofertę, tylko zapytanie. Tak, rzeczywiście, zapomniałem. Jakiś
major... Zaraz. – Wyjął z kieszeni gruby notes. – Zobaczymy. Jest. Major
Olifant. Jutro przyjedzie obejrzeć. Czy dwunasta w południe będzie pani
odpowiadać? Sam bym go oprowadził, ale, niestety, mam jutro ważny
wyjazd. Jeżeli pani chce, przyślę w zastępstwie Perkinsa.
– Jeżeli ten major jest taki straszny, to i pan Perkins nie da mu rady. Nie,
panie mecenasie, niech go pan nie przysyła.
Myra, pokojówka, podała prawnikom płaszcze i otworzyła frontowe
drzwi. Po ich wyjściu Oliwia złożyła ręce – jedną z czekiem – na
szczupłych ramionach pokojówki i roześmiała się radośnie.
– Zwyciężyłam! Wiedziałam, że zwyciężę. Teraz będziemy używały, moja
kochana Myro.
– Tak, panienko – odparła Myra, wysuwając się z jej rąk jak drewniany
automat. – Należało się panience od dawna.
Była to wysoka, chuda kobieta, coś pośredniego między pokojówką i
gospodynią, bo nie w białym fartuchu, a w czarnym na czarnej sukni i bez
czepeczka, schludna, gładko uczesana, z siwiejącymi włosami. Ona, kucharka
i pomocnica kucharki, stanowiły całą obsługę domu. Oliwia pamiętała Myrę
od najwcześniejszego dzieciństwa, tak jak ojca, matkę i papugę Polly, która
Zgłoś jeśli naruszono regulamin