Grzegorz Żak Szczyt Marzeń Bo sš George Mallory na pytanie, dlaczego chodzi w góry. Nie idcie tam syknšł starzec, odwracajšc wzrok. ta góra jest. Jest jaka? spytał jeden z młodzieńców. Starzec spojrzał na niego ze zrozumieniem, jakie cechuje Eskimosa słyszšcego o opalaniu. Hę? Jaka jest ta góra?! powtórzył chłopak, nacišgajšc głębiej czapkę. To, że starzec usłyszał, nie polepszyło komunikacji. Co jaka jest ta góra? rozzłocił się. Ta góra jest, rozumiecie? Ona jest! podniósł wišzkę chrustu i zarzucił na zgarbione plecy. Nie idcie tam pokiwał głowš. Odszedł. Prószył nieg. Słyszałe? młodzieniec odwrócił się do kolegi, ostrzšcego stalowy czubek czekana. Pewnie, że słyszałem. Ciężko było cię nie usłyszeć kolega cišgnšł duży plecak zrobiony z małego morsa. Głowa służyła za górnš klapę, wšsami się jš sznurowało. Kły wsadzono do rodka, tworzšc nowoczesny i najwygodniejszy z dotšd wynalezionych stelaż wewnętrzny. Odpowiednio spreparowane płetwy boczne służyły za kieszenie. To był dobry i drogi plecak, z dożywotniš podobno gwarancjš. (Dla poszukiwacza przygód dożywotnia gwarancja była mniej więcej odpowiednikiem dwuletniej gwarancji dla hobbickiego farmera. W sensie czasowym. Slogan reklamowy z dożywotniš gwarancjš wymylił pewnien rozbójnik z Ponurej Puszczy, sprzedajšcy cišgle tę samš siedmiokilogramowš cegłę i oferujšc nań dożywotniš gwarancję. Następnie wyprzedzał niefortunnego kupca i sprawiał, że termin gwarancji upływał, a mało zużyty towar wracał do ršk sprzedawcy. Rozbójnik był na dobrej drodze do zbicia fortuny, ale niestety pożarły go zawsze głodne ponuropuszczańskie wilki. No cóż, nosił wilk razy kilka, ponieli i wilka). Powiedział, że ta góra jest zamylił się pierwszy. No pewnie, że jest, przecież to Góry Istniejšce drugi obejrzał czekan. to logiczne, powinno ci się podobać Hagen. Hagen miał wštpliwoci: To zbyt logiczne. Ludzie tak nie mówiš. To tak logiczne, że aż nielogiczne. Musi, jest jaka tajemnica. Głowę daję, Izbor. Tylko jaka? On to wiedział. Gońmy go! Daj spokój powstrzymał go Izbor. powiedział to, co powiedział. Że Jaworóg istnieje, chociaż go nie widać. Bierz się za zwijanie liny. Sprzęt trza przejrzeć. Hagen bez słowa zaczšł buchtować linę z łosiowej skóry siedemdziesišt sargalskich łokci cienkiej, ale mocnej jelitówki jak zwano jš w żargonie górołazów. Izbor liczył rozłożone na ziemi ruby lodowe z koci mamuta, haki ze smoczych pazurów, stalowe kolczaste "kamraty", zwane też "friendami" i wysokiej jakoci karabinki, zrobione z uszu młodych trolli. Gdzie po tuzinie szpejowego złomu na łeb, mało stwierdził. Bo drogie szpejostwo. A kramarów jak na lekarstwo odezwał się Hagen, troczšc do plecaka lekki młotek, wykuty w krasnoludzkich kuniach metodš dmuchania na zimnš stal. Dobrze, że nam Kubba Cukierpuder morsowe plecaki zafundował. I co on za to chciał? Jak on na to wołał? Sponzoring? wzruszył ramionami Hagen. Mamy teraz wszędzie chwalić jego plecaki i w ogóle zapraszać na Dalekš Północ. Głupi to on jest, nie, Hagen? Kto by do tych morsotłuków chciał jechać? Ale plecaki ma porzšdne, trza mu przyznać. Dobry patent z tym wewnętrznym rusztowaniem. Obaj mieli wysłużone już czekany na jesionowych trzonkach, raki na prawego buta z górnej, a na lewego z dolnej szczęki niedwiedzia skalnego. Solidne buty błyszczały zielonš łuskš, skórzane nogawice i futrzane bluzy trzymały ciepło i nie krępowały ruchów. Do tego poczwórnie szyte skórzane uprzęże, rękawice z psorenów i uszate czapki, takie, jakich używajš krasnoludy z plemienia Wikuitów na północnych wybrzeżach Morza Wewnętrznego. Kompletu wyposażenia dopełniały płachty dziwnego, doć sztywnego, przeroczystego materiału, obszyte na krawędziach i z rzemieniami na każdym rogu, służšce jako namioty. Podobno materiał został wynaleziony przez jakiego alchemika z Puk-Puk i nie przemakał. Wiatr wzmógł się. Z wypchanymi plecakami ruszyli w górę. Gęste chmury odstraszały. Nie wiadomo, czy zdawały sobie z tego sprawę, ale niewiadomie (lub może dla pewnoci?) podsypywały gęstym niegiem i drobinkami lodu, celujšc w oczy wspinaczy. W Sargalu, krainie pięciu wiecznie skłóconych słońc, pracujšcych na zmianę i dwóch księżyców o podobnym systemie, zjawiska klimatyczne lubiły robić na złoć. I nie były nieczułe na przekleństwa typu "a niech to piorun trzanie". Trzeba było uważać na słowa. Obaj górołazi ledwo się powstrzymywali. Było zimno, wietrznie i pod górkę. Gdy Izbor Mglak przedstawił Hagenowi Kaczewałowi projekt zaatakowania Jaworogu, ten postukał się wymownym gestem w głowę i umiechnšł pobłażliwie. A potem poszedł pakować plecak. To miała być wyprawa ich życia. Gdyby udało się przeżyć oczywicie. Jaworóg był najwyższym szczytem Zebulajów najwyższego pasma Gór Istniejšcych, a co za tym idzie, najwyższym szczytem całego Sargalu. Samo dotarcie z Puk-Puk zajmowało pięć tygodni konnej jazdy przez Nieskończone Prerie i Równinę Kur, przechodzšcš niewyranš granicš w Góry Istniejšce. U ich podnóża musieli zostawić konie. Albo je zjeć. Wybrali to drugie, jako bardziej logiczne i pożywne. Po kilku dniach przeprawy przez doliny spotkali starca zbierajšcego chrust. Byli na miejscu. Pod pełnym magii Jaworogiem. Powinni byli zauważyć, że co jest nie tak, skoro starzec zbierał chrust w bezdrzewnej okolicy. Na Jaworogu mieli być pierwsi. Z tego, co wiedzieli, nikt jak dotšd nawet jeszcze nie próbował się tam wspišć. Hagen Kaczewał wierzył, że na wierzchołku znajdujš się bogactwa godne najwyższego szczytu Sargalu. Ta wiara dodawała sił. Wyprawa miała przynieć profity na tym polegał cały interes, inwestowanie w sprzęt i nieludzki wysiłek podczas wspinaczki. W Sargalu niewiele osób chodziło w góry dla przyjemnoci. Ogromna większoć, w ramach przyjemnoci, w ogóle nie chodziła w góry. Szczeniackie cišgotki do delektowania się samym pobytem w górach przejawiał Izbor Mglak. Na szczęcie jego bardziej rozsšdny przyjaciel hamował te zapędy. Wiedział, że na końcu każdej drabiny musi być cel jabłko na drzewie, naga kobieta na dachu albo skrzynia skarbów. Inaczej nie miało to sensu. Wiatr przewiewał futrzane kaftany, nieg wlatywał za kołnierze i topniał, zalewajšc rozgrzane plecy zimnš strugš. To otrzewiało wpychajšc do głów natarczywš i nie pozbawionš logiki myl "Co ja tu robię, skoro mógłbym...". Reszta ginęła w oparach przytulnej karczmy, grzanego piwa i żubrzej kiełbasy smażonej w kominku. Piękna karczmarka z rozsznurowanš na piersiach białš koszulš siadała na kolanach... A potem kolejna porcja roztopionego niegu wpadała za kołnierz i następowała chwila trzewoci. I znów "Co ja tutaj robię...". Chodzenie po górach to delektowanie się układankš podstawowych czynnoci fizjologicznych, wiadome wyniesienie do rangi, jaka im przynależy podtrzymywania życia: wdech wydech, wdech wydech. Zrozumienie, że życie to nic tylko: prawa lewa, prawa lewa. Na zasadzie przeciwnoci: mylę marzę, mylę marzę. Często w triadzie: mylę marzę marznę. Aż do momentu, kiedy zaczyna się marzyć o myleniu, a marznie się cały czas. To znak, że co jest nie tak. Ale wtedy bywa już za póno. Chodzenie po lodowcu jaki krasnoludzki górołaz nazwał "tańcem na wulkanie". Samo to, że krasnolud przyrównał co do tańca, oddaje skalę trudnoci. Za wulkan w tym mrozie... No cóż, przy odrobinie abstrakcyjnym spojrzeniu można doszukać się podobieństw. Ale nie w trakcie podejcia. Każde zakłócenie rytmu lewa prawa, wdech wydech i mylę marzę marznę może spowodować zachwianie wewnętrznej równowagi i skończyć się wypadkiem. Żadnych metafor w trakcie marszu. Niech żyje proza, najlepiej krótka, prosta i zrozumiała, jak instrukcja obsługi szmaty do podłogi. Co do łatwego powtarzania, aby zapełnić niewielkš pustš przestrzeń pozostałš po obsłużeniu zadań podstawowych. "Co ja tutaj robię?" Pierwszy nocleg wypadł w znalezionej nieżnej jamie tuż pod przełęczš. Czynnoci obozowe na takich wysokociach i w takiej temperaturze majš w sobie energooszczędnš prostotę. Wdech wydech, nieg do menażki, wdech wydech, zapalić ogień. Ogrzać się trochę nad miskš olejowš dopasowanym do menażki naczyniem, w którym podpalano mamuci olej albo innš palnš ciecz. Ogień och, jak przyjemnie, ciepło... Dobra, wystarczy, nieg już stopiony. Wdech wydech. Trochę suszonej koniny z wodš i jak tu się dziwić, że góry sš bezludne? Wymyć menażkę w niegu. Zimno. Wdech wydech. Siku tuż za jamš. Szybko. Jeszcze nabrać niegu na ranny posiłek. Uważaj, tutaj sikałe! Nie szkodzi? Może i nie, masz rację, co będziesz gdzie chodził po czysty nieg, tylko się zmęczysz. Wdech wydech, rozkładamy płachty. Wycišgamy rzeczy z plecaków, luzujemy troki, włazimy do plecaków. Wdech wydech, zadyszka. Mało tlenu, co? Co? Mówię, że mało tlenu! Wdech wydech. Plecaki ze skóry morsa dopasowujš się do ciała, prawdziwe skórzane piwory. Przed nami długa noc. Wdech wydech. Spać. Jeli zdołasz. Kosztujšce fortunę alchemiczne płachty okazały się całkiem niezłe trochę izolujš, faktycznie nie przemakajš. Cudo to chyba pierwszy taki materiał w Sargalu. W plecakach piworach jest znonie ciepło. pišc na niegu trzeba pamiętać, że najważniejszy jest pierwszy odbity kształt. Urzeczywistnienie przysłowia "Jak sobie pocielesz, tak się wypisz". Pierwszy odbity kształt zamarza i potem nic nie można zrobić. Ten pierwszy musi być najwygodniejszy i ulubiony. Pamiętali o tym. Noc przeszła w miarę komfortowo. W miarę. Obudziła ich cisza. To zdarza się tylko w górach albo po mierci. Albo po mierci w górach. Cisza była mglista i niesamowita. Rytuał poranny podobny do wieczornego. Znów topienie wody tym razem z odrobinš wina. Szybkie pakowanie plecakó...
CHOMIKOWARNIA.PL