Igor Newerly
Zostało z uczty bogów
Szczęśliwy, kto oglądał świat@ w chwilach przemiany i przełomu:@ bogowie go do
swego domu@ wezwali, by do uczty z nimi siadł@ (Fiodor Tiutczew, przekład
Juliana Tuwima)
Śladami Żelaznego Żubra Pojechaliśmy z Jarkiem na ten cmentarz. Kamienna płyta
była oczyszczona i wokół rosły kwiatki, dbał o to czerstwy jeszcze Makar Kozak z
pobliskiej ulicy Tropinka (była tu kiedyś zamiast ulicy ścieżyna przez
zachwaszczone ugory). Zacząłem mówić z myślą: niechże Jarek wie co nieco o swym
dziadku. W miarę jak rozpamiętywałem, wszystko zdawało się uchodzić w tłum
skamielin dookoła, pomiędzy znaki z czasów carskich na pomnikach, i tchnęło
niezmąconą dziwnością jak grób rosyjskiego oficera, nad którym stoją oto syn i
wnuk, pisarze polscy. Potem dziesięć kilometrów szosą asfaltową - za moich
czasów była z tłucznia, czyli makadam - dziesięć kilometrów przez puszczę, po
której tylko nazwa została, Puszcza Białowieska. Ano, była tu puszcza, półtora
tysiąca kilometrów kwadratowych kniei królewskiej, bory niebywałe, nie tknięte
siekierą, tylko monarcha mógł sobie pozwolić na taką perłę swej korony, na
luksus utrzymania ostatniej w Europie najprawdziwszej pierwotnej puszczy, gdzie
stały jeszcze święte dęby pogańskie, a cisza była głębinowa, denna cisza, i
zielonkawosiny jak rozpylony grynszpan półmrok, i zapach próchnicy zetlałej na
wieki przed milenium, gdzie rośliny, drzewa, zwierzęta żyły jak chciały i żubry
chodziły swobodnie stadami prosto z prehistorii. Taka była puszcza mego
dzieciństwa. Znikła z ostatnią dynastią. Niemcy za kajzera zaczęli, Poleszucy z
okolicznych wiosek podchwycili i w te pędy także do lasu z siekierami, po nich
nadleśnictwa państwowe i obce koncesje z piłami mechanicznymi, z tartakami, z
Hajnówką całą, w końcu Niemcy za Hitlera, i chłopi, i partyzanci, wszyscy cięli
las, tłukli zwierzynę, aż granicą przecięto tę perłę na dwoje, tu Białowieża
sowiecka, a tu Białowieża polska - taką sztuką puszczę tłuką na makadam,
psiakrew, na makadam... Szukaliśmy śladów dawnego czasu po drodze i potem na
miejscu, w Zwierzyńcu. Nie było. Znaku po dziadkowym Zwierzyńcu nie zostało. Był
park - rośnie las, był pałacyk - stoi nowa, nawet zgrabna leśniczówka. Nikt nie
wyjrzał. Sarenka przyglądała się nam zza węgła, przechyliwszy z lekka główkę jak
wszystkie sarenki, które miałem, a co roku przynoszono nam jakieś znalezione w
lesie sarniątko. Karmiliśmy je smoczkiem, Helenka i ja, kłóciliśmy się,
rywalizowaliśmy z sobą o względy naszej pieszczoszki. Dzień zaczynał się, gdy na
korytarzu rozlegały się drobno kląskające kroki, nasłuchiwaliśmy, czy raciczki
jej nie zgrzytną w poślizgu na parkiecie, bo wtedy z pewnością będziemy mieli
dzień feralny. Wreszcie wchodziła, Boże miły, wchodziła między nasze łóżka i
przechyliwszy łepek zerkała w prawo i w lewo, to była wielka chwila,
wstrzymywaliśmy dech pod kołderkami: u kogo będzie dziś szukała ciepłej
buteleczki mleka? Pod czyją poduszkę wetknie swój czarny, wilgotny, rozkoszny
pyszczek? Sarenka rosła z nami, miała później małe i szła z nimi w swe własne
leśne życie, czasem okazywała się koziołkiem, jak Frycek, który wyrósł na
kapitalnego rogacza o wspaniałych krzyżowych parostkach, ale tak się rozbrykał,
że każdego bódł, pokaleczył nawet bożogrobską babę Genowefę, co to chodziła niby
to do grobu Zbawiciela i wracała z woreczkiem ziemi świętej, którą następnie
przez całą zimę sprzedawała w Budach na szczypty, otóż tę babę, ledwo do nas
przyszła, Frycek wyrżnął z tyłu w krzyż i dziadek kazał go przepędzić za bramę.
Wtedy właśnie wydarzyła się ta historia z żubrami. Przyjechali Anglicy, jedna
jedyna wycieczka, jaką pamiętam. Nie znano tu przecież żadnej turystyki. Puszcza
Białowieska, prywatny majątek cara, to były obszary całkowicie zamknięte,
dostępne wyłącznie dla panującego i jego gości. Musieli to być nie byle jacy
Anglicy, skoro uzyskali zgodę dworu na zwiedzanie puszczy. Dziadek dał im dwa
powozy i jegra. Nie szukali długo, bo już kilometr od Zwierzyńca trafili na
stado żubrów z Fryckiem, a trzeba wiedzieć, że po wygnaniu z raju przystał do
żubrów i chodził z nimi w charakterze czujki. Żubry na ten niezwykły dla nich
widok tylu ludzi ustawiły się w swój szyk obronny, byki dookoła, krowy z
cielakami w środku, i tak się przypatrywały spode łba pstrej i rozgadanej
gromadce, a Frycek, który nieraz ludzi przewracał, doskoczył bliżej i jeden
Anglik zaczął się z nim mocować. Jegier próbował mu na migi wyperswadować, żeby
dał spokój, bo to wyjątkowo złośliwy cap, ale tamten machnął ręką, co mu tam
jakiś sarniak, on w Afryce polował na lwy, na nosorożce... Przygiął kark Frycka
do ziemi, aż Frycek zabeczał, i wtenczas żubry ruszyły. Może by tylko postąpiły
parę kroków, gdyby nie popłoch, nie paniczna ucieczka do powozów, wówczas żubry
ruszyły żwawiej, panie w krzyk i jeszcze się zasłaniają letnimi, od słońca,
parasolkami z czerwonego jedwabiu, więc byki w cwał i zaczęła się gonitwa.
Pędzą, ziemia dudni, z daleka widać już palisadę Zwierzyńca, i już bramę widać,
ale co to? - brama zamknięta! Stangret Bolesław czapkę zdjął i przeżegnał się,
tak mi tyle razy opowiadał, przeżegnałem się, paniczu, bo to, widzę, koniec,
przede mną płot, a z tyłu żubry, rozniosą nas na rogach i kopytach... Szczęściem
Dmytruk, głupawy Dmytruk, którego babcia trzymała przez litość we dworze, stał
akurat przy bramie, rozwarł wierzeje i zatrzasnął, miał rozum zatrzasnąć za
powozami. Tylko dzięki niemu skończyło się na strachu, wszyscy zeszli
szczęśliwie z powozów na roztrzęsionych nogach, ale jedną lady trzeba było
wynosić, bo zemdlała. A w ogóle, jeśli chodzi o żubry, których wówczas było
dużo, podobno około 800 sztuk, to byliśmy z nimi w dobrej komitywie i spotkawszy
w lesie przyglądaliśmy się zza drzew, jak się pasą lub wędrują. Nie baliśmy się
żubrów w stadzie, uciekaliśmy dopiero na widok samotnego byka, taki bowiem, co
nie ma żony ani dzieci, którego żadne stado nie przyjmuje, taki wyrzutek chodzi
zły, mówiono, uciekajcie, dzieci, bo się rzuci i na rogi weźmie. W krajobrazie
mego dzieciństwa żubry były czymś tak codziennym i fascynującym jak neony, jak
życie ulicy dla chłopca wielkiego miasta. Obecnością ich oddychał Zwierzyniec,
pałac i chaty, mówiono o nich, przejmowano się nimi, gniewano, gdy dajmy na to
Jednorogi wychodził na szosę w dzień targowy i stał sobie godzinami zatrzymując
wszystkie wozy do Białowieży albo gdy Lucyper rozwydrzył się nie do wytrzymania
zabijając trzeciego z kolei człowieka, istny ludobójca, słusznie go starszy pan,
to znaczy dziadek, zastrzelił. Żubry budziły strach, podziw, zaciekawienie,
czasem współczucie, niepodobna przecież nie litować się nad wiekowym bykiem, jak
długo i ciężko umiera, przewraca się z boku na bok pod dębem i co westchnie, to
się puszcza odezwie bliźniaczym, głuchym pojękiem. Albo taka niepłodna żubrzyca,
co nie mogąc się doczekać własnego maleństwa uprowadza, biedna, jałóweczkę z
babcinego stada. Mieszkały obok nas w tej samej puszczy, ich sprawy i przeżycia
nie były bez znaczenia dla nas, mieszkańców Zwierzyńca, pamiętam, jak długo i
uporczywie wszyscy się zastanawiali, zgadywali, dlaczego żubry pociągnęły raptem
pod Browsk. Co w tym jest takiego i ku czemu? Pamiętam dni walki z zarazą, a w
rok później nastrój przygnębienia w całym osiedlu, gdy zdychały żubry
kaukaskie... Dziadek w celach doświadczalnych, trzeba wiedzieć, zapoczątkował
wymianę żubrów nizinnych i górskich, z Kaukazu przesiedlał do Białowieży i
odwrotnie, złowione u nas wysyłał na Kaukaz. Raz wziął mnie na takie łowy.
Zajechaliśmy bryczką pod sam płot, pod taką jaśniutką, pachnącą świeżo ociosanym
drewnem ścianę z grubych desek, długości może stu kroków, a wysoką na dwa metry.
Wdrapaliśmy się dość żwawo jak na nasz wiek (ja miałem osiem lat, a dziadek
siedemdziesiąt) i wyjrzawszy z góry zobaczyliśmy drugą taką samą ścianę płotu
naprzeciwko, obie tworzyły zwężający się stopniowo korytarz, wylot zamykała
wielka masywna skrzynia_klatka na kółkach, suwane jej drzwi były podniesione,
tak że nie widziało się za nimi jegra, co stał na wierzchu klatki i trzymał
przed sobą drzwi jak tarczę, jak nóż gilotyny. A z drugiej strony płotu, na
którym staliśmy wszyscy - dziadek, ja, chłopi i jegrzy - na niewielkiej
śródleśnej polance, znajdowały się od wczoraj zwabione tu i zamknięte w
ogrodzeniu żubry, małe stadko, siedem, może dziesięć sztuk. Już się
zorientowały, że są zamknięte, widziały głowy ludzi czyhających na nich zza
płotu, strwożone więc i czujne zbiły się do kupy i stały nieruchomo gotowe do
ataku. Słońce stamtąd oślepiało, dziadek przesłonił dłonią oczy lustrując całe
stadko. Wszyscy patrzyli na niego, zdawało się, że i żubry widzą tylko jego,
tego oto najstarszego w siwej kurtce z zielonym szamerunkiem, i to nasuwało
pewne skojarzenia, nie bez uczucia dumy: Burmus żył, ile tylko może żubr, dawano
mu, kiedy zdechł, 35 lat, dziadek ma dwa razy tyle, taki stary, ale jary,
rumianolicy, z białą brodą jak święty Mikołaj, nawet ładniejszy, taki dumny, z
orlim nosem i ostrym strzeleckim spojrzeniem, z pewnością ładniejszy od
świętego, tylko bez tej słodkiej, wigilijnej dobroci, gdzie tam, słodyczy nie ma
w sobie żadnej, ale mądry, ale najważniejszy, daj Boże każdemu takiego
dziadka... Skinął wreszcie dłonią na pięknego byka stojącego nieco na uboczu. Z
płotu zeskoczył młody jegier i ciągnąc za sobą sznur z fladrami przemknął między
bykiem a stadem, żubry żachnęły się i cofnęły. Byk został odcięty od stada, ale
nie poszedł naprzód w stronę korytarza. Próbowano go ruszyć tak i owak - nie
chciał. Uparł się i basta. Wówczas nie wiadomo skąd i jak zjawił się na polanie
Kiczkajłło i poszedł na byka. - Pozor! - krzyknął dziadek, to znaczy, że się
zirytował lub rozsierdził, wymykały mu się wtedy słowa czeskie - ale mi nie
bzikuj! - Cenił i lubił Kiczkajłłę, miał go za najlepszego jegra - ja go
kochałem. Kochałem w nim dobrotliwą, pogańską fantazję, w której żyły sobie
bezgrzesznie niefrasobliwe baśniowe istoty nie z tego świata, a drzewa, ptaki i
zwierzęta znakomicie porozumiewały się między sobą i z nim samym, Kiczkajłłą, bo
się na tym znał jak nikt inny, może nawet lepiej niż dziadek znał się na
wszystkim, co leśne, i mówił ze mną poważnie, czasami w sposób niemalże poufny,
jakbym był na równi z nim dorosły i mądry. Więc ten Kiczkajłło, jak go ukazałem
później w pewnej powieści dla młodzieży - kościsty, wielki chłop dużej siły i
jeszcze większej zwinności - nie zważając na ostrzegawczy okrzyk dziadka stanął
przed upartym bykiem z kijkiem w ręku. Powiódł nim jak toreador szpadą i
trzasnął o cholewę. Byk szurnął do niego, Kiczkajłło uskoczył w stronę korytarza
i za drzewo, byk dokoła, Kiczkajłło jeszcze dalej, za drugie drzewo, potem
wychyliwszy się zza niego trzask przebiegającego byka kijkiem po rogach, ten
zarył ze zdumienia kopytami w ziemię, wodzi łbem, a Kiczkajłło znów przed nim,
znów strzela o cholewę i cofa się w głąb korytarza, coraz bliżej klatki, gdzie
drzwi otwarte, gdzie okienko prześwituje niby wyjście - żubr tam się rzuca,
Kiczkajłło skacze na płot wprost na wyciągnięte ręce widzów, klatka się trzęsie,
to żubr uderza rogami o tylną jej ścianę, i znów trach, to jegier spuszcza
drzwi. Cisza. Oszołomiony ciemnym pudłem żubr nie rusza się. Przez okienko, gdy
zaglądam tam po paru minutach, widzę nabiegłe krwią oczy zwierza, czuję gorący
jego oddech i ostry, błotno_potny odór. - Ale nic mu nie zrobisz - błagam
dziadka - nic mu nie zrobisz? Wypuścisz? - Uspokój się, jedzie przecież na
orzechy kaukaskie, na pomarańcze... - Po deskach pochylni wrolowano klatkę na
platformę, konie bocząc się i chrapiąc szarpnęły i wiśta_wio! Pod słońcem
południa trochę zrudział, schudł, ale się utrzymał w lasach subtropikalnych,
potomstwo jego i innych żubrów białowieskich po dziś dzień łazi sobie w
najlepsze po górach Gruzji i Dagestanu. A kaukaskie żubry wszystkie co do
jednego w Puszczy Białowieskiej wyzdychały. Podobno zdechły prawidłowo, takie
jest ponoć prawo przyrody, mówił wuj Stefan, mamy tu najlepszy dowód na to, że z
dolin w góry można przesiedlać, co się tylko chce, i zwierzynę, i człowieka, a z
gór w dolinę nie, jak to wiadomo chociażby z pieśni "Góralu, czy ci nie żal?"
No, właśnie, wnet z tęsknoty ginie. Kiedy to się działo? A chyba rok po śmierci
ojca i Tołstoja, w dziesiątym roku obaj zmarli, dwie żałoby były w domu, tak
więc te łowy, właściwie odłowy, ostatnie odławianie ostatnich dzikich żubrów
odbywało się w jedenastym, w 1911 roku... Z tamtego czasu, jak spojrzeć dokoła,
nic nie zostało, ani budynków, ani płotu, ani studni, ani dawnych ścieżek, nawet
las się zmienił. Takie same oto lasy jak w Puszczy Piskiej czy Boreckiej, na
jeden model prowadzone w celu pozyskania drewna, taka sama mniej więcej
leśniczówka... Nie opodal ganku za ogródkiem warzywnym znaleźliśmy trochę
kamieni po fundamentach. Podniosłem jedną grudkę. Tu ja się urodziłem, synu,
powiedziałem Jarkowi, tu stał nasz dom. Spłonął w czasach pierwszej wojny.
Wielkiego carskiego pałacu w Białowieży wcale mi nie żal, potworna eklektyka,
szpeciła tylko okolicę. A ten pałacyk myśliwski był naprawdę ładny, z modrzewia,
w takim jakimś leśnoażurowym stylu, w naturalnym ciepłym kolorze miodowym drewna
pod pokostem, poprzecinany balkonami, galeryjkami, opuszony dzikim winem od dołu
po gonciany siwy dach - fantazyjne domostwo, mówię ci, a swojskie przy tym,
borowe, jakby tu rosło sobie i wyrosło razem ze strzelistymi świerkami dokoła, z
kudłatymi dębami i całą dżunglą leszczyny. Chodząc po tej zagrodzie, wciąż w
obrębie starego, obwiedzionego płotem lasu, trafiliśmy na żwirek występujący
białą wysypką spod mchu, czyli że tutaj właśnie była wysypana żwirem aleja od
pałacyku do bramy białowieskiej, to znaczy do wuja Charczuna, druga aleja wiodła
przez park do bramy w stronę Hajnówki, do cioci Ani i wuja Stefana, a w
rozwidleniu tych dróg stał wśród świerków żubr z lanego żelaza na granitowej
płycie i postumencie, także z żelaza, w kształcie ogromnego sarkofagu o
dekoracyjnych ślimacznicach, spływających łagodnie z każdego rogu ku liściom
akantu na dole. Na frontowej ścianie, zwróconej w stronę pałacyku, utrwalono ku
wiekuistej pamięci 6 i 7 października 1860 roku dni wielkich łowów cara
Aleksandra II w Puszczy Białowieskiej. A na ścianie tylnej, tzn. od szosy, miało
się wszystkich myśliwych i ich trofea. Wodząc palcem po wypukłych ośniedziałych
literach mogłeś wprawiać się w kunszt czytania na imionach książąt, prynców i
księżniczek o dziwacznych i trudnych tytułach obok liczb ubitej przez nich
zwierzyny. A cały postument był na wysokość wzrostu dwóch pędraków w wieku
indiańskim, tak że gdy jeden stawał na ramionach drugiego, to sięgał ręką do
kopyta żubra, powiedzmy ówcześnie, bizona, podciągał się pod ogon, włazić
należało po ogonie, od zadu, by potem przesunąwszy się po grzbiecie do grzywy
klepnąć gołymi piętami straszne czarne zwierzę po łopatkach i pędzić ponad
świerkami, ponad szosę z bojowym, krew mrożącym okrzykiem "achturhaj!". Przez
wszystkie lata towarzyszył nam w Zwierzyńcu Żelazny Żubr. Każdego prawie dnia
jeździliśmy na nim. Kiedy się było małym, właziło się nań dla samej przyjemności
wdrapywania się i ryzyka nie bez pewnego dreszczu, czy się noga nie opsnie na
postumencie. Żubr nie nastawiał jeszcze rogów kontra, nie spoglądał w stronę
domu z ową wyzywającą wzgardą, jakiej nabył później. W tym domu pachnącym żywicą
i świerkiem (żywica bursztynowymi kroplami polśniewała na belkach sufitu, na
deskach ściennej boazerii, a puszyste gałęzie choiny do wycierania nóg leżały
zawsze na schodach i na każdym progu), w ciemnym, wielkim domu, gdzie cienie i
głosy szły za tobą dłużej i bardziej znacząco niż na pokojach zamkowych, miało
się jeszcze sporo miejsc do poznania i spenetrowania. Przede wszystkim
podziemia, rozległe korytarze i piwnice, jedne zamknięte, jak ta na wino i ta na
flagi, pochodnie, festony i inne galowe rekwizyty, a inne piwnice otwarte,
zawalone rupieciami, kopalnie bezcennych rzeczy i odkryć. Następnie zakazane
komnaty carskie, do których można było dostać się tylko wtedy, gdy je wietrzono
i odkurzano. Spiżarnia babci, kapliczka boskich przysmaków - kiedy się tam szło
od faski do faski, od słoika do słoika, to jakże trudno było ocknąć się z
ekstazy słodkiego palucha i umknąć w porę. Gabinet dziadka - tu się brało lanie
i dobre rady i tu się dopiero czuło mężczyzną, w tym zapachu cygar i skóry,
między rzędem flint i sztucerów za szkłem a wiązką kordelasów i trąbek na
ścianie, w obecności wielkich ksiąg z obrazami w najżywszych kolorach o
wszyściutkich zwierzętach i ptakach, o każdym drzewie i każdej roślinie. Poza
tym w gabinecie dziadka można było wywołać głosy ludzi i zwierząt, bo na biurku
stało dębowe pudełko telefonu z korbką, a na półeczce leżały różne waby, wabiki,
odzywające się rykiem jelenia albo popiskiwaniem sarny, albo zającem, który
kniazi żałośnie z bólu i przerażenia... A na samym strychu spoczywały w kurzu i
zapomnieniu pamiątki po zbójach leśnych - oszczepy, żelaza i strzelby,
przeważnie swojskie, wsiowej roboty, każda z drewnianą metryczką na drucie,
nazwisko kłusownika i numer sprawy. To między innymi gdzieś tam w kątku. Cały
ogromny strych zalegały trofea myśliwskie, zwały rogów łosi, żubrów, jeleni,
danieli i kozłów, dzicze kły, skóry żubrze, wilcze, rysie, borsucze -
starczyłoby tego na wyposażenie kilku dobrych muzeów łowieckich. Zakradaliśmy
się tam z moim druhem i rówieśnikiem, Bolkiem, synem Bolesława, stangreta.
Przełażąc po belkach pułapu nad zamkniętymi na kłódkę drzwiami, braliśmy z tego
skarbca co trzeba do naszego wigwamu na dnie parowu między stawem a wędzarnią.
To się działo już po paru latach, tyle trwała droga na strych, do pełnej
sprawności rąk i nóg. Spenetrowany po wielekroć do ostatniej komórki dom stawał
się ciasny i nudny. Już się odkryło Amerykę i Old Shatterhanda, świat wielkiej
przygody upajał i wabił, i Żubr zerkał już w stronę domu z wyraźnym przekąsem.
Na Żubra szło się teraz jak po narkotyk ucieczki i pędu. Wystarczało siedząc
okrakiem na potężnym karku unieść głowę i patrzeć na mknące po niebie obłoki, a
wierzchołki świerków uciekały w tył, ziemia zaczynała falować do rytmu żelaznych
kopyt w galopie, mąciło się w głowie od myśli goniących niemożliwe rzeczy, które
raptem stawały się możliwe, i serce się tłukło za wolnym stepowym wołaniem:
achturhaj, achturhaj... choćbym teraz puścił fiata po ostatnią kreskę
tachometra, nie zaznam nigdy takiej łaski pędu, takiego stanu wyzwolenia. Dom,
jak powiedziałem, coraz bardziej stawał się ciasny i nudny, zachował jednak
pewne wciąż atrakcyjne enklawy, jak kuchnia i taras. W kuchni zawsze coś się
działo ciekawego, jak nie na stołach ciągnących się wzdłuż ścian, to przy
piecach, a było ich dwa, chlebowy i zwykły, do gotowania, jak się nie piekło pod
blachą czy na rożnach, to się robiło wędliny albo sery, masło, marynaty,
kiszonki, solonki, konfitury, nalewki, skubało się gęsi, perliczki, indyki. Raz,
pamiętam, na pół oskubane indyki ocknęły się na stołach i wrzasnąwszy piekielnie
skoczyły przez okno. Jak się później okazało, leżały na podwórzu zalane w pestkę
po zjedzeniu wyrzuconych ze spirytusu wiśni, a dziewczęta myślały, że indyki
padły, i żeby choć pierze uratować, zaczęły je skubać... W kuchni zawsze był
ruch i gwar. Rej wodził Paweł, który właściwie nie należał do babińca, należał
do męskiej, dziadkowej służby, ale niewiele mając pracy przy dziadku pomagał
babci i najwięcej gadał w kuchni wśród dziewcząt, przygadywał sobie każdą nową,
młody i przystojny, brał je wszystkie po kolei, ale żadnej nie zrobił dziecka,
chodził więc w glorii podziwu i zaufania. Opowieści jego, ucieszne bądź
straszne, nosiły znamiona realizmu romantycznego i były fascynujące, jak dajmy
na to o dwóch takich spod Prużan, co poszli w diabły - niby to wyjechali do
Ameryki, a naprawdę oni, ci dwaj chytrzy bracia, zamieszkali w loszku na
cmentarzu tuż przy brzeskim trakcie i stamtąd nocą wypadali w koźlich skórach, z
rogami, w żelaznych rękawicach z nożowymi pazurami na trzy cale, którymi
mordowali podróżnych; oczy im się jarzyły zielonym ogniem, do tegoż jeszcze
jeden z braci hukał, a miał taki bas, że jak huknął, to nieraz koniom popręgi
pękały i już każdy kupiec mdlał. Nabrali złota i wszelkiego majątku aż po
pawlacz loszku, wtenczas jeden z braci kupił sobie młyn koło Browska, a drugi,
co wszystko przeputał, tak że został mu ino bas, wkręcił się na diakona do
perełuckiej cerkwii i tamuj tera huczy "hospody pomiłuj..." Wiele chwil
zasłuchania dał mi Paweł, wyświadczył też niejedną drobną przysługę i raz
dotkliwie mnie skrzywdził zarzynając na moich oczach różowego prosiaczka, w
sposób popisowy i na wesoło, jak gdyby zamiast rzeźnickiego noża miał smyczek i
wodził nim do taktu rzewnej piosenki - brzydziłem się i unikałem potem Pawła,
mdliło mnie na wspomnienie tych konwulsji i charkotania i wiele lat musiało
minąć, nim mogłem jeść prosiaka... Zgoła inny rodzaj narracji prezentowała
Paraska, niania u nas w rodzinie od niepamiętnych lat i pierwsza kuma
bożogrobskiej baby Genowefy. Łakomczuch nie z tej ziemi. Wyżywała się w mękach
starców bożych po pustelniach. Twarzyczka jej, suszona ulęgałka, kraśniała z
lekka i zmętniałe oczka nabierały niemalże lubieżnego blasku, przy żywotach
świętych, których sens i rolę przy Panu widziała na obraz i podobieństwo własnej
służby u swych państwa, a już posty czterdziestoczterodniowe bez kropeńki wody i
inne głodne kawałki z pasjonałów toby łyżkami jadła. Opowieści jej jak wszystkie
twory dogmatycznego idealizmu tchnęły błogością i nudą, zmuszały jednak do
przelotnych i trudnych refleksji na temat duszy, co to jest właściwie, para czy
światełko? o tamtym świecie, jak on wygląda naprawdę? i czy można zostać świętym
na jakiś czas tylko, żeby nie stracić raju w niebie ani życia męskiego na ziemi?
Wszyscy oni, Paweł, Paraska i dziewczyny, byli traktowani przez babcię jak duże
dzieci. Serio rozmawiała ona z Bolesławem i Żydem Torboczką i im wolno było przy
niej siedzieć. Bolesław zjawiał się w kuchni rzadko, należał do męskiej obsady,
z jego relacji babcia dowiadywała się o bieżących sprawach dziadka, bo dziadek
milczał i co się dzieje u jegrów, w tych starych leśnych rodach Bałabońców,
Sawickich, Kiczkajłłów, Hryńczuków, jako że blacha i zagroda strażnika
łowieckiego przechodziła z ojca na syna, dopływ świeżych kadr występował
sporadycznie, zazwyczaj wówczas gdy objawił się jakiś fenomenalny i nieuchwytny
kłusownik, to się brało go na jegra. Jeśli wśród nich lub na wyższym sz...
w_karol