Steel Danielle - Obietnica.rtf

(453 KB) Pobierz
OBIETNICA

Daniele Stelle

OBIETNICA

Przełożyła Ewa Górczyńska

Tytuł oryginału

THE PROMISE


Rozdział pierwszy

 

Poranne słońce świeciło im w plecy, kiedy zabierali rowery sprzed Eliot House na terenie Uniwersytetu Harvarda. Przystanęli na chwilę i uśmiechnęli się do siebie. Wokół zakwitał maj, a oni byli młodzi. Jej krótkie włosy lśniły w promieniach słonecznych. Spojrzała mu w oczy i roześmiała się.

- Jak się pan czuje, doktorze architektury?

- Zapytaj mnie o to za dwa tygodnie, kiedy odbiorę dyplom. - Odpowiedział jej uśmiechem i ruchem głowy strząsnął z czoła kosmyk jasnych włosów.

- Nie chodzi mi o dyplom. Pytam, jak się czujesz po ostatniej nocy. - Znów się roześmiała, a on klepnął ją w pupę.

- Spryciara. A jak pani się czuje, panno McAllister? Może pani jeszcze chodzić?

Przerzucili nogi przez ramy rowerów. Spojrzała na niego wyzywająco.

- A ty możesz? - Z tymi słowami ruszyła przed siebie na małym, zgrabnym rowerze, który dostała od niego na urodziny zaledwie parę miesięcy temu. Kochał ją. Zawsze ją kochał. Marzył o niej przez całe życie. A znali się od dwóch lat.

Przedtem pędził na uniwersytecie samotne życie i na drugim roku nie spodziewał się żadnych zmian. Nie pragnął tego, co inni. Nie interesowały go dziewczęta z Radcliffe, Vassar czy Wellesley. Kiedyś znał ich aż nazbyt wiele. Szukał czegoś więcej. Charakteru, indywidualności, duszy.

Nancy była niezwykła. Wiedział to od pierwszej chwili, kiedy ją zobaczył w bostońskiej galerii, gdzie wystawiano jej obrazy. W malowanych przez nią pejzażach kryła się dojmująca samotność, jej postacie emanowały współczuciem; miał ochotę czegoś się o nich dowiedzieć i poznać artystkę, która je stworzyła. Siedziała tam w czerwonym berecie i starym futrze z szopów. Delikatną cerę miała wciąż zaróżowioną od marszu do galerii na Charles Street, oczy jej błyszczały, a twarz promieniała ożywieniem. Nigdy nie pragnął tak żadnej kobiety. Kupił dwa z jej obrazów i zaprosił na kolację do Lokcbera. Następny etap trwał o wiele dłużej. Nancy McAllister nie oddawała szybko swojego ciała ani serca. Zbyt długo była samotna, żeby łatwo ulegać. Chociaż miała dopiero dziewiętnaście lat, była mądra i wiedziała, co znaczy ból. Ból samotności. Ból porzucenia. Nie opuszczał jej od czasu, gdy w dzieciństwie oddano ją do sierocińca. Nie pamiętała już dnia, kiedy przyprowadziła ją tam matka, która wkrótce potem zmarła. Nancy nie zapomniała jednak chłodu sal, zapachu obcych ludzi i odgłosów poranka, kiedy leżąc w łóżku tłumiła łzy. Będzie to pamiętała do końca życia. Przez długie lata była pewna, że nic nie wypełni pustki w jej duszy. Ale teraz miała Michaela.

Ich związek nie zawsze był łatwy, ale mocny, zbudowany na miłości i szacunku; ich światy się połączyły, tworząc coś pięknego i rzadkiego. Michael również nie należał do naiwnych. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie wynikają z miłości do kogoś „innego”, jak to przy każdej okazji nazywała jego matka. Ale Nancy nie należała do „innych”. Wyróżniała się jedynie tym, że była artystką, a nie tylko studentką. Nie poszukiwała własnej drogi, już nią kroczyła. W przeciwieństwie do innych znanych Michaelowi kobiet, nie sprawdzała po kolei wszystkich napotkanych chłopców, czy nadają się na męża. Już wybrała ukochanego. Przez dwa lata nigdy jej nie zawiódł. Była pewna, że nigdy tego nie zrobi; zbyt dobrze się znali. Czy zostało jeszcze coś, czego się o nim jeszcze nie dowiedziała? Poznała go na wylot. Wiedziała wszystko o jego śmiesznostkach, niemądrych sekretach, dziecięcych marzeniach i dręczących lękach. Dzięki temu nabrała szacunku dla całej jego rodziny, nawet dla matki. Michael przyszedł na świat w rodzinie z tradycjami i od dzieciństwa przygotowywano go do objęcia tronu. Nie traktował tego lekko, nigdy nawet nie zażartował na ten temat. Czasami ta perspektywa go przerażała. Co będzie, jeśli nie sprosta tradycji? Nancy była pewna, że tak się nie stanie. Jego dziadek, Richard Cotter, tak samo jak jego ojciec, był architektem. To właśnie dziadek założył imperium, ale dopiero połączenie firmy Cotterów z majątkiem Hillyardów, które nastąpiło dzięki małżeństwu rodziców Michaela, doprowadziło do powstania imperium Cotter-Hillyard w obecnej postaci. Richard Cotter umiał zarabiać, ale dopiero pieniądze Hillyardów - stare pieniądze - wniosły do firmy rytuały i tradycje władzy. Czasami trudno było dźwigać takie brzemię, ale Michael nie czuł do niego niechęci. Nancy również to szanowała. Zdawała sobie sprawę, że pewnego dnia Michael stanie u steru przedsiębiorstwa Cotter-Hillyard. Na początku znajomości ciągle o tym rozmawiali, i później, kiedy zdali sobie sprawę z powagi ich związku, również. Michael wiedział, że znalazł kobietę, która podoła zarówno obowiązkom rodzinnym, jak towarzyskim. Sierociniec w żaden sposób nie przy gotował jej do takiego życia, ale odpowiednie cechy miała zapisane w charakterze.

Teraz patrzył na nią z niewysłowioną dumą, kiedy mknęła przed nim, tak pewna siebie, mocna, sprawnie naciskając smukłymi nogami pedały roweru. Odwróciła głowę i uśmiechnęła się do niego przez ramię. Chciał ją dogonić, zdjąć z roweru... i tutaj... na trawie... tak jak zeszłej nocy... tak jak... Odsunął od siebie te myśli i pomknął za nią.

- Hej! Zaczekaj na mnie, wariatko! - Po chwili się z nią zrównał. Jechali teraz spokojnie i blisko siebie, więc wyciągnął do niej rękę. - Ślicznie dzisiaj wyglądasz, Nancy. -Jego głos brzmiał w wiosennym powietrzu jak pieszczota. Świat wokół nich był świeży i zielony. - Wiesz, jak bardzo cię kocham?

- Pewnie najwyżej w połowie tak mocno, jak ja ciebie.

- Widać, że niewiele wiesz.

Przy Michaelu zawsze była szczęśliwa. Robił takie cudowne rzeczy. Zauważyła to już na samym początku, kiedy wszedł do galerii i zagroził, że rozbierze się do aga, jeśli nie sprzeda mu wszystkich swoich obrazów. Kocham cię przynajmniej siedem razy mocniej niż ty mnie - powiedział.

- Nie sądzę. - Znowu się do niego uśmiechnęła, pod niosła głowę i ponownie go wyprzedziła. - Ja cię bar dziej kocham.

- Skąd wiesz? - Starał się ją dogonić.

- Święty Mikołaj mi powiedział. - Mówiąc to, przy śpieszyła jeszcze bardziej i tym razem Michael puścił ją przodem na wąskiej ścieżce.

Byli w radosnym nastroju, a on lubił na nią patrzeć. Miała szczupłe, opięte dżinsami biodra, wąską talię, kształtne ramiona, na których luźno zawiązała czerwony sweter, i wspaniałe, ciemne włosy, powiewające w pędzie. Mógłby na nią patrzyć przez całe wieki. Prawdę mówiąc, tak właśnie zamierzał. To mu przypomniało, że... od samego rana chciał z nią o tym porozmawiać. Znowu się do niej zbliżył i lekko klepnął ją w ramię.

- Przepraszam, pani Hillyard. - Słysząc te słowa, lekko drgnęła i nieśmiało się do niego uśmiechnęła. W promieniach słońca widział na jej twarzy drobne piegi, jakby to elfy zostawiły na kremowej skórze złoty pył. - Powiedziałem... pani Hillyard... - Wymawiał te słowa z wielką przyjemnością. Czekał na to dwa lata.

- Czy to nie jest trochę przedwczesne, Michael? - zapytała niepewnie, prawie ze strachem. Chociaż wszystko już między sobą uzgodnili, nie rozmawiał jeszcze z Marion.

- Wcale nie. Pomyślałem sobie, że moglibyśmy to zrobić za dwa tygodnie. Tuż po rozdaniu dyplomów. - Już dawno uzgodnili, że ślub ma być skromny i cichy. Nancy nie miała rodziny, a Michael chciał dzielić tę chwilę tylko z nią, bez setek zaproszonych gości i armii fotoreporterów z plotkarskich magazynów. - Właściwie, to już dzisiaj chcę się wybrać do Nowego Jorku i porozmawiać z Marion.

- Dzisiaj? - W jej głosie pobrzmiewał lęk. Zwolniła i zatrzymała się. Kiedy w odpowiedzi skinął głową, w zamyśleniu spojrzała na otaczające ich wzgórza, po kryte soczystą zielenią. -Jak myślisz, co odpowie? - Bała się na niego spojrzeć i bała się jego odpowiedzi.

- Jasne, że się zgodzi. Naprawdę się o to niepokoisz?

- Oboje wiedzieli, że to niemądre pytanie. Mieli wiele powodów do niepokoju. Marion nie była jedną z koleżanek Nancy, tylko matką Michaela, kobietą tak delikatną i czułą jak Titanic, silną i zdecydowaną, jakby zbudowano ją z betonu i stali. Po śmierci ojca przejęła rodzinne interesy, a kiedy umarł jej mąż, prowadziła je z jeszcze większą determinacją. Nic nie było w stanie jej powstrzymać. Dosłownie nic. A już z pewnością nie młoda dziewczyna albo jedyny syn. Jeśli nie zaaprobuje ich małżeństwa, żadna siła nie skłoni jej do wyrażenia na nie zgody, chociaż Michael udawał, że jest jej tak pewny. W dodatku Nancy doskonale zdawała sobie sprawę, co Marion Hillyard o niej sądzi.

Matka Michaela nigdy nie ukrywała swoich uczuć, zwłaszcza kiedy się przekonała, że przygoda jej syna z „artystką” może się okazać czymś poważnym. Wezwała go do Nowego Jorku i próbowała odwieść go od tej znajomości, początkowo życzliwymi radami, przymilnością i łagodną perswazją, a potem awanturami, groźbą i przekupstwem. Kiedy to nie poskutkowało, poddała się, a przynajmniej takie robiła wrażenie. Michael wziął to za dobry znak, ale Nancy wcale nie była tego taka pewna. Przeczuwała, że Marion wie, co robi. Na razie zdecydowała się ignorować tę „skomplikowaną sytuację”. Nie zapraszała ich do siebie, o nic nie oskarżała, nie przepraszała za to, co kiedyś powiedziała Michaelowi, ale też nie stwarzała żadnych nowych problemów. Nancy dla niej po prostu nie istniała. Dziewczyna z zaskoczeniem spostrzegła, że sprawia jej to wielki ból. Nie miała własnej rodziny, więc wiązała z Marion szczególne nadzieje. Marzyła, że zostaną przyjaciółkami, że przyszła teściowa ją polubi i razem będą chodziły kupować prezenty dla Michaela. W skrytości ducha liczyła, że Marion zastąpi jej matkę, której nigdy nie znała. Ale matka Michaela nie zamierzała wchodzić w tę rolę. Nancy nie raz miała okazję się o tym przekonać. Jedynie Michael upierał się, że matka da się w końcu przekonać, pogodzi się z ich nieodwołalną decyzją i obie kobiety zostaną dobrymi przyjaciółkami. Nancy w to wątpiła. Zmusiła go nawet do rozpatrzenia możliwości, że Marion nigdy jej nie zaakceptuje i nie zgodzi się na ślub. Co wtedy? „Wtedy wskoczymy do samochodu i pojedziemy do najbliższego sędziego pokoju. Przecież oboje jesteśmy pełnoletni.” Rozbawiła ją prostota tego rozwiązania. Wiedziała, że to nigdy nie będzie takie proste. Ale czy to ma znaczenie? Po dwóch latach i tak czuli się jak małżeństwo.

Długo stali w milczeniu, spoglądając na krajobraz. W końcu Michael wziął Nancy za rękę.

- Kocham cię, skarbie.

- Ja też cię kocham. - Spojrzała na niego zatroskanym wzrokiem, a on zamknął jej oczy pocałunkiem. Jednak nic nie mogło ukoić dręczących ich wątpliwości. Może tylko rozmowa z Marion. Nancy upuściła rower na ziemię i z westchnieniem wsunęła się w objęcia Michaela.

- Chciałabym, żeby nasza sytuacja nie była taka skomplikowana.

- Już niedługo wszystko będzie proste. Zobaczysz. No, dość tego. Jedziemy dalej, czy będziemy tu stać cały dzień?

Uśmiechnęła się, a Michael podniósł jej rower. Po chwili znów pędzili przed siebie, śmiejąc się, żartując i śpiewając. Udawali, że Marion nie istnieje. Ale istniała, i tak miało być zawsze. To była raczej instytucja, a nie kobieta; przynajmniej w życiu Michaela. Teraz również w życiu Nancy.

Słońce wzniosło się wyżej na niebie, kiedy mknęli przez wiejskie okolice. Niekiedy jedno wyprzedzało drugie, czasem jechali obok siebie, sprzeczając się żartobliwie, żeby po chwili zapaść w milczącą zadumę. Zbliżało się południe, kiedy dotarli do Revere Beach i zobaczyli znajome postacie, nadjeżdżające w ich stronę. To był Ben Avery z nową dziewczyną u boku, kolejną długonogą blondynką.

- Cześć. Jedziecie do wesołego miasteczka? - Ben wyszczerzył zęby w uśmiechu i z niedbałym machnięciem ręką przedstawił swoją towarzyszkę, Jeannette. Kiedy się przywitali, Nancy osłoniła oczy i spojrzała na widoczne w oddali wesołe miasteczko.

- Warto się tam zatrzymać? - zapytała.

- Chyba tak. Wygraliśmy różowego psa - wskazał na brzydką maskotkę w koszyku Jeannette - zielonego żółwia - ten zginął im gdzieś po drodze - i dwie puszki piwa! Poza tym, sprzedają tam kukurydzę w kolbach i jest wspaniale. kostiumach. Wybrali postacie Rhetta Butlera i Scarlett O'Hary. O dziwo, na zdjęciu nie wyszli śmiesznie. Nancy wyglądała ślicznie w starannie namalowanej sukni. Delikatne piękno jej twarzy i regularne rysy doskonale pasowały do wybitnie kobiecego kostiumu piękności Południa. A Michael przypominał młodego zawadiakę. Fotograf wręczył im zdjęcia i zainkasował jednego dolara.

- Powinienem je zatrzymać. Oboje wyszliście wspaniale - stwierdził.

- Dziękujemy. - Komplement wzruszył Nancy, ale Mike tylko się uśmiechnął. Zawsze był z niej taki dumny. Jeszcze tylko dwa tygodnie i ... Nancy gorączkowo po ciągnęła go za rękaw i wyrwała z marzeń. - Spójrz! Tam można rzucać krążkami do celu! - Kiedy była małą dziewczynką, zawsze w wesołym miasteczku chciała za grać w tę grę, ale zakonnice z sierocińca twierdziły, że to za dużo kosztuje. - Spróbujemy?

- Ależ oczywiście, moja droga. - Skłonił się nisko, podał jej ramię i chciał wolnym krokiem pójść w stronę gry, ale podekscytowana Nancy wyrywała się naprzód. Z emocji niemal podskakiwała jak dziecko. Jej radość go cieszyła.

- Zrobimy to zaraz?

- Jasne, kochanie. - Położył na ladzie dolara i obsługujący ich mężczyzna wręczył mu cztery komplety krążków. Klienci zwykle płacili dwadzieścia pięć centów. Nancy nie miała doświadczenia w tej grze i każdy rzucony przez nią krążek padał w inne miejsce. Michael obserwował ją rozbawiony. - Właściwie którą nagrodę chcesz wygrać?

- Korale. - Jej oczy lśniły jak u dziecka, kiedy cichym szeptem wypowiedziała te słowa. - Nigdy jeszcze nie miałam takich kolorowych paciorków. - Była to jedna z rzeczy, jakich pragnęła w dzieciństwie. Chciała mieć coś jaskrawego, błyszczącego i frywolnego.

- Bardzo łatwo sprawić ci przyjemność, najdroższa. Jesteś pewna, że nie chcesz różowego pieska? - Był taki sam jak ten w koszyku Jeannette. Nancy stanowczo potrząsnęła głową.

- Korale.

- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem. - Precyzyjnie rzucił trzy krążki do celu. Mężczyzna zza kontuaru z uśmiechem wręczył mu paciorki, a Michael szybko włożył je Nancy na szyję. - Voild, mademoiselle. Są twoje. Nie sądzisz, że powinniśmy je ubezpieczyć?

- Przestań sobie robić żarty z moich korali. Uważam, że są cudowne. - Lekko przesunęła po nich dłonią, zachwycona, że tak błyszczą na jej szyi.

- A ja uważam, że ty jesteś cudowna. Czy masz jakieś inne pragnienia?

- Jeszcze jedną porcję waty - odparła ze śmiechem. Kupił jej drugi kłąb cukrowej waty na patyku i wolno ruszyli z powrotem do rowerów.

- Zmęczona?

- Raczej nie.

- Pojedziemy dalej? Tu niedaleko jest wspaniałe miejsce. Moglibyśmy usiąść na chwilę i popatrzeć na fale.

- Wspaniała propozycja.

Ruszyli przed siebie, tym razem spokojniejsi. Opuścił ich nastrój wesołego miasteczka i zatopili się w rozmyślaniach, przeważnie o sobie nawzajem. Zbliżali się do Nahant, kiedy Nancy spostrzegła miejsce, które wybrał. Znajdowało się na końcu małej zatoki, pod pięknymi, starymi drzewami. Cieszyła się, że dojechali aż tak daleko.

- Och, Michael! Jak tu pięknie.

- Prawda? - Usiedli na miękkiej trawie, tuż przy wąskim pasie piachu. Spoglądali na odległe, długie fale, łagodnie rozbijające się o rafy tuż pod powierzchnią wody. - Zawsze chciałem cię tutaj przyprowadzić.

- Dobrze, że to zrobiłeś.

Siedzieli w milczeniu, trzymając się za ręce, aż nagłe Nancy poderwała się z miejsca.

- Co się stało? - spytał Michael.

- Chcę coś zrobić.

- Najlepiej tam, za krzakami.

- Nie o to mi chodzi, wariacie. - Pobiegła na upatrzone miejsce na plaży, a on wolno podążył za nią, zastanawiając się, co wymyśliła. Zatrzymała się przy dużym kamieniu i natężając wszystkie siły starała się go poru szyć, ale bezskutecznie.

- Zaczekaj, pomogę ci. Co chcesz z nim zrobić? - zapytał zdziwiony.

- Chcę go na chwilę przesunąć. O, właśnie tak. - Głaz ustąpił pod naporem Michaela i przetoczył się na bok, odsłaniając mokre zagłębienie w piasku. Nancy szybko zdjęła błyszczące korale, chwilę stała z zamkniętymi oczami trzymając je w dłoni, a potem włożyła paciorki do dołka pod kamieniem. - W porządku. Możesz prze sunąć go na miejsce.

- Mam przywalić nim korale?

Skinęła głową nie odrywając wzroku od szklanych paciorków.

- To będzie fizyczny symbol naszego związku. Zostanie tu zakopany i przetrwa tak długo, jak ten kamień, plaża i drzewa. Dobrze?

- Dobrze. - Uśmiechnął się łagodnie. -Jesteśmy bardzo romantyczni.

- Dlaczego nie? Jeśli ktoś ma tyle szczęścia w życiu, że trafia mu się miłość, powinien się nią cieszyć i zna leźć dla niej dom.

- Masz rację. Masz całkowitą rację. Tutaj będzie dom naszej miłości.

- Teraz coś sobie przyrzeknijmy. Przyrzekam, że nigdy nie zapomnę, co tutaj ukryłam, i zawsze będę pamiętała, co znaczą te korale. Teraz ty. - Dotknęła jego ręki, a on odpowiedział jej uśmiechem. Nigdy nie kochał Nancy bardziej niż teraz.

- Przyrzekam... przyrzekam, że nigdy nie powiem ci żegnaj...

Potem, bez żadnego konkretnego powodu, wybuchnę-li śmiechem. Tak dobrze jest być młodym, romantycznym, może nawet trochę ckliwym. Ten dzień był taki piękny.

- Wracamy? - spytał Mikę.

Skinęła głową i ręka w rękę poszli do zostawionych nie opodal rowerów. Dwie godziny później odpoczywali już w mieszkaniu Nancy na Spark Street, w pobliżu terenów uniwersytetu. Mikę sennie opadł na kanapę i się rozejrzał. Kolejny raz uświadomił sobie, jak bardzo lubi to mieszkanie. Czuł się tu u siebie. Był to jedyny prawdziwy dom, jaki miał. Gigantyczny apartament matki nie dawał mu takiego poczucia. Na tym wnętrzu odcisnęła się ciepła osobowość Nancy. Znajdowały się tu namalowane przez nią obrazy, miękka, pokryta brązowym pluszem kanapa i futrzany dywanik, odkupiony od przyjaciółki. Mieszkanie urządzone było w ciepłych kolorach ziemi.

Jak zawsze, wszędzie wokół stały cięte kwiaty i rośliny doniczkowe, o które bardzo dbała. Stolik, służący im do jedzenia, miał nieskazitelnie czysty biały blat z marmuru. Mosiężne łóżko skrzypiało łagodnie, kiedy się na nim kochali.

- Czy wiesz, jak uwielbiam to miejsce? - zapytał.

- Wiem - odparła. Rozejrzała się po pokoju w zadumie. - Ja też. Co zrobimy po ślubie?

- Zabierzemy te wszystkie piękne rzeczy i znajdziemy jakiś miły, mały dom w Nowym Jorku. - Nagle coś przykuło jego wzrok. - Co to jest? Coś nowego? - Spoglądał na sztalugi, na których stał obraz w początkowym stadium tworzenia, ale już urzekający. Przedstawiał pola i drzewa, a kiedy Michael podszedł bliżej, spostrzegł małego chłopca, który machał nogami, ukryty na drzewie. - Czy będzie go widać, kiedy domalujesz liście na gałęziach?

- Chyba tak. W każdym razie, my i tak będziemy wiedzieć, że on tam jest. Co o nim sądzisz? - Oczy jej zabłysły, kiedy zobaczyła, że nowy obraz mu się podoba. Zawsze doskonale rozumiał jej prace.

- Jest wspaniały.

- W takim razie to będzie mój prezent ślubny dla ciebie. Oczywiście, dam ci go, kiedy będzie skończony.

- Trzymam cię za słowo. A skoro mowa o ślubnych prezentach... - Spojrzał na zegarek. Dochodziła piąta, a chciał być na lotnisku przed szóstą. - Na mnie pora.

- Naprawdę musisz dzisiaj tam jechać?

- Tak. To ważne. Wrócę za kilka godzin. Dotrę do mieszkania Marion około siódmej trzydzieści albo ós mej, w zależności od ruchu na ulicach. Pewnie uda mi się zdążyć na ostatni powrotny samolot, ten o jedenastej. Będę w domu przed północą. Dobrze?

- Dobrze - zgodziła się, ale w jej głosie słychać było wahanie. Ten wyjazd ją niepokoił, chociaż nie wiedziała, dlaczego. - Mam nadzieję, że wszystko dobrze pójdzie.

- Jestem tego pewien. - Niestety, oboje wiedzieli, że Marion robi tylko to, na co ma ochotę, słyszy to, co chce usłyszeć, i rozumie wyłącznie to, co zechce zrozumieć. Jednak Michael miał nadzieję, że uda mu się ją prze konać. To przecież konieczne. Tak bardzo chciał się ożenić z Nancy. Bez względu na wszystko. Ostatni raz wziął ją w ramiona, potem zawiązał krawat pod kołnierzykiem sportowej koszuli i wziął lekką marynarkę z oparcia krzesła. Zostawił ją tam rano. Wiedział, że w Nowym Jorku będzie gorąco, ale musiał stawić się w mieszkaniu matki w marynarce i krawacie. To było niezbędne. Marion nie uznawała „hippisów” i ludzi znikąd... takich jak Nancy. Oboje wiedzieli, co czeka Michaela, kiedy całowali się w drzwiach na pożegnanie.

- Powodzenia.

- Kocham cię.

Przez długą chwilę Nancy siedziała w cichym mieszkaniu, spoglądając na fotografię z wesołego miasteczka. Rhett i Scarlett, nieśmiertelni kochankowie, w śmiesznych, malowanych na dykcie kostiumach, wystawiający głowy przez okrągłe otwory. Jednak ona i Michael nie wyglądali śmiesznie. Widać było, że są szczęśliwi. Nancy zastanawiała się, czy Marion to zrozumie, czy dostrzeże różnicę między szczęściem a śmiesznością, między prawdziwym światem a światem marzeń. Ciekawe, czy Marion w ogóle zechce ich zrozumieć.
Rozdział drugi Stół w jadalni lśnił jak powierzchnia jeziora. Doskonałą gładkość blatu zakłócała tylko położona na jego skraju kremowa serweta z irlandzkiego lnu, na której ustawiono talerz z delikatnej, malowanej w niebieskie i złote wzory porcelany. Obok stał srebrny serwis do kawy i ozdobny srebrny dzwoneczek. Marion Hillyard z cichym westchnieniem usiadła wygodniej na krześle i wydmuchnęła strużkę dymu z zapalonego przed chwilą papierosa. Czuła się zmęczona. Niedziele zawsze ją męczyły. Czasami się jej zdawało, że ciężej pracuje w domu niż w biurze. Zawsze w niedziele odpisywała na prywatne listy, sprawdzała księgi rachunkowe prowadzone przez kucharza i gospodynię, robiła listę koniecznych w mieszkaniu napraw i niezbędnych zakupów garderoby oraz planowała menu na cały tydzień. Była to nużąca praca, ale wykonywała ją od lat, jeszcze zanim zaczęła prowadzić firmę. Po przejęciu interesów męża, nadal spędzała niedziele na pracach domowych i opiece nad Michaelem, gdy opiekunka miała wychodne. Te wspomnienia wywołały uśmiech na jej twarzy i na chwilę zamknęła oczy. Tamte dni były, jej tak drogie. Na kilka godzin miała syna wyłącznie dla siebie, nikt im nie przeszkadzał ani jej go nie odbierał. Jednak od wielu lat niedziele wyglądały inaczej. Mała, czysta łza zawisła jej na rzęsach. Marion siedziała nieruchomo i oczyma duszy widziała Michaela sprzed osiemnastu lat, sześcioletniego chłopczyka, który całkowicie należał do niej. Tak bardzo go kochała. Była dla niego gotowa na wszystko. I rzeczywiście, robiła wszystko z myślą o nim. Utrzymała dla niego imperium, zachowała dziedzictwo dla następnego pokolenia. To jej największy dar dla Michaela. Cotter-Hillyard. Z czasem pokochała firmę niemal tak samo, jak syna.

- Pięknie wyglądasz, mamo.

Zaskoczona otworzyła oczy i zobaczyła go w łukowato sklepionych drzwiach, prowadzących do wykładanej drogą boazerią jadalni. Na jego widok miała ochotę się rozpłakać. Chciała go uściskać jak wiele lat temu, ale tylko uśmiechnęła się wolno.

- Nie słyszałam, kiedy wszedłeś. - Nie przywołała go gestem, nie dała po sobie poznać żadnych uczuć. Nikt nigdy nie był w stanie odgadnąć, co się dzieje w sercu Marion.

- Otworzyłem drzwi własnym kluczem. Mogę wejść?

- Oczywiście. Masz ochotę na deser?

Michael z nerwowym uśmiechem wolno podszedł do stołu i jak mały chłopiec ciekawie spojrzał na talerz matki.

- Hm... A co jest dziś na deser? Zdaje się, że coś z czekoladą?

Marion prychnęła rozbawiona i pokręciła głową. On chyba nigdy nie dorośnie. Przynajmniej pod pewnymi względami.

- Ptysie z kremem czekoladowym. Masz ochotę? Mattie jest jeszcze w spiżarni.

- Pewnie wyjada to, co zostało. - Roześmiali się oboje, ponieważ wiedzieli, że najprawdopodobniej Michael się nie myli. Marion sięgnęła po dzwoneczek.

Natychmiast zjawiła się Mattie z szerokim uśmiechem na bladej twarzy, ubrana w przepisową czarną sukienkę z falbankami. Całe życie usługiwała innym, tylko od czasu do czasu ciesząc się wolną niedzielą, chociaż nie miała co robić w upragnione „wychodne”.

- Słucham, proszę pani.

- Kawa dla pana Hillyarda, Mattie. I... Kochanie, zjesz coś słodkiego? - Michael potrząsnął głową. - W ta kim razie, tylko kawa.

- Tak, proszę pani.

Przez chwilę Michael nie po raz pierwszy się zastanawiał, dlaczego matka nigdy nie używa wobec służby słowa „dziękuję”, tak jakby ci ludzie urodzili się tylko po to, żeby spełniać jej polecenia. W głębi duszy wiedział, że matka tak właśnie uważa. Zawsze otaczały ją pokojówki, sekretarki i wszelkiego rodzaju pomocnicy. Dzieciństwo miała samotne, ale wygodne. Kiedy skończyła trzy lata, jej matka zginęła w katastrofie samochodowej razem z jedynym bratem Marion, dziedzicem architektonicznego imperium Cotterów. Po tym wypadku została jedyną spadkobierczynią i bardzo efektywnie wypełniła swoje zadanie. Co tam na uczelni?

- Dzięki Bogu, to już prawie koniec. Jeszcze tylko dwa tygodnie.

- Wiem. Jestem z ciebie bardzo dumna. Doktorat to wspaniała rzecz, szczególnie w dziedzinie architektury.

- Nie wiadomo dlaczego, słysząc te słowa miał ochotę wykrzyknąć „Och, mamo!”, jak wtedy, gdy miał dziewięć lat. - W tym tygodniu skontaktujemy się z młodym Averym w sprawie pracy. Nic mu jeszcze nie mówiłeś, praw da? - Przybrała bardziej zaciekawioną niż surową minę. Jej zdaniem nalegania syna, żeby całą sprawę utrzymać w tajemnicy i zrobić Benowi niespodziankę, były trochę dziecinne.

- Nic mu nie powiedziałem. Będzie uszczęśliwiony.

- I słusznie, bo to doskonała posada.

- Zasłużył na nią.

- Mam nadzieję. - Nigdy nie ustępowała nawet na krok. - A ty? Jesteś gotów do pracy? Twój gabinet zostanie wykończony w przyszłym tygodniu.

Na te słowa oczy Michaela rozbłysły. Jego biuro prezentowało się wspaniale. Wyłożono je drewnianą boazerią, jak kiedyś gabinet ojca, a na ścianach wisiały akwaforty należące kiedyś do jego dziadka. Obijany skórą fotel i meble w stylu króla Jerzego robiły wielkie wrażenie.

- Wszystko wygląda naprawdę cudownie - zapewniła Marion.

- To dobrze. - Uśmiechnął się do matki. - Mam kilka obrazów, które chciałbym tam zawiesić, ale poczekam z tym, aż zobaczę cały wystrój.

- To zupełnie zbędne. Zadbałam o to, żeby na ścianach było wszystko, co potrzeba.

Michael zamierzał czymś uzupełnić tę kolekcję. Obrazami Nancy. W jego oczach zapalił się nagły błysk; czujna Marion dostrzegła na twarzy syna dziwny wyraz.

- Mamo... - Z westchnieniem usiadł obok niej i rozprostował nogi. Pojawiła się służąca z kawą. - Dziękuję, Mattie.

- Bardzo proszę, panie Hillyard. - Uśmiechnęła się do niego tak ciepło, jak zwykle. Zawsze odnosił się do niej uprzejmie, jakby nie znosił sprawiać jej kłopotów, w przeciwieństwie do... - Czy coś jeszcze, proszę pani?

- Nie. Właściwie... Michael, może przejdziemy z kawą do biblioteki?

- Dobrze.

Tam chyba będzie łatwiej rozmawiać. Jadalnia matki zawsze przypominała mu sale balowe, które widywał w zabytkowych domostwach. Nie nadawała się do intymnych rozmów, nie mówiąc już o łagodnych perswazjach. Wstał i wyszedł za matką z pokoju. Po trzech wykładanych grubym dywanem stopniach przeszli do biblioteki, znajdującej się na lewo od jadalni. Rozciągał się stąd wspaniały widok na Piątą Aleję i duży fragment Central Parku. W kominku płonął ogień, a wzdłuż dwóch ścian biegły półki z książkami. Na czwartej ścianie dominował portret ojca Michaela. Lubił ten obraz, ponieważ ojciec wyglądał na nim przyjaźnie, jak ktoś, kogo chciałoby się poznać. Jako mały chłopiec przychodził tu czasami, żeby głośno porozmawiać z ojcem. Matka raz go na tym przyłapała i powiedziała, że to niemądre zachowanie, ale później widział, jak płakała w tym pokoju i wpatrywała się w obraz tak samo jak on.

Marion usiadła tam gdzie zwykle, w stojącym przed kominkiem fotelu w stylu Ludwika XV, pokrytym beżowym adamaszkiem. Miała na sobie suknię w niemal identycznym kolorze i przez chwilę, w blasku płomieni, matka wydała się Michaelowi niemal piękna. Kiedyś, nie tak dawno, naprawdę była pięknością. Teraz skończyła pięćdziesiąt siedem lat. Michael urodził się, kiedy miała trzydzieści trzy. Przedtem nie znalazła czasu na dziecko. Wtedy jeszcze olśniewała urodą. Jej włosy, kiedyś jasnozłote jak włosy Michaela, posiwiały, a pełna życia twarz przybrała srogi, zasadniczy wyraz. Chabrowobłękitne oczy zszarzały, jakby w końcu nadeszła zima.

- Mam ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin