Butler Octavia E. - Przypowieść o siewcy.pdf

(1232 KB) Pobierz
Butler Octavia-Przypowiesc o siewcy
Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy
Butler Octavia E
Przypowieść o Siewcy
Rok 2024
Istota geniuszu to uporczywa twórcza obsesja, idąca w parze ze zdolnościami przystosowawczymi. Bez uporu
pozostaje jedynie chwilowy entuzjazm. Bez zdolności przystosowawczych może grozić niszczycielski fanatyzm. Bez twórczej
obsesji nie ma zgoła nic.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych" pióra Lauren Oya Olamina
1
Czegokolwiek dotykasz.
Ulega Zmianie.
Cokolwiek zmieniasz,
Zmienia też ciebie.
Zmiana
Jest jedyna, trwała, prawdą.
Bóg
Jest Przemianą.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
SOBOTA, 20 LIPCA 2024
Zeszłej nocy znów miałam ten sen. Chyba powinnam się go spodziewać. Śni mi się za każdym razem, kiedy walczę
- gdy miotam się na moim własnym, wewnętrznym haczyku, próbując udawać, że nie dzieje się nic niezwykłego.
Przychodzi, kiedy staram się być dobrą córką dla taty.
Dzisiaj oboje obchodzimy urodziny - ja piętnaste, tato pięćdziesiąte piąte. Jutro postaram się sprawić mu
przyjemność - jemu, całej wspólnocie i Bogu. No więc ubiegłej nocy śnił mi się ten sen, który przypomina, że wszystko
jest jednym wielkim kłamstwem. Czuję, że muszę go opisać, bo właśnie to samooszustwo najbardziej nie daje mi spokoju.
***
Uczę się latać, próbuję unieść się do góry. Nikt mi nie pokazuje, co trzeba robić - uczę się sama, po troszeczku,
jedna lekcja śniona za drugą. Niezbyt subtelna wizja, za to bardzo natrętna. Mam już za sobą sporo takich lekcji i latam
teraz dużo lepiej niż na początku. Jednak, chociaż nabrałam więcej zaufania do własnych umiejętności, nie mogę przestać
się bać. Ciągle nie całkiem panuję nad kierunkiem lotu.
Nachylam się do przodu w stronę drzwi, które przypominają te między moim pokojem a korytarzem. Pochylam się
w ich kierunku, chociaż wydają się daleko ode mnie. Ze sztywnym, napiętym ciałem puszczam to coś, czego się trzymam,
co do tej pory nie pozwalało mi ani wzlecieć, ani upaść. Zawisam w powietrzu, wyciągnięta ku górze, ale nie wzbijam się
ani nie opadam. Wreszcie zaczynam się poruszać, jak gdybym szybowała w powietrzu, sunąc parę stóp nad podłogą,
targana jednocześnie panicznym strachem i radością.
Lecę do drzwi, które jarzą się bladą, zimną poświatą. Później zbaczam trochę na prawo, niedużo - i jeszcze trochę.
Zdaję sobie sprawę, że zamiast trafić w drzwi, wyrżnę w ścianę obok, ale nie mogę zatrzymać się ani skręcić. Dryfuję coraz
dalej od nich, dalej od ich chłodnego blasku, w stronę innego światła.
Ściana przede mną pali się, a ogień, który buchnął nie wiedzieć skąd, strawił już mur i zaczyna się do mnie zbliżać,
sięgać po mnie. Płomienie rozpełzają się, ja zaś lecę w nie. Strzelają dokoła. Miotam się, szamoczę, próbuję wypłynąć z
pożogi, czepiając się garściami powietrza i ognia, wierzgając i płonąc! Ciemno.
Jakbym się trochę budziła. Czasami tak jest w momencie, gdy ogień już mnie pożera. Wtedy jest niedobrze. Kiedy
całkiem się rozbudzę, potem nie mogę już zasnąć. Staram się, ale jeszcze nigdy mi się nie udało.
Tym razem nie budzę się do końca. Zapadam w drugą część snu - tę zwyczajną i rzeczywistą, która zdarzyła się
przed laty, kiedy byłam malutka, choć wtedy wydawało mi się, że to nie ma żadnego znaczenia.
Ciemność.
Mrok jaśnieje.
Gwiazdy.
Rzucają zimne i blade, migotliwe światło.
- Kiedy ja byłam mała, nie było widać tylu gwiazd - odzywa się do mnie macocha.
Mówi po hiszpańsku, w swym ojczystym języku; drobna, stoi bez ruchu i patrzy w górę na szeroki pas Drogi
Mlecznej. Wyszły -śmy po zmroku na dwór zebrać pranie ze sznura. Dzień był gorący, jak zwykle, a obydwie lubimy
chłodną ciemność zapadającej nocy. Nie ma księżyca, ale widoczność jest dobra. Niebo roi się od gwiazd.
Niedaleko nas ciemnieje masywną obecnością mur sąsiedztwa. Jego kontur kojarzy mi się ze zwierzęciem, które
przykucnęło przed skokiem - bardziej do ataku niż obrony. Na szczęście obok jest macocha, która się nie boi. Staję tuż przy
niej. Mam dopiero siedem lat.
Patrzę do góry na gwiazdy i na głęboką czerń nieba, czarne niebo.
- Czemu nie widziałaś gwiazd? - pytam. - Przecież wszyscy mogą je zobaczyć.
Ja też mówię po hiszpańsku: ona mnie nauczyła. Wspólny język rodzi między nami poczucie bliskości.
- Światła miasta - mówi macocha. - Światła, rozwój, postęp... Dziś już jesteśmy za mądrzy i za biedni, żeby dalej
zawracać sobie głowę takimi rzeczami. - Urywa na chwilę. - Kiedy byłam w twoim wieku, moja mama opowiadała mi, że
gwiazdy - te kilka, które widzieliśmy - to okna do nieba, przez które Bóg wygląda, aby mieć nas na oku. Wierzyłam w to
prawie cały rok.
Macocha podaje mi całe naręcze pieluch mojego najmłodszego brata. Biorę je i ruszam z powrotem w stronę domu,
do miejsca, gdzie postawiła wielki wiklinowy kosz na pranie, po czym składam swój ładunek na stercie ubrań. Kosz jest
pełny. Oglądam się i kiedy widzę, że macocha na mnie nie patrzy, pozwalam sobie walnąć się do tyłu na miękki stos
czystych rzeczy. Przez chwilę opadam, zupełnie jakbym płynęła.
1 / 107
14284145.002.png
Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy
Leżę i przyglądam się gwiazdom. Znajduję niektóre konstelacje, przypominając sobie nazwy poszczególnych
gwiazd. Nauczyłam się ich z książki o astronomii, która była własnością matki mojego ojca.
Widzę nagły rozbłysk świetlistej smugi meteoru po zachodniej strome nieba. Wpatruję się w to miejsce w nadziei, że
wypatrzę ją jeszcze raz, ale woła mnie macocha, więc wracam do niej.
- Teraz też są światła miasta - mówię do niej - i wcale nie zasłaniają gwiazd. Potrząsa głową.
- Nigdzie w okolicy nie świeci już tyle świateł co kiedyś. Dzisiejsze dzieci nie mają pojęcia, jaka łuna biła dawniej
od miast - i to jeszcze wcale nie tak dawno temu.
- Wolę widzieć gwiazdy - oznajmiam.
- Gwiazdy są za darmo. - Macocha wzrusza ramionami. - Ja tam chciałabym, żeby wróciły światła miasta, im
prędzej, tym lepiej. Na razie możemy pozwolić sobie tylko na gwiazdy.
2
Dar od Boga
Może osmalić niegotową dłoń.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
NIEDZIELA, 21 LIPCA 2024
To już co najmniej trzy lata, jak Bóg mojego ojca przestał być moim Bogiem. Jego Kościół przestał być moim
Kościołem. Mimo to dzisiaj - dlatego że jestem tchórzem - pozwalam się do niego wprowadzić. Pozwalam, żeby ojciec
ochrzcił mnie we wszystkie trzy imiona tego Boga, który już nie jest moim.
Mój Bóg nosi inne imię.
Tego ranka wstaliśmy wcześnie, aby przejść przez całe miasto i zdążyć do kościoła. W większość niedziel tato
odprawia nabożeństwo w którymś z naszych frontowych pokoi. Jest pastorem baptystów i choć nie wszyscy z sąsiedztwa
są baptystami, ci, którzy odczuwają potrzebę chodzenia do kościoła, chętnie do nas zaglądają. W ten sposób nie muszą
ryzykować wychodzenia na zewnątrz, gdzie wszystko jest takie obłąkane i groźne. I tak wystarczy, że niektórzy - mój
ojciec, na przykład - muszą iść do pracy przynajmniej raz w tygodniu. Żadne z nas nie chodzi już do szkoły. Dorośli
denerwują się, kiedy dzieci opuszczają sąsiedztwo.
Ale dziś była specjalna okazja. Ojciec umówił się z jednym ze swych przyjaciół - innym pastorem, który wciąż miał
prawdziwy kościół z prawdziwą chrzcielnicą.
Dawniej tato też miał swój kościół, zaledwie parę przecznic za naszym murem. Zbudował go, gdy jeszcze nie było
tylu murów. Ale później zaczęli w nim nocować bezdomni, kilka razy splądrowano go i zdewastowano, na koniec ktoś
polał budynek benzyną w środku i naokoło, a potem doszczętnie spalił. Razem z kościołem spłonęło siedmiu bezdomnych,
którzy akurat spali w nim tamtej nocy.
Przyjacielowi taty, wielebnemu Robinsonowi, dotychczas udawało się jakimś cudem ocalić swój kościółek od
zniszczenia. Tego ranka pojechaliśmy tam na rowerach - ja, moi dwaj bracia, czwórka innych dzieci z sąsiedztwa też
dojrzałych do chrztu, ojciec i jeszcze kilku dorosłych sąsiadów ze śrutówkami. Wszyscy dorośli byli uzbrojeni. Taka jest
zasada. Wychodzi się grupą i pod bronią.
Można było nie ruszać się z sąsiedztwa i ochrzcić wszystkich w domowej wannie, co wypadłoby taniej i
bezpieczniej, i - jeśli chodzi o mnie - całkiem by wystarczyło. Powiedziałam im to, ale nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Dla
dorosłych wyprawa na zewnątrz do prawdziwego kościoła była jak powrót do dawnych dobrych czasów, gdy wszędzie
stały kościoły i paliło się mnóstwo świateł, a benzyny - zamiast do lamp - używało się do napędzania aut i ciężarówek. Nie
przegapią żadnej okazji, aby wskrzesić stare dobre dni czy poopowiadać dzieciakom, jak to będzie wspaniale, kiedy kraj
znów stanie na nogi i wrócą szczęśliwe czasy.
No tak.
My - prawie wszystkie dzieci - taką eskapadę traktowaliśmy po prostu jak przygodę, pretekst do wycieczki za mur.
Chrzciliśmy się z obowiązku albo w ramach jakiegoś ubezpieczenia na wszelki wypadek - większość z nas nie przejawia
zbytniego zainteresowania wiarą. Ja, owszem - tyle że ja i tak wyznaję przecież inną religię.
- Po co ryzykować? - powiedziała mi Silvia Dunn parę dni wcześniej. - Może naprawdę coś tam jest w tej całej
religii.
Jej rodzice byli o tym przekonani, więc jechała teraz z nami.
Mój brat Keith, którego też zabraliśmy, ani trochę nie podzielał mojej wiary. Te sprawy są mu po prostu obojętne.
Tato chciał go ochrzcić, więc się zgodził. Keitha w ogóle niewiele obchodzi. Lubi prowadzać się ze swoimi koleżkami i
udawać dorosłego. Unika pracy, szkoły i kościoła. Ma dopiero dwanaście lat, jest najstarszy z moich trzech braci. Nie
przepadam za nim - ale to jest pupilek naszej macochy, która ma trzech rozgarniętych synów i jednego tępaka - a właśnie
jego kocha najbardziej.
Podczas jazdy Keith rozglądał się na wszystkie strony częściej niż ktokolwiek z nas. Ma ambicję, jeśli tak to można
nazwać, żeby opuścić sąsiedztwo i wyjechać do Los Angeles. Nigdy nie potrafi sprecyzować, co będzie tam robił. Chce
tylko dostać się do dużego miasta i zarobić kupę pieniędzy. Według mojego ojca wielkie miasto jest jak padlina, którą toczy
rój muszych larw. Chyba się z nim zgadzam, chociaż myślę, że nie wszystkie larwy żerują w L.A. U nas też parę by się
znalazło.
Między pasożytami rzadko trafiają się ranne ptaszki. Jadąc, mijaliśmy ludzi śpiących na chodnikach; kilkoro właśnie
budziło się, ale zupełnie nie zwracało na nas uwagi. Zauważyłam przynajmniej troje takich, którzy już więcej się nie
obudzą, nigdy. Jeden był bez głowy. Złapałam się na tym, że szukam jej wzrokiem dookoła. Od tego momentu starałam się
w ogóle nie patrzeć na boki.
Młoda kobieta, naga i bardzo brudna, potykając się, przeszła blisko nas. Prześliznęłam się spojrzeniem po jej pustej
twarzy i zrozumiałam, że musi być czymś otumaniona, może pijana.
Może gwałcili ją tyle razy, że w końcu oszalała. Słyszałam, jak opowiadano, że zdarzają się takie historie. A może
była po prostu na haju. Chłopcy z naszej grupki tak się na nią zagapili, że omal nie pospadali z rowerów. Jakie wzniosłe
religijne myśli będą mieli przez resztę dnia.
Naguska ani razu na nas nie spojrzała. Gdy już ją minęliśmy, obejrzałam się i zobaczyłam, jak sadowiła się wśród
chwastów pod murem innego sąsiedztwa.
2 / 107
14284145.003.png
Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy
Znaczna część drogi prowadziła wzdłuż murów kolejnych sąsiedztw - jednych długości przecznicy, innych dwu,
niektórych nawet pięciu... Dalej, po same wzniesienia, ciągnęły się pod górę odgrodzone murami posiadłości: z jednym
dużym domem i mnóstwem prowizorycznych przybudówek, gdzie mieszkała służba, ale dziś nie minęliśmy nic takiego.
Szczerze mówiąc, te kilka sąsiedztw, obok których przejeżdżaliśmy, było tak biednych, że chroniło się za murami
zbudowanymi z gołych kamieni, kawałów betonu i śmieci, ułożonych bez wiązania zaprawą. Dalej leżały jeszcze
żałośniejsze nieogrodzone osiedla mieszkaniowe. Wiele budynków popadło w ruinę - spalone, zdewastowane, nawiedzane
przez pijaków albo ćpunów, w najlepszym razie zasiedlone nielegalnie przez bezdomne rodziny z lepiącymi się od brudu,
wymizerowanymi, półnagimi dziećmi. Dzieciaki były już całkiem rozbudzone i bacznie przyglądały nam się tego ranka.
Małych mi żal, ale te w moim wieku i starsze działają mi na nerwy. Kiedy zjeżdżamy samym środkiem popękanej jezdni,
dzieciarnia wylęga na ulicę i ustawia się wzdłuż krawężnika, żeby nas sobie pooglądać. Stoją tylko i gapią się. Zapewne
gdyby jechało tylko jedno z nas czy dwoje i gdyby nie widzieli, że mamy broń, pewnie spróbowaliby ściągnąć nas na
ziemię i ukraść, co tylko się da: rowery, buty, ubrania. A potem? Zgwałciliby? Zamordowali? Kto wie, może
skończylibyśmy jak tamta niespełna rozumu naguska, wlokąca się, może ranna. Pewnie będzie ściągać na siebie wszelkie
możliwe niebezpieczeństwa, chyba że zdoła zwędzić ubranie. Żałuję, że nie daliśmy jej czegoś do okrycia.
Moja macocha opowiada, że gdy raz zatrzymali się z tatą, aby pomóc rannej kobiecie, ci sami, co ją skrzywdzili,
wyskoczyli zza węgła i mało brakowało, a zatłukliby ich na śmierć.
Mijamy Robledo - dwadzieścia mil od Los Angeles - według taty dawniej nieogrodzone, bogate i pełne zieleni
miasteczko. Kiedy był młody, aż palił się, żeby się z niego wyrwać. Zupełnie jak Keith, pragnął uciec od nudy Robledo do
ekscytujących rozrywek wielkiego miasta. Za jego czasów L.A. było lepsze - nie tak zabójcze - i tato przeżył tam
dwadzieścia jeden lat. Później, w 2010, jego rodzice zostali zamordowani i odziedziczył po nich dom. Ci, co ich zabili,
wprawdzie wszystko doszczętnie zrabowali i porozwalali meble, ale jakoś niczego nie spalili. Wtedy nie było jeszcze
murów oddzielających sąsiedztwa.
To szaleństwo mieszkać bez muru dla ochrony. Nawet w takim Robledo większość ulicznej biedoty - czy to dzikich
lokatorów, pijaków, ćpunów, czy zwyczajnych bezdomnych - jest niebezpieczna. Sami desperaci albo wariaci - albo jedno i
drugie. Wystarczy, żeby stanowili zagrożenie.
Co gorsza, często coś im dolega. Robią sobie nawzajem krzywdę, odcinając uszy, ręce, nogi... Roznoszą nigdy
nieleczone choroby, mają ciągle jątrzące się, ropiejące rany. Ponieważ brakuje im pieniędzy na wodę do mycia, nawet ci
bez specjalnych okaleczeń cierpią na jakieś skazy i owrzodzenia. Albo nie dojadają i chodzą niedożywieni, albo trują się,
oszukując głód jakimiś świństwami. Jadąc, starałam się nie rozglądać i nie patrzeć na nich, ale i tak nie mogłam nie
widzieć - nie poczuć - jakiejś cząstki tej powszechnej nędzy.
Mogę znieść wiele bólu bez rozklejania się. Musiałam się tego nauczyć. Ale dzisiaj było mi ciężko tak pedałować i
nadążać za resztą, kiedy na widok prawie każdego napotkanego człowieka czułam się coraz gorzej.
Od czasu do czasu ojciec oglądał się do tyłu i zerkał na mnie. Stale powtarza mi: "Dasz sobie z tym radę. Tylko nie
wolno ci się poddawać".
Zawsze udawał, może nawet wierzył, że mój syndrom hiperempatii to coś, z czego po prostu będę w stanie się
otrząsnąć i kiedyś o tym zapomnę. Przecież całe to współczucie nie jest rzeczywiste. Przecież nie z powodu jakichś
magicznych sztuczek postrzegania pozazmysłowego współodczuwam cierpienie i przyjemność innych ludzi. Hiperempatia
opiera się na złudzeniu. Sama to przyznaję. Mój brat Keith lubił kiedyś udawać, że coś mu jest - po to tylko, by mnie
oszukać, bym odebrała jego pozorny ból. Raz oblał się czerwonym atramentem, który miał udawać krew, ponieważ chciał
zobaczyć, jak krwawię. Miałam dopiero jedenaście lat i jeszcze wtedy krwawiłam przez skórę na widok cudzej krwi. Nie
potrafiłam tego opanować i stale bałam się, że zdradzę się przed ludźmi spoza mojej rodziny.
Przestałam współkrwawić z kimkolwiek, kiedy skończyłam dwanaście lat i miałam pierwszy okres. Co to była za
ulga. Bardzo chciałam, aby tak samo minęła cała reszta. Jeden jedyny raz udało się Keithowi nabrać mnie na krwawienie -
zlałam go wtedy za to na kwaśne jabłko. Nieczęsto zdarzało mi się kogoś bić, kiedy byłam mała, bo wszystko bolało mnie
podwójnie. Czułam każdy kuksaniec, który zadałam, zupełnie, jakbym walnęła samą siebie. Za to gdy już uznałam, że bez
bójki się nie obejdzie, waliłam przeciwnika dużo mocniej, niż zwykle robią to dzieci. Michaelowi Talcottowi złamałam
rękę, a Rubinowi Quintanilli nos. Silvii Dunn wybiłam kiedyś cztery zęby. Wszyscy zasłużyli sobie na to, co im zrobiłam,
w dwójnasób. Potem zawsze mnie karcono i czułam się tym dotknięta. Przecież spotykała mnie podwójna kara, a ojciec i
macocha dobrze o tym wiedzieli. Wiedzieli, ale karcili dalej. Myślę, że robili tak, by zadowolić rodziców tamtych dzieci.
Kiedy spuściłam lanie Keithowi, czułam, że tato albo Cory - a może oboje - ukarzą mnie, ponieważ zbiłam mojego
biednego młodszego braciszka. No więc postanowiłam postarać się, żeby biedny braciszek przynajmniej zapłacił na zapas.
Musiał dostać ode mnie więcej, niż ja dostanę później od nich.
I dostał.
Co nie zmienia faktu, że potem oboje oberwaliśmy od ojca - ja za bicie mniejszego dziecka, a Keith za narażanie
nas, że "rodzinna sprawa" wyjdzie na jaw. Tato jest strasznie czuły na punkcie prywatności i "rodzinnych spraw". Istnieje
mnóstwo rzeczy, o których nawet nie powinniśmy pisnąć przy obcych ludziach. Tematem tabu jest moja mama, moja
hiperempatia i to, co łączy te dwie sprawy. Mój ojciec wszystkie te kwestie uważa za coś wstydliwego. Jest przecież
kaznodzieją, profesorem i dziekanem. Pierwsza żona - narkomanka, i córka ze skazą, spowodowaną uzależnieniem matki,
nie są powodem do tego, aby się chwalić. Na moje szczęście. Jestem niezwykle czułą, podatną na zranienia osobą, i sama
cholernie dobrze wiem, że nie ma się czym chwalić.
Nieważne, co Tato sobie myśli i jakie są jego pragnienia i pobożne życzenia w związku z moją chorobą - nie potrafię
na nią nic poradzić. Odbieram emocje, które widzę, albo to, co mi się zdaje, że inni czują. Dla lekarzy hiperempatia to
tylko "organiczny zespół urojeniowy". Pieprzenie w bambus. Ja wiem, że boli naprawdę. Przez paracetco - pigułkę na
przyrost intelektu, zwaną też "proszkiem Einsteina" - narkotyczny specyfik, który moja matka raczyła przedawkować,
zanim umarła przy moim porodzie, jestem stuknięta. Gryzie mnie mnóstwo nie mojego żalu, który w dodatku jest urojony.
Mimo to sprawia ból.
Teoretycznie współodczuwam nie tylko cudze cierpienie, ale i zadowolenie - ale tego ostatniego w dzisiejszych
czasach nie ma zbyt wiele. Właściwie chyba jedyną radością, której odbieranie zaczęło sprawiać mi jakąś przyjemność, jest
seks. Oprócz własnej, czuję jeszcze frajdę faceta. Jednak i tak nie mam z tego wiele pociechy. Żyję za murami w malutkiej
enklawie, odciętej od świata niczym ślepy zaułek czy akwarium z rybkami, a w dodatku jestem córką pastora. Jeśli chodzi
o seks, istnieją wyraźne, realne granice tego, na co mogę sobie pozwolić.
3 / 107
14284145.004.png
Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy
W każdym razie moje nerwowe przekaźniki są pokitłaszone, i takie już zostaną. Ale radzę sobie z tym - dopóki nie
wiedzą o tym inni ludzie. W naszym sąsiedztwie idzie mi świetnie. Za to dzisiejsza jazda była potworna. Falami
przelatywały przeze mnie najgorsze rzeczy, jakie kiedykolwiek współodczuwałam - nawiedzały mnie zjawy i duchy,
dźgając i skręcając niespodziewanym bólem.
Jeżeli tylko nie przyglądam się zbyt długo starym urazom, nie bolą aż tak strasznie. Goły chłopczyk ze skórą
zaczerwienioną jak jedna wielka rana, mężczyzna z olbrzymim strupem na kikucie w miejscu prawej dłoni; może
siedmioletnia dziewczynka, też naga, z krwią spływającą po obnażonych udach. Kobieta ze spuchniętą, obitą do krwi
twarzą...
Musiałam wyglądać na zdenerwowaną. Zerkałam na wszystkie strony jak ptaszek, pilnując się, by nie zatrzymywać na
nikim wzroku dłużej, niż potrzebowałam, żeby upewnić się, czy przypadkiem nie zbliża się w moim kierunku albo nie
celuje do mnie z jakiejś broni.
Możliwe, że tato domyślił się z wyrazu mojej twarzy, co przeżywałam. Zazwyczaj staram się, by nic z niej nie dało
się wyczytać, ale on zna mnie dobrze. Czasami ludzie zwracają uwagę, że wyglądam na ponurzastą czy zagniewaną. Lepiej
już, aby tak myśleli, niż gdyby mieli znać prawdę. Lepiej, żeby myśleli sobie cokolwiek, niż gdyby mieli dowiedzieć się,
jak łatwo można mnie zranić.
***
Tato nalegał, aby do chrztu użyć świeżej i czystej, nadającej się do picia wody. Naturalnie nie było go na nią stać.
Kogo było? To drugi powód, dla którego prócz moich braci, Keitha i Marcusa, jechało z nami jeszcze czworo innych
dzieci: Silvia Dunn, Hektor Quintanilla, Curtis Talcott i Drew Balter. Ich rodzice partycypowali w kosztach. Uważali, że
chrzest jak się należy jest wystarczająco ważnym powodem, by wydać trochę grosza i podjąć pewne ryzyko. Byłam
najstarsza z całej gromadki - różnica wieku wynosiła jakieś dwa miesiące. Po mnie był Curtis. Chociaż szczerze
nienawidziłam całego przedsięwzięcia, bardziej złościło mnie to, że Curtis też jedzie z nami. Zależy mi na nim bardziej, niż
bym chciała. Przejmuję się tym, co sobie o mnie myśli. Boję się, że któregoś dnia rozkleję się przy wszystkich i on to
zobaczy. Ale niedoczekanie, żeby stało się to dzisiaj.
Kiedy wreszcie dotarliśmy do obwarowanego jak twierdza kościoła - fortecy, od ustawicznego zaciskania i
rozwierania zębów bolały mnie szczęki i czułam się okropnie zmordowana.
Na nabożeństwo przyszło nie więcej niż jakichś sześćdziesięciu, siedemdziesięciu wiernych - w sam raz, aby
wypełnić nasze frontowe pokoje i robić w nich wielki tłum, ale w kościele, przy okolonej murem, kratami i laserosiatką
przestrzeni zewnętrznej, w olbrzymim, pustym przestronnym wnętrzu z uzbrojonymi strażnikami, "wielki" tłum wydawał
się całkiem mizerną zbieraniną ludzi. Całe szczęście. Nie miałam najmniejszej ochoty na liczną widownię, każdy z nich
cierpiał przecież na coś i mogłabym się zbłaźnić.
Chrzest odbył się zgodnie z planem. Najpierw odesłali nas, dzieci, do łazienek ("dla pań", "dla panów"; "prosimy nie
wrzucać żadnego papieru do toalet", "woda do mycia w wiadrze po lewej..."), abyśmy zdjęli ubrania i przebrali się w białe
tuniki. Kiedy byliśmy gotowi, ojciec Curtisa zaprowadził nas do przedsionka, gdzie słuchając kazania - opartego na
pierwszym rozdziale Ewangelii św. Jana i drugim rozdziale Dziejów Apostolskich - czekaliśmy na swoją kolej.
Ja byłam na końcu. Przypuszczam, że był to pomysł taty. Najpierw dzieci sąsiadów, po nich moi bracia, a ja ostatnia.
Z przyczyn, które według mnie nie mają zbyt wiele sensu, tato uważa, że powinnam nabrać więcej pokory. Uważam, że
moja szczególna uległość - czy upokorzenie - biologiczna wystarczy aż nadto.
Co mi tam. Ktoś musiał być ostatni. Żałuję tylko, że nie okazałam się dość odważna, by w ogóle się z tego wymigać.
No więc: "W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego..."
Katolicy przechodzą przez chrzest jako niemowlaki. Jaka szkoda, że baptyści o tyle lat później. Chciałabym móc
uwierzyć - tak samo, jak zdaje się wierzyć tylu innych ludzi - że to naprawdę takie ważne. Ponieważ mi się nie udaje,
chciałabym chociaż, aby nic mnie to nie obchodziło.
Niestety, obchodzi. Ostatnio pojęcie Boga bardzo zaprząta moje myśli. Zwracam uwagę na to, w co ludzie wierzą -
czy wierzą, a jeśli tak, to w jakiego Boga. Keith uważa, że Bóg jest jak wszyscy dorośli: groźbami próbuje zapędzić cię do
robienia tego, co chce, abyś zrobił. Tak właśnie twierdzi mój brat, tyle że nigdy przy tacie. Keith wierzy tylko w to, co
zobaczy, a niewiele dostrzega, choćby miał to pod nosem. Tato powiedziałby chyba dokładnie to samo o mnie, gdyby
wiedział, w co ja wierzę. Być może miałby rację. Tylko że ja i tak nie przestanę widzieć tego, co widzę.
Mnóstwo ludzi zdaje się wyobrażać sobie Boga jako wielkiego ojca, najważniejszego pana-władcę czy króla. Wierzą
w jakąś nadludzką superistotę. Dla innych Bóg jest synonimem natury, a ona z kolei znaczy dla nich wszystko to, czego
zdarza im się nie rozumieć lub nad czym nie potrafią do końca zapanować.
Jedni nazywają Boga duchem, drudzy siłą, jeszcze inni - najwyższą istotą bytu. Spytaj siedem dowolnych osób, co
znaczą te pojęcia, a dostaniesz siedem różnych odpowiedzi. Więc czym jest Bóg? Jednym z tych haseł, dzięki którym
człowiek czuje się kimś szczególnym, istotą pod ochroną?
W Zatoce Meksykańskiej szaleje potężny, przedwczesny jak na tę porę roku, sztorm. Panoszy się po całej Zatoce,
zabijając po drodze ludzi od Florydy po Teksas i z powrotem do Meksyku. Do tej pory donoszą o siedmiuset śmiertelnych
ofiarach. Jeden huragan. A ilu zranił? Ilu przyjdzie później głodować z powodu zniszczonych zbiorów? Oto natura. To
właśnie jest Bóg? Większość ofiar to uliczni nędzarze, którzy nie mieli się gdzie podziać i nie słyszeli ostrzeżeń na tyle
wcześnie, aby zdążyć znaleźć jakieś schronienie. Zresztą, gdzie by je mieli znaleźć? Czyż będąc ubogim, nie grzeszysz
przeciwko Bogu? My też już prawie jesteśmy biedakami. Coraz trudniej o pracę, a rodzi nas się coraz więcej - coraz więcej
dzieci dorasta bez żadnych widoków na przyszłość. Prędzej czy później, pewnego dnia wszyscy będziemy jednakowo
biedni. Dorośli powtarzają, że ma się ku lepszemu, ale nic lepszego jeszcze nigdy nie przyszło. Jak potraktuje nas Bóg - ten
mojego ojca - kiedy będziemy biedni?
Czy On istnieje? A jeśli tak, czy w ogóle Go (Jego? Ją?) obchodzimy? Deiści, na przykład Beniamin Franklin i
Tomasz Jefferson, wierzyli, że Bóg tylko nas stworzył, a potem zostawił samym sobie.
- Zbłądzili na manowce - powiedział tato, gdy go o nich spytałam. - Powinni mieć więcej wiary w słowa Pisma
Świętego.
Ciekawe, czy ci nad Zatoką Meksykańską dalej wierzą w Boga? Ludzie potrafili zachować wiarę mimo okropnych
nieszczęść. Wiele o tym czytałam. W ogóle dużo czytam. Moją ulubioną księgą w Biblii jest Księga Hioba. Wydaje mi się,
że więcej mówi ogólnie o boskości, a w szczególności o Bogu mojego ojca, niż jakikolwiek tekst, który przeczytałam.
4 / 107
14284145.005.png
Butler Octavia E - Przypowieść o Siewcy
W Księdze Hioba Bóg powiada, że stworzył wszystko i wszystko wie, dlatego nikt nie ma prawa kwestionować
niczego, co by z tym robił. W porządku. To ma sens. Wizerunek Boga ze Starego Testamentu nie kłóci się z dzisiejszym
porządkiem rzeczy. Tak bardzo przypomina mi Zeusa - człowieka z ponadludzką mocą, który bawi się własnymi
zabawkami, zupełnie tak samo, jak moi najmłodsi bracia swoimi żołnierzykami. Pif-paf! I siedem zabaweczek pada
martwych. Należą do ciebie, więc ty ustalasz reguły. Kogo obchodzi, co myślą zabawki? Można takiej zabawce zmieść z
powierzchni ziemi całą rodzinę, później można sprawić jej całkiem nowiutką. Dzieci-zabawki, tak samo jak dzieci Hioba,
można do woli podmieniać.
Może Bóg to jakieś wyrośnięte dziecko, bawiące się własnymi zabawkami? Jeżeli tak, co Mu za różnica, że gdzieś
tam huragan zabija siedemset osób - albo że gdzie indziej siedmioro dzieci idzie do kościoła, aby zanurzyć się w wielkiej
balii wypełnionej drogą wodą.
A jeśli to wszystko nieprawda? Jeśli Bóg jest jeszcze czymś innym?
3
Boga nie czcimy,
lecz postrzegamy i doświadczamy.
Uczymy się od Niego,
Lecz i stwarzamy,
Przezornością i pracą,
By w końcu Mu ulec.
Przystosowujemy się i trwamy,
Jesteśmy bowiem Nasionami Ziemi,
A On jest Przemianą.
"Nasiona Ziemi: Księgi Żywych"
WTOREK, 30 LIPCA 2024
Zginęła astronautka z załogi ostatniej marsjańskiej misji. Coś się zepsuło w powłoce ochronnej skafandra i reszta
zespołu nie zdążyła ściągnąć jej z powrotem do bazy w porę. Ludzie w naszym sąsiedztwie powtarzają, że tak czy owak nie
miała na Marsie żadnego interesu. Jak można marnować krocie na jeszcze jedną zwariowaną wycieczkę w kosmos,
podczas gdy tu na Ziemi tylu ludzi nie stać na wodę, na jedzenie i dach nad głową?
***
Cena wody znów poszła w górę. W dzisiejszych wiadomościach słyszałam, że coraz więcej handlarzy wodą pada
ofiarą zabójstw. Handlarze sprzedają wodę na ulicach ulicznym nędzarzom, dzikim lokatorom i wszystkim tym, którym
wprawdzie udało się zachować własne lokum, ale których nie stać już na płacenie rachunków za usługi komunalne. Coraz
częściej handlarzy wodą znajdują z poderżniętymi gardłami, ogołoconych z ich ręcznych wózków i całej gotówki. Tato
powiedział, że woda kosztuje teraz kilkakrotnie drożej niż benzyna. Z wyjątkiem bogaczy i podpalaczy większość ludzi i
tak przestała kupować benzynę. W moim otoczeniu nie znam nikogo, kto jeździłby osobówką, ciężarówką czy nawet
jednośladem na benzynę. Masa pojazdów paliwowych rdzewieje na dojazdowych drogach, ogołacana z metalowych i
plastikowych części.
Nie tak łatwo jednak zrezygnować z wody.
Z pomocą przychodzi trochę nowa moda. Dziś trzeba być brudasem. Jeśli jesteś czysty, wystawiasz się na cel.
Ludzie myślą, że szpanujesz, próbujesz pokazać im, że jesteś kimś lepszym. W gronie młodszych dzieci pojawienie się
czyściocha to murowany powód do bijatyki. Cory nie pozwala, żebyśmy byli brudni w murach sąsiedztwa, za to na wyjście
zawsze zakładamy usmolone ubrania. A i w środku moi bracia umyślnie morusają się, gdy tylko oddalają się trochę od
domu. Lepsze to niż za każdym razem obrywać lanie.
***
Dziś wieczór zgasło na dobre Okno w Murze, ostatni wielki ekran telewizji w naszym sąsiedztwie. Zdążyliśmy
zobaczyć nieżywą astronautkę na tle czerwonego, skalistego pejzażu Marsa. Pokazali nam wyschnięty do suchej ziemi
zbiornik wodny i ciała trzech handlarzy wodą z brudnoniebieskimi opaskami na ramionach i na wpół odchlastanymi
głowami. Patrzyliśmy, jak w Los Angeles palą się całe blokowiska zabitych deskami budynków. Naturalnie nikt nie kwapi
się marnować wody na próby gaszenia takich pożarów.
I wtedy Okno ściemniało. Fonia szwankowała już od miesięcy, ale obraz był do tej pory zawsze bez skazy -
naprawdę jakby wyglądało się przez olbrzymie, otwarte na oścież okno.
Rodzina Yannisów zarabiała na życie na sąsiadach, którzy przychodzili popatrzeć przez ich Okno. Tato mówił, że
takie branie pieniędzy bez zezwolenia jest nielegalne, ale od czasu do czasu pozwalał i nam iść pooglądać, ponieważ nie
uważał, by telewizja była specjalnie szkodliwa, no i wspomagało to Yannisów. W dzisiejszych czasach ludzie prowadzą
mnóstwo małych interesów, utrzymując jedno czy dwa domowe gospodarstwa, i chociaż nie dzieje się z tego powodu nic
złego, te poczynania są na bakier z prawem. Okno Yannisów ma prawie tyle lat co ja. Zajmuje podłużną, zachodnią ścianę
ich saloniku. Musieli być naprawdę zamożni, kiedy je kupowali. Jednak parę lat temu zaczęli pobierać od ludzi opłatę za
wstęp, wpuszczając tylko mieszkańców sąsiedztwa, którym podczas seansów sprzedawali owoce, soki, żołędziowe
pieczywo i włoskie orzechy. Znajdowali sposób, aby spieniężać wszystko, co tylko w nadmiarze urosło w ich ogrodzie.
Wyświetlali filmy z domowej wideoteki, wpuszczali nas na wiadomości i co tylko jeszcze było nadawane. Na wykupienie
nowoczesnych, multisensorycznych kanałów nie było ich stać, poza tym ich przestarzałe Okno i tak nie byłoby w stanie
odbierać większości z nich.
Nie mieli ani wirtualnych kamizelek, ani obrączek dotykowych, ani hełmofonów. Cały ich zestaw TV składał się z
prostego, cienkoekranowego Okna.
Zostały nam teraz tylko trzy małe, przedpotopowe telewizorki z niewyraźną wizją, rozproszone po sąsiedztwie, parę
używanych do pracy komputerów, no i radia. W każdym domostwie jest przynajmniej jeden sprawny radioodbiornik.
Większość codziennych wiadomości dociera do nas przez radio.
Ciekawam, co teraz zrobi pani Yannis. Jej dwie siostry sprowadziły się i mieszkają razem z nią - obie mają pracę,
może więc jakoś to będzie. Jedna jest farmaceutką, a druga pielęgniarką. Nie zarabiają wiele, ale za to dom pani Yannis
należy do niej i jest wolny od długów. Dostał jej się po rodzicach.
5 / 107
14284145.001.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin