Lawson Michael - Joe deMarco 02 - Drugi horyzont.doc

(1310 KB) Pobierz

 



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Michael Lawson

 

Drugi horyzont

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Przekład PAWEŁ WIECZOREK

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

AMBER

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Prolog

 

Z okna Norton widział zacumowany przy jednym z nabrzeży szturmowy okręt podwodny klasy Los Angeles. Stał za daleko, aby przeczytać numer na kadłubie, ale był to najprawdopodobniej USS Asheville - SSN 758. Norton pracował w zeszłym roku na Asheville i spędził wiele godzin na piciu z kilkoma oficerami z dowództwa okrętu. Pogapił się jeszcze przez chwilę, stwierdził, że tylko gra na zwłokę, i zasunął żaluzje. Mało prawdopodobne, żeby ktokolwiek dostrzegł przez okno na trzecim piętrze, co robi, ale nie mógł ryzykować.

Odwrócił się i popatrzył nad parawany otaczające jego boks. Trwała przerwa na lunch. Dwa boksy dalej czterej mężczyźni grali w karty, przy drzwiach sekretarka polerowała sobie paznokcie. Nikogo więcej nie było widać. Posłał Mulherina, żeby zagadał sekretarkę. Mulherin był w tym dobry. Gdyby ktokolwiek zaczął iść przejściem w stronę Nortona, Mulherin zatrzymałby go i na pewno coś powiedział, żeby ostrzec partnera.

Wyjął z plecaka szachownicę. Jej boki miały nieco ponad trzydzieści centymetrów długości i niecałe trzy centymetry grubości - więcej niż typowa szachownica, jaką można kupić w sklepie. Norton nacisnął z boku i ścianka się otworzyła. Na biurko wypadły figury szachowe. Przechylił szachownicę i ze środka wysunął się cieniutki notebook. Szachownica była pomysłem Carmodyego.

Norton zamierzał potem schować notebooka do spreparowanej szachownicy, położyć ją na szafce na akta i poustawiać figury tak, żeby wyglądało, że gra z Mulherinem. Niezły dowcip - Mulherin i szachy!

Przemycenie notebooka do stoczni było najbardziej ryzykownym elementem operacji.

Potrzebował go tylko przez kilka minut dziennie i za każdym razem wykorzystywał go tak samo jak teraz: podczas przerwy na lunch z Mulcherinem jako wartownikiem. Wnosząc komputer, bardzo się denerwował. Prawdę mówiąc, tak się pocił, aż był zdziwiony, że żaden

z marines przy bramie nic nie zauważył.

Posiadanie prywatnych komputerów było w obiekcie zakazane. Dopuszczano jedynie sprzęt rządowy, więc gdyby marines akurat tego dnia wybrali go do wyrywkowej kontroli bezpieczeństwa i przypadkowo odkryli ukrytego w szachownicy notebooka miałby przechlapane. Kompletnie przesrane.

Prawdopodobieństwo wpadki było jednak niewielkie. Kiedy poziom zgrożenia terrorystycznego wzrastał marines rewidowali wszystko, co przekraczało bramy. Samochody, plecaki, torebki, pudełka z lunchem. Wszystko. Norton przemycił jednak notebooka, gdy obowiązywał zwykły poziom zgrożenia, zaczekał aż przy bramie zrobi się kolejka i ludzie

zaczną kwękać, że spieszą się do pracy; marines zawsze wtedy uwijali się szybciej przy kontroli osobistej. To, żeby wejść, kiedy jest długa kolejka, też było pomysłem Carmodyego. Carmody był sprytnym draniem.

Norton uświadomił sobie, że to nie marines są powodem jego niepokoju. Był nim Carmody. Bał się go jak diabeł święconej wody.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Rozdział 1

 

DeMarco wjechał na wolne miejsce na parkingu Goose Creek Golf Club, w Leesburgu w stanie Wirginia. Wysiadł, zatrzasnął drzwi i dopiero gdy przeszedł dwadzieścia metrów, przypomniał sobie, że nie zamknął ich na klucz. Wrócił do samochodu, wściekle wcisnął przycisk blokady drzwi, po czym trzasnął nimi o wiele mocniej niż potrzeba. Wkurzało go - szczególnie tego poranka - że jego volvo jest tak cholernie stare i nie ma małego poręcznego pilota do zdalnego zamykania drzwi.

W drodze do pracy zboczył ze zwykłej trasy i pojechał do handlarza używanymi samochodami w Arlington. Kilka dni temu przejeżdżał tamtędy i zobaczył w rogu placu bmw z-3, ustawione jak dzieło sztuki. Chociaż samochód miał na liczniku sto dwadzieścia dwa tysiące kilometrów, skórzane fotele były wyblakłe, a DeMarco nie był pewien, czy go na niego stać, chciał mieć kabriolet, zwłaszcza że powoli miał już dosyć jeżdżenia szwedzką skrzynką na kołach. Właśnie zaczął się targować ze sprzedawcą, kiedy zadzwoniła sekretarka Mahoneya: szef chce go widzieć w Goose Creek, zanim o dziewiątej rano wykona pierwsze uderzenie.

Znalazł Mahoneya na polu treningowym, podczas próby trafienia w dołek z dwóch i pół metra. Obserwował w milczeniu, jak Mahoney pochyla wielkie cielsko, bierze głęboki wdech i trąca piłeczkę. Uderzył prosto, ale za mocno; piłka musnęła krawędź dołka i odtoczyła się prostopadle do pierwotnego kierunku.

- Co za cholerstwo - mruknął Mahoney. - Strasznie śliska dziś ta trawa.

Jasne, pomyślał DeMarco. Woskują ją, zanim przyjedziesz. Mahoney miał metr osiemdziesiąt wzrostu, szeroką klatkę piersiową, plecy, tyłek. Równowagi nadawał ciału twardy, wydatny brzuch. Mahoney był dobrze po sześćdziesiątce, gęste włosy całkiem mu posiwiały, ale rysy miał wyraziste. Jego pocięte czerwonymi żyłkami tęczówki miały wodnisty błękitny kolor, typowy dla kogoś, kto nie wylewa za kołnierz. Rzucił na trawę kolejną piłeczkę.

- Gość, z którym chciałbym, żebyś się spotkał - zaczął - za chwilę tu będzie. Poszedł po piwo. - Gładko uderzył i piłeczka wpadła do dołka.

- Tak lepiej.

DeMarco wiedział, że w szkole średniej Mahoney był niezłym sportowcem - grał w futbol, koszykówkę i baseball. Nie uczestniczył w zawodach na poziomie szkół wyższych, bo w wieku siedemnastu lat wstąpił do korpusu piechoty morskiej, a kiedy odszedł do cywila, prawe kolano miał strzaskane przez szrapnel i mógł już tylko startować w dyscyplinach związanych z piciem piwa i kobietami. Ale nawet po sześćdziesiątce zachował koordynację wzrokowo-ruchową dobrego sportowca i mimo swoich rozmiarów poruszał się lekko.

- Idzie - powiedział Mahoney. Upuścił na trawę trzecią piłeczkę, mniej więcej trzy metry od dołka.

W stronę pola szedł mężczyzna w wieku Mahoneya, niosąc małą torbę-lodówkę pasującą do koszyka za siedzeniami wózka golfowego. Miał mniej więcej metr siedemdziesiąt wzrostu, był krępy, a jego głowa z płaskim nosem i krótkimi siwiejącymi włosami była okrągła jak kula. Kiedy podszedł bliżej, DeMarco zobaczył jego oczy: jasnobłękitne, otoczone milionem kurzych łapek od ciągłego mrużenia pod słońce. Oczy pilota samolotu bojowego, którym rzeczywiście kiedyś był. Szedł ku nim sekretarz marynarki wojennej Frank Hathaway.

Hathaway przyglądał się DeMarco; pewnie zastanawiał się, co ten wyglądający na twardziela typ robi na treningowym polu golfowym. DeMarco miał prawie metr osiemdziesiąt, szerokie bary i potężne ramiona. Wyglądał dobrze - ciemne włosy, kształtny nos, dołek w brodzie, błękitne oczy - ale sprawiał wrażenie kogoś naprawdę twardego, twardszego, niż był w rzeczywistości. Jeden z przyjaciół powiedział kiedyś, że wygląda jak gość z Rodziny Soprano - facet stojący za Tonym, kiedy Tony wali kogoś kijem baseballowym. DeMarco nie uważał tego za śmieszne. Hathaway przywitał się skinieniem głowy.

- Al jest na parkingu, rozmawia przez telefon - powiedział do Mahoneya. - Dołączy do nas przy pierwszym uderzeniu. Andyemu nie uda się przyjechać. Zadzwoniła jego sekretarka i powiedziała, że robi się chryja z powodu dwóch Saudyjczyków, których złapali przy próbie wjazdu z Kanady, niedaleko Buffalo. - Postawił lodówkę przy wózku golfowym. - Nie chciałbym mieć roboty Andyego za całe złoto Hiszpanii.

DeMarco wiedział, że Andy to generał Andrew Banks, sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego. Mahoney uderzył i piłeczka wtoczyła się do dołka.

- No tak - powiedział i wskazał kijem na DeMarco. - Frank, to Joe DeMarco, o którym ci mówiłem.

Hathaway podał DeMarco małą, twardą dłoń.

- John mówi, że załatwiasz dla Kongresu różne śliskie sprawy - powiedział.

- Tak jest, proszę pana.

John Fitzpatrick Mahoney był przewodniczącym Izby Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych. DeMarco pracował dla niego, chociaż nie odnotowywał tego żaden dokument. Miał mały gabinet w jednej z piwnic Kapitolu i wykonywał dla Mahoneya zadania, o których przewodniczący wolał nie rozprawiać w obecności swej oficjalnej ekipy. Lubił myśleć o sobie jako o osobistym rozwiązywaczu problemów Mahoneya, choć określenie facet od śliskich spraw też było trafne.

- Jedzie Al. - Mahoney skinął głową w stronę wózka golfowego prowadzonego przez mężczyznę tak wysokiego, że głową niemal sięgał płóciennego daszku. DeMarco też go rozpoznał: Albert Farris, były napastnik Portland Trail Blazers, obecnie senator senior z Oregonu.

Czterech zwykłych gości grających w golfa: senator Stanów Zjednoczonych, przewodniczący Izby Reprezentantów Kongresu Stanów Zjednoczonych, sekretarz Departamentu Bezpieczeństwa Krajowego i sekretarz marynarki wojennej. Fakt, że był to poranek powszedniego dnia, mógł świadczyć o tym, że gra toczyła się o coś więcej niż o przerzucenie piłeczki golfowej za pomocą jak najmniejszej liczby uderzeń przez kilka trawników - ale mógł także znaczyć, że wszyscy naraz nabrali ochoty na grę. Nigdy nie wiadomo.

- Joe, grasz w golfa? - spytał Hathaway.

- No cóż...

- Gra - odparł Mahoney i wyjął z lodówki puszkę piwa.

- Ponieważ Andy nie może przyjechać, może zagrasz z nami pierwszych dziewięć? - zaproponował Hathaway. - Pojedziesz ze mną. W trakcie gry powiem ci, czego potrzebuję.

Najwyraźniej nie chciał opóźniać rozpoczęcia gry rozmową z DeMarco na temat tej dziwnej roboty, którą zamierzał mu zlecić.

- Chyba nie jestem odpowiednio ubrany - zaoponował DeMarco. Miał na sobie świeżo uprany garnitur, białą koszulę i ulubiony krawat. - No i nie mam kijów - dodał, zdając sobie sprawę, że jedyną skuteczną wymówką byłaby choroba Heine-Medina.

- Och, zdejmij po prostu marynarkę - odparł Mahoney. - To pieprzony golf, nie futbol. Możesz skorzystać z kijów Franka. Jedziemy.

Cholera. Na dodatek miał nowe mokasyny, które - chociaż z wyprzedaży - kosztowały sto pięćdziesiąt dolców.

- Jasne, dobry pomysł. - Zdjął krawat, starannie go złożył i schował do wewnętrznej kieszeni marynarki. Zdjął marynarkę i włożył ją delikatnie do koszyczka wózka golfowego. Mahoney niemal natychmiast wepchnął tam lodówkę z piwem, bezlitośnie gniotąc marynarkę.

W miejscu, z którego mieli wykonać pierwsze uderzenie, został przedstawiony senatorowi Farrisowi. Farris miał równe dwa metry wzrostu i choć minęło wiele lat, odkąd przestał grać, nie przytył, a jego dłonie w dalszym ciągu sprawiały wrażenie, jakby mógł wyrwać przeciwnikowi piłkę z rąk. W trakcie kariery sportowej pełnił rolę egzekutora - człowieka, którego posyłano do boju, aby unieszkodliwił gwiazdora drużyny przeciwnej. Jego popisową akcją było uderzenie łokciem w żebra. Miał ciemne włosy z niewielką łysiną na czubku głowy, duże uszy, orli nos i minę zbyt poważną jak na człowieka, który zamierza rozegrać przyjacielską partyjkę golfa.

Hathaway przekazał Farrisowi, że Banks nie przyjedzie i że pojedzie z nim DeMarco.

- Świetnie się składa - odparł Farris. - Chcę mieć oko na Mahoneya.

- Bo co? - spytał Mahoney.

- Nie żartuję, Mahoney - powiedział Farris. - Dziś będziemy grali zgodnie z przepisami. Bez poprawiania złych uderzeń, zakładania, że uderzenia z bliska i tak by wpadły, i bez, powtarzam, bez wykopywania piłeczki nogą z trudnego terenu.

- No, no, strach cię obleciał dlatego, że ci ostatnim razem skopałem tyłek - odparł Mahoney.

- Nie skopałeś mi tyłka! - wrzasnął Farris i natychmiast się rozejrzał, aby sprawdzić, czy nikt nie usłyszał jego wybuchu. Ściszył głos. - Wygrałeś jednym zakichanym uderzeniem i w dalszym ciągu uważam, że przy dziesiątym dołku przesunąłeś piłeczkę.

- Bzdura. A teraz rusz dupsko i zacznij uderzać.

Jezu, pomyślał DeMarco. Ci faceci rządzą tym krajem.

Uderzona przez Farrisa piłeczka poleciała na lewą stronę alei i wylądowała mniej więcej po stu trzydziestu metrach. Pierwsze uderzenie Mahoneya było nieco dłuższe, ale piłeczka też spadła po lewej stronie alei. Hathaway, który masą ciała nie miał się co mierzyć z tamtymi, posłał piłeczkę na godne podziwu sto dziewięćdziesiąt metrów i umieścił prosto na alei, jakby produkt firmy Titelist był zdalnie sterowanym pociskiem rakietowym.

Nie zaczynało się dobrze.

DeMarco wykonał kilka próbnych zamachów kijem, który wybrał z torby Hathawaya. Rączka była dziwna, nie mógł dobrze uchwycić - może była za mała na jego dłoń?

- Hm... od dość dawna nie grałem.

- Dobra, dobra, nie leń się. Wal - poganiał Mahoney. Mahoneyowi wyraźnie się spieszyło i DeMarco zaczął podejrzewać, że to taktyka, aby pokonać Farrisa. Mahoney nigdy się nie spieszył. Nigdy. Wszystko, co robił, robił w takim tempie, jakie mu odpowiadało. Przy jego pozycji spotkania rozpoczynały się wtedy, kiedy na nie dotarł.

DeMarco zamachnął się. Uderzył piłkę prawidłowo. Wrażenie było dobre. Dźwięk uderzenia też. Piłkę zniosło jednak za bardzo w prawo i wylądowała na dróżce.

- Jezu, Joe - jęknął Mahoney. - Jak będziesz tak grał, spędzimy tu cały dzień.

Kiedy Hathaway ruszył wózkiem na poszukiwanie piłeczki DeMarco, sekretarz zaczął mówić.

- Chodzi o mojego siostrzeńca. Jest inżynierem i pracuje w stoczni marynarki. Jego zdaniem kilku ludzi dopuszcza się tam oszustw.

- Jakich oszustw?

- Nie bardzo to rozumiem, ale ma to podobno związek z fikcyjnymi badaniami, za które są pobierane od rządu zawyżone honoraria. Dave, mój siostrzeniec, próbował poinformować swoich szefów o tym, co się dzieje, ale zdaniem siostry, spuścili go po rynnie. Dlatego zadzwonił do mnie, wkurzony, żądając, abym coś zrobił. Gdzie, do cholery, jest twoja piłka, Joe? Musi być gdzieś między tamtymi drzewami.

Po minucie znaleźli piłeczkę. Tym razem DeMarco uderzył za bardzo z góry i piłeczka przeleciała nie więcej niż dwadzieścia metrów. Problem polegał na tym, że kije Hathawaya nadawały się dla karła. Uderzył znowu i znalazł się na alei - prawidłowej alei.

- Tak czy owak - ciągnął Hathaway, kiedy wsiedli do wózka - chciałbym, żebyś sprawdził to, co dzieciak mówi, i przekazał mi, czy coś w tym jest. John twierdzi, że robiłeś dla niego to i owo, i nie sądzi, żeby to było przesadnie trudne.

- Miałem już do czynienia z ludźmi skarżącymi się na pracodawców, ale...

- Tak, Joe?

- Dlaczego nie poprosi pan kogoś, kto dla pana pracuje, żeby przyjrzał się sprawie?

Zanim Hathaway zdążył odpowiedzieć, po drugiej stronie alei zaczęła się kłótnia. Farris wrzeszczał na Mahoneya, wskazując długim palcem na coś leżącego na ziemi u stóp przewodniczącego. Pewnie Mahoney twierdził, że piłeczka leży na betonowej ścieżce dla wózków i przepisy pozwalają mu ją przesunąć. Farrisowi prawdopodobnie chodziło o to, czy tak rzeczywiście było.

- Jezu... - Hathaway pokręcił głową. - Ci dwaj są tak nabuzowani, że ginie cały urok gry. A Mahoney... obawiam się, że nieco nagina zasady.

Nie pieprz, pomyślał DeMarco.

- Pytałeś, dlaczego nie skierowałem do zbadania tej sprawy któregoś z podległych mi ludzi. Problem w tym, że jestem sekretarzem marynarki wojennej, Joe. Gdybym zlecił śledztwo moim ludziom, to nawet gdybym kazał im zachować dyskrecję, w ciągu dwóch godzin dwudziestu agentów NCIS biegałoby po stoczni i przesłuchiwało każdego faceta, który tam pracuje. Nie chcę takich wariacji z powodu telefonu od siostry. Poza tym, jeśli mam być szczery, jest jeszcze coś. - Hathaway odwrócił się i popatrzył przez chwilę w bok, jakby mówienie prawdy było dla niego trudne. - Moja siostra i jej dzieciak... to pewnie dziedziczne... oboje mają skłonność do pewnego, hm... dramatyzowania.

To zaczynało mieć sens. Hathaway nie ufał siostrzeńcowi; gdyby zlecił oficjalne dochodzenie na podstawie sugestii członka rodziny i okazałoby się, że ów członek rodziny się myli, Hathaway znalazłby się w podwójnie żenującej sytuacji.

- Rozumiem - stwierdził DeMarco.

- Więc sprawdź to po cichu, dobra? Porozmawiaj z moim siostrzeńcem i posłuchaj, co ma do powiedzenia. Porozmawiaj z ludźmi, których podejrzewa. Gdyby miało się okazać, że w tym, co mówi, coś jest, będę miał informacje z niezależnego źródła - z Kongresu - i wtedy będę musiał przeprowadzić oficjalne dochodzenie.

- Zgoda - odparł DeMarco, choć tak naprawdę nie miał wyboru.

Przy szóstym dołku piłeczki Mahoneya i DeMarco wpadły w trudny teren - mniej więcej dwadzieścia metrów od siebie. Farris stał po przeciwnej stronie alei, pilnując swojej piłeczki, a Hathaway był - jak zwykle - na środku alei.

Mahoney popatrzył na swoją piłeczkę - leżała za niewielkim drzewem - potem popatrzył na Farrisa.

- Chodź tu na chwilę - powiedział do DeMarco.

DeMarco sądził, że szef chce się dowiedzieć, o czym rozmawiał z Hathawayem. Ruszył do Mahoneya, ale Farris natychmiast zaczął wrzeszczeć.

- Hej, Mahoney! Co ty tam wyprawiasz?

DeMarco odwrócił się do Farrisa, a gdy znów spojrzał na przewodniczącego, piłeczka Mahoneya już nie leżała za drzewem. Mahoney użył go, żeby zasłonić Farrisowi widok.

Kiedy wrócili na pole, Farris od razu podszedł do DeMarco.

- Co Mahoney tam zrobił? - spytał. - Wykopał piłeczkę?

- Nie, proszę pana.

- Nie waż się mnie okłamywać, DeMarco. Jestem senatorem Stanów Zjednoczonych, a ten tłusty skubaniec tylko kongresmanem. Powiedz mi prawdę, synu: poruszył piłeczkę?

Piłeczka Farrisa znajdowała się niecałe dwa metry od dołka. Farris zaczął wyjmować z torby kij.

- Frank, założę się o piwo, że Farris będzie potrzebował dwóch uderzeń - rzucił Mahoney do Hathawaya. - Tak jak zakrztusił się tamtym rzutem wolnym w play-offach w Chicago.

Twarz senatora spurpurowiała...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin