Zygmunt Krasiński - Agaj-Han.txt

(231 KB) Pobierz
Krasiński Zygmunt

Agaj-Han

powieć historyczna
WSTĘP
Bawił Samozwaniec w Kałudze z małš liczbš bojarów, lecz znaczniejszš Tatarów i 
dońskich 
Kozaków, przemyliwajšc, jakby jeszcze utrzymać się przy tronie. Trafunek 
zdarzył, iż 
Tatarzy Jego wpadli niespodzianie na rotę Polaków pod rotmistrzem Czaplicem i 
kilku wzięli 
w niewolę.  Zwštpiewajšcemu już o sobie człowiekowi najmniejsze powodzenie 
zwycięstwem się zdaje. Uradowany nim nad miarę, fałszywy Dymitr wspaniałš wydaje 
ucztę; 
po tej obwieszcza łowy, winem i miodem potężnie sanie ładować każe i wyjechawszy 
w pole, 
na zamierzonej między sosnami równinie znów rozpoczyna gody.  W gronie 
otaczajšcych 
go Tatarów znajdował się niejaki Urassow, niezbyt dawno z bisurmańskiej na 
greckš wiarę 
przechrzczony.  Ten, długo w łasce u Samozwańca będšc, kijem od niego obity i 
do 
więzienia wtršcony; przywrócił go wprawdzie Samozwaniec do łaski, lecz nie 
wymazał tym 
pamięci poniesionej krzywdy  żšdzy pomszczenia się za niš. Najsposobniejszš do 
nasycenia jej zdała mu się chwila obecna  zniósł się więc z Tatarami obrażonymi 
również 
za zabicie ich caryka Kazimowskiego  a gdy Samozwaniec dużymi roztruchanami 
spełnia 
miody i wino, gdy rozchmielony traci wszelkš przytomnoć, z pistoletem z tyłu 
przypada 
Urassow, strzela, rani, ucina mu głowę.  Inni Tatarzy ciało na ćwierci siekš, 
głowę kładš do 
sakwy i do Moskwy uwożš.  Bojarowie, widzšc mord, uciekajš.  Trzech tylko 
pacholšt 
polskich, słabymi siłami do ostatka bronišc nieszczęliwego, dowiedli, że Polak 
odstępować 
nie umie.  Tak zginš! oszust nikczemny i podły, w obyczajach rozpasany na 
wszystko, co 
niecne. Znaleziono w jego komnacie Talmud, guzy rzemienne do modlitw i Biblię.
Tymczasem Maryna dowiedziawszy się o mordzie, zrazu nieszczęciu wierzyć nie 
chcšca, 
sama udaje się na miejsce, a znalazłszy rozsiekane tylko szaty i członki bez 
głowy, pełna żalu 
i rozpaczy, już nocš do Kaługi wraca.  Wród zgiełku i tumultu, z pochodniš w 
ręku, z 
rozczochranymi włosami, z obnażonym łonem przebiega hufce żołnierzy, a miecz 
przykładajšc do piersi, z przeraliwym krzykiem woła o pomstę. Lubo Zarucki z 
1500 
Kozaków opowiedział się przy niej, atoli Moskale w Kałudze odarli jš ze 
wszystkiego i do 
więzienia wtršcili. Z więzienia taki list napisała do Sapiehy, starosty 
uwiackiego:
Wyzwólcie, dla Boga! wyzwólcie  dwie niedziele mam tylko zostawionych do 
życia; 
pełnicie sławy, nabšdcie więcej, wybawiajšc nieszczęsnš.  Bóg będzie 
wiekuistš zapłatš.
Maryna, 1611 r."
Posyłajš bojarzy po Michała Romanowicza, syna metropolity Filareta, i obierajš 
carem.
W tym czasie zuchwały, wyniosły, niezmordowany wódz Kozaków, Zarucki, nie 
opuszczajšcy widoków swoich, póki zostawał blask najmniejszej nadziei, Zarucki, 
mówię, po 
odstšpieniu Pożarskiego dopadł z Kozakami swymi do Kołomny, tam zabrawszy Marynę 
(z 
którš niektórzy mniemajš, że się już ożenił) i małego syna jej, mieczem i ogniem 
Razan i 
Peryasław pustoszył. Wszystko obracajšc w popiół, wszędzie krew rozlewajšc, 
zbliża się do 
Astrachanu, zdobywa go i wojewodę mierciš karze. Wkrótce pomnażajš jego potęgę 
Kozacy 
z Terku.  Zuchwałoć i szczęcie człowieka wszędzie postrach rzuciło.  
Oddalenie się 
Polaków dozwala Moskalom ogromne wojsko przeciw zuchwalcy wyprawić.  Zarucki, 
zbyt 
słaby, by się tak przeważnym siłom oparł, uchodzi aż nad rzekę Jaik; długo 
cigany, 
schwytany nareszcie w tych bezdrożnych pustyniach z Marynš i jej synem  sam na 
palu 
życie kończy.  Maryna utopiona pod lodem.  Syn jej, majšcy tylko dwa lata, 
nielitociwie uduszon.
Amor ch'a nul amato amar perdona.
Dante
I
Wieże Kaługi z daleka pod chmur zimowych nawałš coraz szarzejš, bo wieczór się 
zbliża.  
Ale dosyć dnia jeszcze, by owiecić te wzgórki, niegiem obcišżone, które kołem 
okršżajš 
równinę, z której nieg zmieciony; a nie wietrzysko go zmiotło, ale ręka ludzi, 
by na gładkiej 
ziemi panu lepiej przy uczcie i winie się działo; naokoło gasnšce ogniska.
Teraz już po biesiadzie; na stoły zastawione, na porzucone ostatki sšczy się 
topniejšcy szron 
ze wierków i sosen.
Przeszła godzina godów, dziwne po sobie zostawujšc lady. Płótna namiotów leżš 
na ziemi, 
czasem dyszšc fałdami, kiedy wiatr pod nie się wkradnie  zagmatwane w ich 
sznurach i 
powrózkach siodła, rzędy, kufle, kosze, dzbany, a tu i ówdzie na białym tle 
plama krwi, już 
sucha  znać, że od kilku godzin pije z niej powietrze  ale jeszcze nie czarna, 
dotšd 
czerwona, połyskujšca  znać, że dzisiaj wylana.
Stoły jedne za drugimi jak potężny wał się cišgnš na owej zmiecionej dolinie.  
Drugie 
rozrzucone, jak wyspy rozpusty, pomiędzy sosnami, które idšc od wzgórzów 
niegęstymi 
szeregi stšpajš, otrzšsajšc nieg z ramion, aż do tego rzędu stołów. Przed nimi, 
co zostało 
czystego miejsca od boru zachodzšcego naprzeciw, to zawalone taborem wywróconych 
sani; 
a z tych sani sypiš się na dół ćwierci mięsa, beczki miodu, beczki wina 
potrzaskane, skšd 
miód i wino już nie płynie strumieniem, ale czołga się skrzepłymi kroplami nad 
zamarzłymi 
bryły, z których barwy przebija dotšd barwa miodu i barwa małmazji.
A naokoło, w prawo i w lewo, jakby na pobojowisku, porzucone kożuchy, kołpaki, 
oręże; 
strzały, wbite w grudę, tkwiš ostrzem, pierzem drgajš za podmuchem wiatru. 
Sajdaki próżne, 
kubki z drzewa, czary miedziane, rzemienia od chartów i ogarów, sieci i pale, 
tršbki i torby; a 
nad tym wszystkim znowu plamy krwi gdzieniegdzie  i popiół szary, i węgle, co 
konajšc, 
sypnš czasem iskrami.
Wród tego zgiełku leżš ciała trzech pacholšt; każdy padł inaczej, inaczej też 
leży  
pierwszy z rozpłatanš głowš, z rozcišgniętymi nogi, drugi z przeszytš piersiš 
klęczy, jednš 
rękš przymarzł do ziemi, a plecy przymarzły mu do sani z tyłu; trzeci opiera się 
całym 
bokiem na grudzie, łokieć wparł w grudę, a czoło zwiesił na piersi. Na ich 
twarzach wieżoć 
i młodoć zestarzała się od bólu i od mrozu. Sine pręgi po szyi i licach, krew, 
cięta od zimna, 
połyskuje gdyby jakie hafty na sukni  a szaty ich polskie, a uzbrojenie ich 
lekkie wiadczy, 
że jeszcze nie doroli wieku do bechtera i szabli.  Roztłuczone klingi jak 
szczštki 
zwierciadła migajš naokoło nich; złote ręjkojecie zostały w dłoniach i spoiły 
się z nimi 
mocno na zawsze. Ich palce, szronem okryte, kręcš się wokoło onych rękojeci, 
gdyby 
oprawy ze srebra  a musieli jednak potykać się dzielnie, bo ziemia poryta i 
trzeba było 
dzielnego parcia stopy, by ziemię poryć tak twardš. Nie za pierwszš ranš 
polegli, bo każdy z 
nich kilka ich liczy  ale żadnego wroga nie zabili, bo nie ma trupa, co by 
leżał naprzeciw.
Szata jakowa mignęła wród gęstwiny boru, słychać, jak podkowy nurza się w 
nieg, to o lód 
dzwoniš. Przyjechały  skoczyły na ziemię dwie postaci poród zmierzchu 
wiecznego w 
borze  jedna została przy koniach, druga wyszła z drzew i stšpa dziarskim 
krokiem, aż 
dojdzie trzech pacholšt, stanie przy nich, czarne okręci oczy i namyla się.
Szeroka szuba od szyi do stóp zakrywa całš, ale spod sobolowego kołpaka 
piercienie 
włosów, pod szubš na dymajšce się dwie fale, na licach gładkoć, na ustach 
wdzięk i ponęta 
róży wydajš, że niewiasta.  Z czoła sšdzšc i z pychy na nim, to mšż i mšż 
dużego ramienia.
Przeskoczyła trupy, które w grudę się zamieniły, i szła dalej  aż tu nowa 
zapora jš 
zatrzyma: w szacie ksišżęcej kadłub bez głowy; głowy ni dalej, ni w prawo, ni w 
lewo nie 
widać  ale na ręce, odwalonej cięciem pałasza, wieci piercień, a on dobrze 
znany jej, bo 
krzyknęła.
Był to krzyk nagły, głony; znać po nim, że mowa z tych ust zwykle padać musi 
jak tony 
muzyki; ale zarazem w nim odbiła się cała dusza  pełno zniszczonych nadziei, 
żšdza 
niewstrzymana osišgnięcia ich raz jeszcze. Był to krzyk królowej na ruinach 
swojego pałacu, 
wojownika na polu przegranej  ale nie żony nad ciałem męża.
Jak tylko ten głos doszedł boru, wnet rzucił się w pogoń dotšd stojšcy przy 
koniach.  Leciał 
jak strzała, gdyby strzała mogła podnieć się, raz dotknšwszy ziemi, i lecieć 
znowu  
przybiegł i spozierajšc, klasnšł rękoma jak dziecię zazdrosne, kiedy widzi 
drugiego stłuczonš 
zabawkę  ale razem jak mciwy człowiek, kiedy zemcie jego stanie się zadoć.
Bo też w młodzianie owym było co dziecinnego i strasznego zarazem  ani wdzięk 
dziecinny szkodził w jego rysach wyrazowi odwagi, ani też wyraz odwagi, choć 
srogi, nie 
psuł wdzięku młodoci  oba mieszały się cišgle lub rozdwajały się, jeden nad 
drugim brał 
górę, chwilš póniej stłumiony wracał i odpędzał tamtego  a oczy jego były żywš 
tęczš 
uczuć, zmiennš jak opałowe połyski.
 Witajże mi  zawołał  panie tylu carstw i grodów, i gródków!  to mówišc, 
wstrzšsał 
głowš, na której leżała misiurka, złotem okwieciona  potężny i wielmożny 
kniaziu 
moskiewski!  i igrał z siatkš żelaznš, spuszczonš od misiurki na kark, ramiona 
i czoło  
najjaniejszy i niezwyciężony jedynowładzco hospodarstw tatarskich!  i 
przebierał palcami 
po szarfie zielonej, złotem ziarkowanej  panie i dziedzicu wszystkiej Rusi, 
Dymitrze, 
Samozwańcze, Żydzie!  i tupał żółtymi bucikami z srebrnymi ostrogi  
przepadłe, jako 
należało się tobie, brzydki oszucie, z koronš na czole pryszczami zasianym, na 
głowie 
potwornej z podłymi rysami, obmierzła duszo, rozpustniku, szalbierzu, opity 
winem i 
miodem, pełny mięsiwa i jadła!
To mówišc, drżał cały od złoci, aż łuk, przewieszony na plecach, zabrzmiał o 
mied sajdaku, 
aż szabla starła się z ogniwami łańcuszka, na którym wisiała  a podczas tych 
słów głos jego 
przybierał rozmaite tony, przebiegał od słodkiej nuty dziecinnego piewu aż do 
grzmišcych 
dwi...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin