Kownacka Maria - Rogaś z Doliny Roztoki.rtf

(160 KB) Pobierz
MARIA KOWNACKA

Maria Kownacka

ROGAŚ Z DOLINY ROZTOKI


DZIECIŃSTWO

Urodził się w nieprzebytych gąszczach stoku góry Radziejowej, tam gdzie opada ona gwałtownie ku huczącym po kamieniach w dole Małej i Dużej Roztokom Ryterskim.

Piękna i bujna była jego górzysta ojczyzna.

Ale on wcale o tym nie wiedział. Nic dziwnego: był przecież tylko małym, upstrzonym jasnymi plamkami koziołkiem na patykowatych nóżkach.

Miał czarne, wilgotne, jakby lakierowane, chrapki i wypukłe, podłużne, ciemne oczy, otoczone firaneczką długich rzęs.

Był synem płowej, szybkonogiej sarny.

Przez parę pierwszych dni życia był jeszcze tak słaby, że nie opuszczał wcale legowiska ukrytego wśród bujnej zieleni, wtopiony w tę zieleń całkowicie, jak jakaś drobna, rudawa cząsteczka lasu.

Spoczywał tam otoczony tkliwą i czujną opieką matki, krążącej nieustannie na straży.

Im wyżej słońce wstępowało na niebo - tym większe koła zataczała sarnia matka wokoło swojego, ukrytego w zieleni, skarbu.

Jeżeli wróg ją napadnie - to niebezpieczeństwo trzeba ściągnąć na siebie, jak najdalej od malca.

Krążyła więc po lesie, łowiąc kosmatymi uszami, nastawionymi na baczność - każdy dźwięk, każdy najlżejszy szmer, chwytając w rozdęte chrapki każdą podejrzaną woń, mogącą zdradzić wroga.

Daleki turkot wozu, jadącego leśną drogą, pohukiwanie dzieci pasących krowy pod lasem, złowieszczy odór, dobywający się z lisich nor ukrytych we wzgórzu - wszystkie te codzienne zjawiska teraz wydawały się jej podejrzane i przeszywały ją jak prąd elektryczny, że zastygała na chwilę w bezruchu niczym posążek z brązu.

Dopiero po długiej chwili napięcia następowało odprężenie. Tak czujna i baczna cały dzień krążyła, trzymając straż nad dzieckiem.

Ku wieczorowi zaczęła coraz bardziej zacieśniać kręgi, a kiedy słońce skryło się za lasem - odważyła się odnaleźć swój ukryty skarb.

Z dnia na dzień jednak sił mu przybywało i choć był jeszcze ciągle sarnim niemowlęciem, czuł jednak już wtedy doskonale, że leśna trawa, górska koniczyna, zioła i ziółka pachną upajająco, że słońce przesiane przez liście grzeje rozkosznie, że mleko matki jest słodkie i ciepłe, a jej różowy język masuje wspaniale i goi dropiate po dziecinnemu boczki, poszarpane i zwichrzone wśród jeżynowych i malinowych chaszczy.

Jasnym dniem, szarzejącym zmrokiem czy też nocą matka zawsze pomykała przodem, czujna na każdy najdrobniejszy szelest, a on biegł, jak za latarnią, za białym piętnem na jej zadzie.

Tak przed świtem spuszczali się do wodopoju, topiąc swoje odbicia w ogłuszającej szumem Roztoce Ryterskiej, razem wdzierali się na szczyty i przebijali przez nieprzebyte gąszcze.

Kiedy nurkowali w bujnym leśnym poszyciu, jego drobna postać w jasne cętki wsiąkała w zieleń jak słoneczne plamki.

Świat nieraz wydawał się koziołkowi straszny, zwłaszcza nocą, ciemną, ponurą nocą, kiedy z dziennego ukrycia wychodzili na żer.

Nieznane, groźne odgłosy dobiegały z ciemności. Wokoło czaiło się coś nieznanego i groźnego. Ale otuchy dodawał ciepły bok matki, który, zdawało się, murem odgradzał od wszystkich niebezpieczeństw świata.

Czyhało ich na młodego, niedoświadczonego sarnika co niemiara. Był nie lada smacznym kąskiem.

Śledziły go łakomie z kryjówki żółte jak bursztyn, przenikliwe i przebiegłe oczy lisa, zataczały nad nim w powietrzu koła wielkie ptaki drapieżne o potężnych szponach i hakowatych dziobach, z gałęzi czatowały na niego wysmukłe drapieżnice - kuny, z nor - gibkie i zwinne łasice chciwe jego krwi.

Ale matka, zawsze obecna i baczna na wszystko wokoło, umiała go prowadzić bez uszczerbku przez zasadzki i śmiertelne niebezpieczeństwa, na jakie narażone jest każde dziecko lasu.

Gdy najdrobniejszy szmer zaniepokoił matkę - sarnę, wydawała ona specjalny, ostrzegawczy pisk albo energicznie tupała raciczką, co w tłumaczeniu na nasz język znaczyło zapewne:

„Baczność! Wróg w pobliżu! Padnij! Przyczaj się! Stań się niewidoczny!”

Koziołek wypełniał polecenie matki błyskawicznie: wtulał się w poszycie lasu i nieruchomiał, po prostu znikał z oczu, w czym mu pomagała wspaniale jego rudawa szatka i białe cętki na sierści, łudząco podobne do plamek słońca przesianych przez liście.

A jednak, pomimo stale napiętej czujności, trudno uchronić małego koziołka od przygody w dzikim, pierwotnym, pełnym ukrytych zasadzek lesie.

Nikt nie potrafiłby sobie zdać sprawy, jak i kiedy się to stało, że kasztanowata, leśna rozbójniczka - kuna - przyczajona na gałęzi buka - zdołała bezczelnie napaść małego sarnika.

Koziołek nie zdążył nawet jeszcze pisnąć, po swojemu wzywając ratunku, a napastniczka nie zdążyła wpić mu się, kunim zwyczajem, zębami i pazurami w gardło, kiedy matka, szybciej niż myśl, już była przy małym, już, bojowo wspięta na tylnych nogach, grzmociła przednimi racicami wroga.

Żaden mistrz - werblista nie potrafi chyba z taką błyskawiczną szybkością barabanić pałeczkami w bęben, jak posypały się gradem uderzenia czarnych, silnych raciczek na grzbiet napastnika.

Łup - cup - cup! padały gęsto dobrze wymierzone ciosy. Po napastniczce w sekundę nie zostało nawet śladu, znikła tak, jak się pojawiła, a koziołek zdrowy i cały przywarł do boku matki.

Na dzienny wypoczynek matka przygotowywała gdzieś w leśnych gąszczach legowisko, starannie odgarniając raciczkami ściółkę i wierzchnią warstwę ziemi. Jakże wygodnie, miło i bezpiecznie było drzemać sobie po nocnym koczowaniu za żerem, w przytuleniu do matczynego boku, kiedy naokoło toczył się dzień powszedni lasu.

Dzięcioły kuły zamaszyście w stare jodły, czarne jak kominiarczyki górskie wiewiórki uganiały się po konarach, gdzieś z wysokości czubów drzew płynęła rześka pieśń drozda - śpiewaka, a smukłe jaszczurki o złocistych oczach wylęgały grzać się w słonku na zmurszałych pniach, wśród paproci, marzanek i dzwonków leśnych.

Po długim wypoczynku matka podnosiła się z wolna, przeciągała rozkosznie i zabierała się do czyszczenia swojej pięknej, płowej sukni, liżąc starannie raz przy razie giętki grzbiet i wysmukłe boki.

A potem przychodziła kolej na malca, który poddawał się tym zabiegom z wielką cierpliwością.

Generalne mycie maminym językiem zaczynało się od czarnego noska, potem przychodziła kolej na łepek, szyję; grzbiecik otrzymywał najmocniejszy masaż, a zabiegi kończyły się dopiero na kosmatych nóżkach.

Dziki mieszkaniec lasu musi być idealnie czysty, żeby zachować sprawność ciała i odorem nie dawać znać o sobie wrogom. Inaczej - zginie.

Tak więc wreszcie czyści i odświeżeni dokonaną starannie toaletą szli coś przekąsić, czyli, mówiąc w leśnym języku - udawali się na poszukiwanie żeru.

Za dnia sarny niechętnie opuszczają las. Otwarta, szeroka przestrzeń naraża je na dodatkowe niebezpieczeństwa.

Różne polne przysmaki - jak groch, seradelę, owies, lucernę, młodą koniczynę - trzeba zostawić na żerowanie pod osłoną nocy, ale i w lesie nie brak o tej szczodrej porze roku delikatnych trawek, młodych gałęzi drzew liściastych, ulubionych przekąsek - złocistych kurek, grzybków pociesznych niby lejki ulepione z wosku, i sarniego przysmaku nad przysmaki - pachnących, rumianych poziomek.

Ostrożność i przebywanie za dnia w lesie zawsze sarnom wychodzi na dobre. Któż jednak może przewidzieć przypadki, jakie pokierują losem mieszkańców boru, pomimo największej czujności z ich strony.

GROZA

Prawdziwa groza przyszła nie nocą, która koziołka zawsze napawała lękiem, a właśnie w najbardziej jasne południe, kiedy słońce stało u stropu nieba, i nie wśród dzikich osypisk i chaszczy szarpiących sierść na strzępki, a na zalanej słońcem, wesołej polance leśnej, kiedy drozd obrożny, z białym półksiężycem na piersiach, rzucał swoją donośną fanfarę na cały las, a maleńka, ruchliwa świstunka leśna, ze swoim wesolutkim trelikiem, nurkowała niczym rybka w wodzie w bukowym listowiu, połyskując białym brzuszkiem.

Matka koziołka, po wypoczynku w legowisku, pomknęła z synem u boku ku tej właśnie, pobliskiej polanie otoczonej zwartym wałem zieleni.

Ale zieleń to nie mur z kamieni. Zawsze się znajdzie jakaś szparka, jakiś maleńki jak dziurka od klucza wyglądek, przez który można zerknąć swoim czarnym, wypukłym okiem, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Czy nic nie mąci spokoju leśnego, normalnego życia, czy nic nie zagraża koniecznością karkołomnej ucieczki nieporadnym jeszcze nóżkom koziołka.

A potem trzeba delikatnie i ostrożnie, końcem pyszczka, rozsunąć na dwie strony gałęzie jak kurtynkę w teatrze i powolutku, krok za krokiem, z synem u boku wyjść z ukrycia na tę niewielką, ale - bądź co bądź - otwartą przestrzeń.

Tak, ostrożność to jedyna broń sarniego rodu.

Teraz, po zachowaniu tych wszystkich ostrożności i wynurzeniu się z gąszczu na polanę, można już spokojnie oddać się żerowaniu.

Kwitnące łąki leśnych polan w Beskidzie Sądeckim!... Czy może się z nimi równać najwspanialszy kobierzec wschodniego króla z baśni?

Przyziemne ich runo jest zwarte, utkane z mchów, stokrotkowych rozetek, liści pierwiosnka i babki, wyżej pną się różowoliliowe, koronkowe guziczki jarzmianki, powiewne dzwoneczki, czerwone i białe koniczyny, złocienie, firletki, a jeszcze wyżej chwieją pióropuszami - mietlice, kostrzewy, wiechliny i drży za najlżejszym podmuchem wiatru delikatna drżączka.

Ileż to smakowitych kąsków dla sarniego pyszczka! Tylko zgarniać chciwym językiem ten soczysty, wygrzany w słońcu, pachnący pokarm.

Niekiedy znęciła pasącą się sarnę jakaś gałąź, rozpinająca zielone liście wysoko nad jej głową.

Dosięgnięcie jej wydaje się niepodobieństwem. Ale potrzeba i las uczą swoje dzieci przeróżnych sposobów i sztuk lepiej od trenera cyrkowego. Oto sarna najwdzięczniejszym, lekkim ruchem wspina się na tylnych nogach, przednimi kopytkami zawisa w powietrzu i chwyta wyciągniętym, łakomym pyszczkiem upragnioną gałązkę.

Koziołek tymczasem brodził wokoło matki wśród bujnych traw, z gąszczu których zaledwie łepek mu wystawał, to znów pobrykiwał pociesznie jak pozłocista piłka w białe grochy.

Ale po tych dziecinnych wybrykach zabierał się poważnie do żerowania, naśladując we wszystkim matkę.

Robił to „na niby” - bo naprawdę jedynym dotąd jego pożywieniem był pokarm matki. Jeść nic jeszcze nie potrafił, co mu nie przeszkadzało chwytać tak, jak to robiła matka, pyszczkiem zioła i przesuwając je na języku, jakby grał na fujarce, trząść zawzięcie łepkiem, a nie doszukawszy się w nich jeszcze żadnego smaku, wypluwać w końcu i szukać nowych łodyżek do dalszej zaprawy w przyszłym żerowaniu.

Sarna od czasu do czasu unosiła głowę i zamierała na chwilę w czujnym, badawczym napięciu. Malec naśladował każdy jej ruch. W takich chwilach napiętej uwagi również unosił łepek i przybierał postawę „na baczność”, nastawiając czujnie długie, kosmate uszka.

Po przeciwnej stronie polany, w osłonie potężnego wykrotu powalonej jakimś huraganem jodły, rozpościerał się gęsty kobierczyk rumieniejących w słońcu poziomek. Ponęta nieprzeparta dla każdej sarny.

Tam też drobnym kroczkiem ruszyła przywabiona przysmakiem matka koziołka.

O, gdzie byłaś pod tę chwilę, sójko, sójko czubata z błękitnymi lampasami, najczujniejszy strażniku leśny? Czemu nie rzuciłaś ostrzegawczego skrzekotu?! Gdzieście się podziały krzykliwe kumoszki - sroki i fukające ostrzegawczo wiewiórki?

Czemu zamilkła cała straż leśna, a pomyślny wiatr nie nawiał groźnej woni ukrytego wroga?

Kiedy sarna, nie przeczuwająca nic złego, podeszła do wykrotu i nachyliła się nad czerwieniejącymi w trawie koralikami poziomek - nagle skądś z wysoka spadł na jej grzbiet, jak grom z nieba, jakiś straszliwy potwór. Koziołkowi instynkt samoobrony kazał uskoczyć w bok i przywarować w gęstwinie poszycia, chociaż matka nie zdążyła podać mu ostrzeżenia.

A tam, tam na polanie działy się jakieś straszne, niepojęte rzeczy. Coś się szarpało, kotłowało, szamotało, matka koziołka szczekała rozpaczliwie jakimś skrzeczącym, nie swoim, obcym głosem, coś mruczało dziko i zajadle, a potem wszystko ucichło. Ale koziołek nie odważał się wyjść z ukrycia, czuł jeszcze wroga w pobliżu i nie, słyszał wabiącego przyzywania matki. Sam ją przyzywał, dopóki mu sił starczyło, wysokim, cieniutkim piskiem podobnym do pofiukiwania na trawce, ale to nic nie pomagało.

Matka do niego nie przychodziła.

Przed wieczorem dopiero, zgłodniały i zziębnięty, odważył się opuścić kryjówkę w poszukiwaniu matki.

Na skraju polany pod wykrotem jodły leżało coś, co przypominało jego matkę, co nią jeszcze pachniało, ale było równocześnie martwe, obce i pozbawione matczynego ciepła.

WYBAWICIEL

Stary drwal, Jan Pogwizd z Rytra, wracał do domu po całym dniu roboty przy ścince drzew w dolinie Małej Roztoki.

Szedł spiesznie spadzistym zboczem, z piłą i toporem na ramieniu, i właśnie miał skręcić w ścieżkę wiodącą ku kipiącemu w dole strumieniowi, kiedy nagle coś pstrokatego zamajaczyło pod młodym jaworem.

„W oczach mi się mieni czy ki diabeł?!”

Przystanął. Podszedł bliżej.

Pod paprocią, otulającą go miłosiernie, leżał na mchu pstrokaty łachmanek, wyzuty z ostatka sił - małe sarnie.

Łepek dźwigało z trudnością, a ustawione na nogach, padało bezwładnie na ziemię jak zepsuty pajac, pod którym się drewniane nóżki załamują.

Dla starego drwala, zrośniętego z lasem jak z własnym domem, nie ulegało żadnej wątpliwości, że jest to opuszczona przez matkę sierota.

Nie tak sarna ukrywa swoje młode! Wiedział o tym doskonale.

- A toś się, chudzino, zamorzył! Pójdźże pod kapotę! - mruknął stary drwal wpychając wierzgającego ostatkiem sił malca pod wytartą połę serdaka. - Stara pomamrocze trochę, ale cię przyjmie, co będzie miała do roboty? Ale co tyż to się stało z twoją mamą, hę?

Ta zagadka nie była trudna do rozwiązania.

O kilkanaście kroków w lewo, u skraju niewielkiej leśnej łączki, pod rosochatym, potężnym jak barykada wykrotem powalonej przez wichurę jodły, leżała w kałuży krwi martwa sarna.

Spoczywała na gęstym kobierczyku poziomek i nie wiadomo było, co plami zieleń potrójnych listków: owoce poziomek, które ją przywabiły w to zdradzieckie miejsce, czy też krople jej własnej krwi.

- Tuś ją dopadł, rozbójniku!

Jego to była robota, ani chybi, jednego z ostatnich leśnych zbójów tej podkarpackiej krainy - rysia!

„Pasła się sobie kózka spokojnie, wiaterek miała od polany, z przeciwnej strony niż zasadzka - rozważał Pogwizd - podeszła, nic nie wiedzący, za zielem pod wykrot, a on, rabuś krwi chciwy - już się czaił za wykrotem, tylko na to czyhał, ostre uszy po sobie położywszy... Nawet nie oka mrugnięcie, jak na nią runął błyskawicą. Zadławił, krew wypił, mięsa nie ruszył - i tyle go widzieli! Znikł, jakby go nigdy tu nie bywało! Taka to już zbójecka natura tego cętkowanego harnasia nad harnasie w białych bokobrodach i z zawadiackimi pędzelkami na uszach! Trzeba dać znać do nadleśnictwa. Zawszeć co ryś - to ryś! Mało gdzie się jeszcze na świecie pochwalą rysiami! Co chwała, to chwała dla ryterskich lasów!”

- No, to pójdźże, sieroto, a kopytami we mnie nie barabań, bom przecie nie bęben! Mleczka dostaniesz! Nie bój się! Cichaj, cichaj!

Ale z tym obiecywanym „mleczkiem” wcale nie poszło tak łatwo! Pogwizdowa, znana w całej Roztoce Ryterskiej i w Rytrze aż chyba po Stary Sącz z wymowności i z tego, że swoim starym i wszystkimi dookoła trzęsła - na widok koziołka wpadła w okropny gniew.

- Coś mi tu jakąś pstrokatą pokrakę staszczył? Czy to się u mnie mleko przelewa? To nie wiesz, że nasza krowa z mlekiem staje? Mleko mleka nie widzi! Ledwo dla Jasia starczy ta kapichna! Nie podołam chować tego kopyciastego pokurcza - wynoś mi się z nim, póki cały, bo miotłę chwycę!

Cóż było robić, odsunął Pogwizd wnuka Jasia, który czule gładził łepek koziołka, otulił sarnią sierotę i chociaż okrągłe oczy chłopca nabiegały łzami, a pucołowata buzia wykrzywiała się w podkówkę do płaczu, wyszedł spiesznie z domu, żeby przerwać potok wymowy swojej żony i nie dodawać żalu Jasiowi.

Serce gniótł mu frasunek: „W czyje ręce powierzyć to leśne dziecko, ofiarę rysich rozbojów? U nadleśniczego dzieci nie ma - rozważał - i psy kozła jeszcze rozszarpią. U leśniczego - młodzież w szkołach. Najlepiej mu chyba będzie na gajówce u Piotra Kluski - postanowił. - Czyjeż to dzieci, jak nie gajowego, kawkę wypadłą z gniazda hodowały?... Pocieszne to było ptaszysko - uśmiecha się Pogwizd - psu pchły wybierało z kudłów i na głowie mu jeździło!

Kluszczętom ta kawka Kasia stale siadała na ramieniu, a na ich wołanie - leciała na złamanie karku.

A ileż to było płaczu, kiedy ta Kasiunia wreszcie przystąpiła do dzikich kawek! Z tydzień Kluszczęta chodziły ze spuchniętymi od płaczu nosami - wspomina Pogwizd. - Tak, tak, to są dzieci, co mają serce dla żywiny - to ani słowa! Jest tam tych »Kluseczek« jak zaciereczek - z pięcioro chyba, a wesołe to, żwawe, do roboty sposobne; gołębie, króliki hodują, kozy pasą - zwierzęciu będą sprzyjały!”

W PEWNE RĘCE

Skręcił Pogwizd w prawo, przeszedł po szerokim moście z bali nad wrzącą ku Popradowi Roztoką Ryterską, wstąpił po kamiennych progach pod górkę - i tu go przyjęły w swój mrok stare, rozłożyste lipy, odwieczne strażniczki Kluskowego obejścia.

Choć dziecisków tu mrowie, chałupina jak łupina przykucnięta u stoku góry, niewielka i stara, a obejście, po prawdzie, złożone z samych klitek, ale domek wybielony błyska szybkami okien, czysto tu w każdym kątku i składnie.

Siwy, zgrabny koń Kuba, duma gajowego, ma swój wyglądek z małej, sklepionej z desek stajenki. Obok, w obórce, stoją dwie białe kozy. Dalej jest kurnik, do którego prowadzi wejście po drabinie, gołębnik ze starej paki i drwalka z dachem na palach. W klatkach ruszają nocami siwe króliki, a strzeże tego wszystkiego zajadły kundel - Łoboś.

Koło całej tej żywiny krząta się rozmowna i ruchliwa Kluszczyna, stara, przygarbiona wiekiem babcia i czworo wiecznie śmiejących się od ucha do ucha pociech, bo najmłodszej Kundzi nie można liczyć - tę dopiero, w „husiance”* z kijów i płachty, buja wiatr pod lipami.

Zaledwie stary Pogwizd przestąpił most na Roztoce i zaczął się wspinać po kamiennych stopniach do zagrody Klusków - już go „Kluseczki” obskoczyły ze wszystkich stron.

- Ujku, co ujek niesie za pazuchą?

- Cosik mom lo wos, nie bójcie się!

- Co takiego, ujku?

- Ujek pokaże!

- Czy to do jedzenia?

- A „do jedzenia”. Juści! Jeść będzie za czterech!

Jędruś odchylił brzeg kapoty, wyjrzały czarne, zwisające bezwładnie raciczki.

- Kózka! - krzyknęła Józia.

- Baranek! - wrzasnęła Rózia.

- Ani kózka, ani baranek - ale leśny wychowanek! - zagrzmiał Pogwizd nastroszywszy wąsy i ostrożniutko wyjął spod kapoty drżące sarniątko.

- Mamo! Mamo! Sarenka! - wrzasnęli wszyscy naraz tak, że aż gołębie poderwały się do lotu, a Łoboś uznał za stosowne zaszczekać przy budzie.

- On głodny! - powiedziała najstarsza, duża już Marysia. - Nie może ustać na nogach!

W tej chwili zawrzało w gromadce.

Już Jędrek wspinał się na stryszek nad stajenką po siano, Rózia zrywała zielsko pod płotem, a Józia niosła wodę w puszce po konserwach.

- Co wyprawiacie?! Pstro wam w głowie! Przecież on malusieńki, mleko tylko może pić - zgromiła rodzeństwo Marysia.

- Mleko?! Zaraz będzie mleko! Mama tylko co kozy wydoiła!

- Mamo! Mleka! - zawołały naraz Józia i Rózia wpadając do izby.

- A cóż się tam stało? Otruł się kto czy co, że taki gwałt?

- Mamo, sarenka! Nasza sarenka!

- Taka dropiata, jak nie wiem co!

- Ujek Pogwizd przyniósł!

- Taka głodna, że się przewraca!

- Mama da garnek mleka!

- Garnek mleka?! A któż to słyszał? - złapała się za głowę matka.

- Mama da choć kubeczek! - I już nie pytając więcej, nalewały mleko na miskę w czerwone róże, ale w drzwiach właśnie stanęła Marysia z sarnięciem na ręku, a za nią Pogwizd.

- Co robicie, kozy postrzelone? - ofuknęła znowu młodsze siostry Marysia. - Jakże on będzie z miski pił, taki maluśki?! Cumelek mu trzeba i butlę!

O to nie było trudno w tym domu - w lot znalazł się zapasowy cumelek Kundzi, czysta butelka - i już po chwili koziołek, owinięty w podartą Kundziną pieluszkę, doił przez smoczek z miną pełną błogości ciepłe mleko z wodą, ku ogólnej wielkiej uciesze, a jedynie ku rozżaleniu i niezadowoleniu Kundzi.

- Da! Da! Da! - rwała się co siły do butelki z mlekiem, trzęsąc się z oburzenia na tego nieznanego, kosmatego natręta, który ośmiela się wchodzić w jej, Kundzine, wyłączne prawa do butli z mlekiem i cumelka.

- No, dość będzie na dzisiaj, łakomczuchu, bo ci brzuszek pęknie - powiedziała Marysia. - Pójdziesz teraz spać!

Przy zapamiętałej gorliwości dzieci w jednej chwili znalazła się paka wysłana grochowinami. Ułożono w niej koziołka i otulono szmatami tak ciepło i przytulnie, jakby leżał u boku swojej sarniej mamy.

Toteż od dawna mały, skołatany sierota nie spał tak mocno, słodko i bezpiecznie.

KLUSKOWE WYCHOWANIE

Ale, jak się okazało, nie jest to wcale taka łatwa sprawa przeprowadzić zdrowo, przez jego najwcześniejsze tygodnie, małego, leśnego dzikusa.

Któż zbada, jak go pielęgnuje matka, czym go dokarmia las, jakie zioła i drzewa krzepią jego siły, że rośnie zdrowy i mocny jak młody dąbek!

Opieka ludzka - choć najtroskliwsza - nie wychodziła mu w początkach na zdrowie. Sam powiatowy weterynarz musiał określać, co koziołkowi wolno dawać, żeby nie chorował na brzuszek, musiał nadleśniczy udzielać krowiego mleka, bo kozie było za tłuste i szkodziło malcowi, a Marysia, „koziołkowa mama”, jak ją dzieci nazywały, musiała ściśle pilnować godzin, kiedy się małemu „należało jeść”.

Toteż biegał za Marysią pospiesznym truchcikiem, tupiąc raciczkami po podłodze, a już najucieszniejszy był widok dla dzieci, kiedy Marysia dwie butle z cumelkami, pełne ciepłego mleka, podawała równocześnie Kundzi i koziołkowi.

Oboje doili jak smoki, tylko że Kundzia nie trykała głową i nie przytupywała niecierpliwie, kiedy się mleko kończyło.

- No, kto prędzej wypije?! - piszczały dzieci.

- Spiesz się, Kunegunda! - ponaglały siostrę, ale to nic nie pomagało, koziołek zawsze wypił pierwszy.

Nigdy nie nasycony, chwytał w pyszczek palce dzieci i ssał je zawzięcie, potrząsając uporczywie głową w nadziei, że mu mleka przypuszczą.

Wczesnym rankiem, kiedy wybiegał z domu, a rosa na roślinach jarzyła się tysiącem małych słoneczek, podbiegał i zlizywał łakomie te iskrzące brylanciki. Tak widocznie robią w lesie wszystkie sarnie dzieci.

Kundzia ciągle jeszcze fikała w pieluszkach różowymi piętami i ledwo się dźwigała na nogi przy stołkach i skrzyniach, kiedy koziołek już tęgo brykał i figle płatał po podwórzu.

- No, już dość tego dojenia z butli przez cumelek! Stare koźlisko takie, aż wstyd! - orzekła poważnie po paru tygodniach koziołkowa mama, Marysia, i nalała mleka na miskę.

- Masz, pij sam jak się należy, po ludzku!

Nauczył się prędko. Wypijał wszystko do ostatniej kropelki, a kiedy mleko się kończyło i na dnie miski zaczynały prześwitywać czerwone róże, wpadał w gniewne podniecenie.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin