Françoise Sagan
Witaj, smutku
(Przełożyły: Anna Gostyńska i Jadwiga Olędzka)
Żegnaj mi smutku
Dzień dobry smutku
To ty wpisany w kwadrat sufitu
To ty wpisany w najdroższe oczy
Nie jesteś niedolą jedynie
Jeżeli cię wargi zgnębionych
Głoszą uśmiechem
Kochanku ciał powabnych
Dominanto miłości
Której urok urasta
Jak bezcielesny potwór
Głowo z nadziei wyzuta
Smutku o pięknej twarzy.
P. ELUARD
[Le vie immédiate]
1
Waham się nazwać pięknym, poważnym słowem “smutek", to obce mi dotąd uczucie, którego łagodna, bolesna gorycz dręczy mnie nieustannie. Jest ono tak wyłączne, tak egoistyczne, że nieomal wstydzę się go, a uczucie smutku wydawało mi się przecież zawsze godne szacunku. Nie znałam go do niedawna. Znałam raczej nudę, żal, rzadziej wyrzuty sumienia. Teraz coś jak gdyby rozsnuwa się wokół mnie, niby miękka, denerwująca jedwabna zasłona, i oddziela mnie od innych.
Tamtego lata miałam siedemnaście lat i czułam się zupełnie szczęśliwa. Ci “inni" to był mój ojciec i Elza, jego kochanka. Muszę od razu wyjaśnić sytuację, która może wydawać się fałszywa. Ojciec przekroczył właśnie czterdziestkę i był wdowcem od piętnastu lat. Był to człowiek młody jeszcze, pełen żywotności, o dużych możliwościach. Gdy dwa lata temu, po ukończeniu szkoły, wróciłam do domu, nietrudno mi było zrozumieć, że ojciec ma kochankę. O wiele trudniej było pogodzić się z tym, że zmieniał je co pół roku. Lecz niebawem i do tego przywykłam: urok osobisty ojca, nowy i łatwy tryb życia i moje własne skłonności wpłynęły na to w niemałym stopniu. Był to człowiek lekkomyślny, zdolny do interesów, zawsze wszystkiego ciekaw i szybko się wszystkim nużący, z dużym powodzeniem u kobiet. Łatwo mi było kochać go, i to czule, bo był dobry, wspaniałomyślny, wesoły i miał dla mnie dużo uczucia. Nie wyobrażam sobie lepszego i bardziej zajmującego przyjaciela. W początkach owego lata był nawet aż tak delikatny, że zapytał mnie, czy nie mam nic przeciwko temu, by spędzić wakacje z jego obecną kochanką, Elzą. Ze swej strony mogłam tylko namawiać go do tego, gdyż wiedziałam, że nie może żyć bez kobiety i że zresztą Elza nie będzie nam przeszkadzała. Była to duża, ruda dziewczyna, trochę prymitywna i jednocześnie pozująca na damę, która statystowała w kabaretach i w barach na Champs-Elysées. Była sympatyczna, dość prosta i bez specjalnych pretensji. Zresztą za bardzo cieszyliśmy się z ojcem na ten wyjazd, by stwarzać sobie jakieś przeszkody.
Ojciec wynajął na Riwierze dużą, białą, śliczną willę, o której marzyliśmy od pierwszych ciepłych dni czerwca. Stała ona na cyplu górującym nad morzem, a sosnowy lasek zasłaniał ją od drogi. Wąska ścieżka biegła w dół do małej, złotawej zatoczki, otoczonej brunatnymi skałami, o które rozbijały się fale morskie.
Pierwsze dni były zachwycające. Spędzaliśmy na plaży całe godziny, obezwładnieni upałem, a ciała nasze nabierały stopniowo zdrowego, złotego koloru. Tylko Elza opalała się na czerwono i obłaziła boleśnie ze skóry. Ojciec, robiąc skomplikowane ruchy nogami, usiłował pozbyć się zaczątków brzuszka, tak nie licujących z jego usposobieniem Don Juana. Od świtu kąpałam się w morzu. Woda była przezroczysta i świeża. Zanurzałam się w niej i pławiłam wykonując szereg nieskoordynowanych ruchów, aby zmyć z siebie wszelkie ślady i cały kurz Paryża. Wyciągałam się jak długa na plaży, brałam w rękę garść piasku, i pozwalałam mu przeciekać przez palce żółtawym, łagodnym strumieniem. “Ucieka jak czas – mówiłam sobie. – Jaka prosta myśl! Jak przyjemnie jest mieć nieskomplikowane myśli". Było przecież lato.
Szóstego dnia pobytu zobaczyłam po raz pierwszy Cyryla. Płynął małą żaglówką wzdłuż wybrzeża i wywrócił się właśnie przed naszą zatoczką. Pomogłam mu się pozbierać. Zaśmiewaliśmy się oboje i powiedział mi, że ma na imię Cyryl, że jest studentem prawa i spędza wakacje w sąsiedniej willi, z matką. Miał smagłą szczerą twarz południowca, w której było coś zrównoważonego i opiekuńczego, co mi się podobało. Zazwyczaj unikałam studentów. Byli brutalni, zajęci tylko sobą, a zwłaszcza swoją młodością, znajdując w niej zawsze temat do dramatu lub pretekst do nudy. Nie lubiłam młodzieży. O wiele bardziej interesowali mnie przyjaciele ojca, mężczyźni pod czterdziestkę, którzy prawili mi komplementy i słodkie słówka i okazywali czułość ojca i czułość kochanka.
Ale Cyryl mi się podobał. Był wysoki i chwilami piękny tą urodą, która budzi zaufanie. Chociaż nie podzielałam niechęci mego ojca do brzydoty, co często skłaniało nas do przestawania z ludźmi ograniczonymi, odczuwałam wobec osób zupełnie pozbawionych fizycznego wdzięku pewien rodzaj zażenowania, niepokoju. Ich rezygnacja z chęci podobania się wydawała mi się jakąś nieprzyzwoitą ułomnością. Bo czegóż innego chcieliśmy niż podobać się? Do dziś nie wiem, czy ta chęć powodzenia kryje w sobie nadmiar sił żywotnych, pragnienie zaborczości czy też potajemną niewypowiedzianą potrzebę upewnienia się o własnej wartości, uznania dla samego siebie.
Cyryl odjeżdżając zaproponował mi, że nauczy mnie żeglować. Wróciłam na kolację tak zajęta myślą o nim, że prawie nie brałam udziału w rozmowie. Zaledwie zauważyłam zdenerwowanie ojca. Po kolacji wyciągnęliśmy się jak co wieczór w fotelach na tarasie. Niebo było usiane gwiazdami. Wpatrywałam się w nie z cichą nadzieją, że już teraz – przed czasem – zaczną spadać, tworząc świetliste smugi. Ale był dopiero początek lipca i gwiazdy tkwiły nieruchomo w górze. W żwirze pokrywającym taras śpiewały koniki polne. Było ich chyba tysiące. Pijane księżycem i upałem, wydawały te dziwne dźwięki po całych nocach. Wytłumaczono mi kiedyś, że pocierają tylko o siebie skrzydełka, ale ją wolałam wierzyć, iż ów śpiew dobywa się z ich gardziołek, podobnie jak instynktowne miauczenie kotów w marcu. Było nam dobrze. Tylko drobne ziarenka piasku, które dostały się pod bluzkę, nie pozwalały mi zapaść w słodką drzemkę. Wtedy właśnie ojciec chrząknął i wyprostował się na leżaku.
– Mam dla was nowinę. Przyjedzie nowy gość – powiedział.
Z rozpaczą przymknęłam oczy. Za dobrze nam było, za spokojnie, to nie mogło długo trwać!
– Kto? Powiedz prędko! – krzyknęła Elza, zawsze żądna nowin z wielkiego świata.
– Anna Larsen – powiedział ojciec i odwrócił się do mnie.
Patrzyłam na niego, zbyt zdziwiona, by zareagować na tę wiadomość.
– Prosiłem ją, żeby przyjechała do nas, gdy zmęczy ją praca w domu mód, i właśnie... właśnie przyjeżdża.
Nie przyszłoby mi to nigdy do głowy. Anna Larsen była dawną przyjaciółką mojej biednej matki i rzadko widywała ojca. Niemniej jednak, gdy przed dwoma laty wróciłam z internatu, ojciec, który nie bardzo wiedział, co ze mną robić, posłał mnie do niej. W ciągu tygodnia ubrała mnie gustownie i nauczyła dobrych manier. Wzbudziła we mnie namiętny podziw dla siebie, który zręcznie skierowała na pewnego młodego człowieka ze swego otoczenia. Zawdzięczałam jej więc moje pierwsze eleganckie stroje i moją pierwszą miłość. Przy swoich czterdziestu dwu latach była kobietą pociągającą i wytworną. Twarz jej, piękna i dumna, miała wyraz znużonej obojętności. Ta obojętność to jedyna rzecz, jaką można jej było zarzucić. Anna była uprzejma i daleka. Biła z niej jakaś uparta siła woli i spokój serca, który onieśmielał. Nie słyszało się, by miała kochanka, chociaż była rozwiedziona i niezależna. Zresztą obracaliśmy się w różnych środowiskach. Ona spotykała się z ludźmi mądrymi, dobrze wychowanymi, dyskretnymi, a my z osobami hałaśliwymi, żądnymi rozrywek, bo ojciec wymagał od ludzi jedynie tego, żeby byli ładni lub zabawni. Mam wrażenie, że Anna pogardzała trochę ojcem i mną, bo przywiązywaliśmy zbyt dużą wagę do zabaw i błahostek – jak pogardzała wszelkim brakiem umiaru. Spotykaliśmy się tylko na przyjęciach dla załatwiania interesów, ona prowadziła bowiem salon mód, a ojciec zajmował się reklamą. Łączyło nas jeszcze wspomnienie o matce i moje starania, żeby się z nią spotykać, bo choć mnie onieśmielała, podziwiałam ją bardzo. Ten nagły przyjazd wydawał się poza tym niefortunny, gdy się pomyślało o obecności Elzy i znało wymagania towarzyskie Anny.
Elza zadawała mnóstwo pytań dotyczących pozycji Anny w świecie i poszła spać. Gdy zostałam sama z ojcem, siadłam u jego stóp na schodach. Pochylił się ku mnie i położył mi ręce na ramionach.
– Dlaczego jesteś taka chuda, maleńka? Wyglądasz jak dziki kotek. Chciałbym, żeby moja córka była ładną, tłuściutką blondynką o porcelanowych oczach i...
– Nie o to chodzi! – przerwałam. – Dlaczego zaprosiłeś Annę? Dlaczego zgodziła się, tu przyjechać?
– Może dlatego, żeby zobaczyć twego starego ojca. Nigdy nic nie wiadomo.
– Ty nie jesteś typem mężczyzny, który może interesować Annę – odpowiedziałam. – Jest na to zbyt inteligentna i za wysoko się ceni. A Elza? Czy pomyślałeś o Elzie? Czy ty możesz sobie wyobrazić rozmowy Anny z Elzą? Bo ja nie!
– Nie pomyślałem o tym – przyznał. – To straszne doprawdy! Cecylko, moje dziecko, a gdybyśmy tak wrócili do Paryża?
Śmiał się cicho, gładząc mi kark. Odwróciłam się i spojrzałam na niego. Wokół jego ciemnych, błyszczących oczu tworzyły się małe, śmieszne zmarszczki, kąciki ust uniosły się w górę. Przypominał fauna. Zaczęłam się śmiać z nim razem, jak zwykle, gdy ściągał sobie na głowę jakieś kłopoty.
– Mój stary druhu! – powiedział. – Co ja bym począł bez ciebie?
I ton jego głosu brzmiał tak przekonywająco, tak czule, że pojęłam, iż rzeczywiście byłby nieszczęśliwy.
Do późnej nocy mówiliśmy o miłości i jej komplikacjach, które ojciec zresztą uważał za wyimaginowane. Odrzucał systematycznie takie pojęcia jak wierność, głębia uczuć, obowiązek. Tłumaczył mi, że są one jałowe i krępujące. Gdyby to mówił kto inny, byłabym oburzona. Ale znałam go. Wiedziałam, że u niego nie wykluczało to ani czułości, ani przywiązania. Uczucia te okazywał tym łatwiej, że wiedział, iż są one przemijające, i chciał, by takie były. To mi odpowiadało: miłość nagła, gwałtowna i nietrwała. Nie byłam w wieku, w którym wierność pociąga. Spotkania, pocałunki, znudzenie – to były moje miłosne doświadczenia.
2
Anna miała przyjechać najwcześniej za tydzień Korzystałam z tych ostatnich dni prawdziwych wakacji. Wynajęliśmy willę na dwa miesiące, ale wiedziałam, że z chwilą przyjazdu Anny zupełna swoboda będzie już niemożliwa. Anna nadawała sprawom kształt, a słowom sens, których my z ojcem najchętniej unikaliśmy. Narzucała prawidła dobrego smaku i właściwego zachowania i trudno było nie wyczuć tego w jej nagłym zamykaniu się w sobie, w milczeniu pełnym urazy, w słowach. Było to interesujące i męczyło jednocześnie, no i w końcu upokarzało, bo czułam, że miała rację.
W dniu jej przyjazdu zdecydowaliśmy, że ojciec z Elza wyjadą po nią na dworzec do Fréjus. Odmówiłam stanowczo mego udziału w tej wyprawie. Ojciec, chcąc jakoś ratować sytuację, ściął wszystkie mieczyki w ogrodzie, by ofiarować je Annie, gdy tylko wysiądzie z pociągu. Poradziłam mu tylko, by bukietu nie niosła Elza. Po ich wyjeździe, o trzeciej, zeszłam na plażę. Upał był nieznośny. Wyciągnęłam się na piasku i już prawie usypiałam, gdy obudził mnie głos Cyryla. Otworzyłam oczy; niebo było białe, nasycone upałem. Nie odpowiedziałam Cyrylowi; nie miałam ochoty rozmawiać z nim ani z nikim. Byłam jak przygwożdżona do piasku całą siłą tego gorącego lata, ramiona ciążyły mi, w ustach zasychało.
– Umarłaś czy co? – zapytał. – Z daleka wyglądasz jak samotny rozbitek.
Uśmiechnęłam się. Usiadł obok, a mnie serce zaczęło walić ciężko, głucho, bo siadając dotknął niechcący mego ramienia. Wiele razy w ciągu ostatniego tygodnia moje wspaniałe popisy pływackie zbliżały nas w wodzie do siebie, splatały razem, nie budząc we mnie najmniejszego niepokoju. Ale dziś ten upał, ta ociężałość, ten niezręczny gest wystarczyły, by coś się jakby we mnie załamało. Obróciłam głowę w jego stronę. Patrzył na mnie. Zaczynałam go poznawać: był zrównoważony i przyzwoitszy może, niż jest się na ogół w jego wieku. Dlatego nasza sytuacja – ta dziwna trójka – raziła go. Był zbyt dobry lub zbyt nieśmiały, by mi o tym powiedzieć, lecz wyczuwałam to z niechętnych, pełnych urazy spojrzeń, jakie rzucał memu ojcu. Chciałby pewnie, żebym się tym przejmowała. Ale ja nie przejmowałam się wcale, a jedyną rzeczą, jaka dręczyła mnie w tej chwili, był jego wzrok i gwałtowny niepokój własnego serca. Pochylił się ku mnie. Przypomniałam sobie ostatnie dni tego tygodnia, moją ufność i spokój u jego boku, i gdy te pełne, trochę ciężkie wargi zbliżyły się do mej twarzy, zrobiło mi się czegoś żal.
– Cyrylu – powiedziałam – byliśmy tacy szczęśliwi...
Pocałował mnie delikatnie. Spojrzałam w niebo. Potem nie widziałam już nic prócz czerwonych błysków rozpryskujących się pod zaciśniętymi powiekami. Upał, odurzenie, smak pocałunków, westchnienia przeciągały się w długie minuty. Dźwięk klaksonu spłoszył nas jak złodziei. Bez słowa zostawiłam Cyryla i wróciłam do domu. Zdziwił mnie ten szybki powrót: pociąg Anny nie mógł jeszcze przyjść. Niemniej ujrzałam ją w chwili, gdy wysiadłszy z własnego auta wchodziła na taras.
– Ależ to pałac Śpiącej Królewny! – zawołała. – Jakżeś ty się opaliła, Cecylko! Cieszę się, że cię widzę.
– Ja też się cieszę, że panią widzę – odpowiedziałam. – Jedzie pani prosto z Paryża, prawda?
– Wołałam przyjechać samochodem. Zresztą jestem śmiertelnie zmęczona.
Zaprowadziłam ją do przeznaczonego dla niej pokoju. Otworzyłam okno w nadziei, że dojrzę żaglówkę Cyryla, ale już jej nie było. Anna usiadła na łóżku. Zauważyłam, że ma podkrążone oczy.
– Ta willa jest czarująca! – powiedziała z westchnieniem. – A gdzież pan domu?
– Pojechał z Elzą na dworzec po panią.
Postawiłam właśnie walizkę na krześle i odwracając się do Anny doznałam wstrząsu. Wyraz jej twarzy zmienił się nagle, usta drżały.
– Elza Mackenbourg? Przywiózł tu Elzę Mackenbourg?!
Nie znałam odpowiedzi. Patrzyłam na nią w osłupieniu. Ta twarz, którą widziałam zawsze tak spokojną, tak opanowaną, wydana w ten sposób na pastwę mego zdumienia... Wpatrywała się we mnie poprzez obrazy, jakie nasuwały jej moje słowa; na koniec dostrzegła mnie i odwróciła głowę.
– Powinnam was była uprzedzić – powiedziała. – Ale tak się śpieszyłam, by wyjechać, taka byłam zmęczona...
– A teraz... – podjęłam machinalnie.
– Co teraz? – spytała.
Wzrok jej był pytający, pogardliwy. Nic się przecież nie stało.
– Teraz przyjechała pani – powiedziałam głupio, pocierając w zakłopotaniu ręce. – Bardzo się cieszę, że pani tu jest, naprawdę. Zaczekam na dole. Jeśli chciałaby pani napić się czegoś, to proszę tylko powiedzieć...
Bąkając coś pod nosem wycofałam się z pokoju i zeszłam po schodach. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. Co znaczy ten wyraz, ten zmieniony głos, to nagłe załamanie? Usiadłam na leżaku i zamknęłam oczy. Starałam się przypomnieć sobie twarz Anny: poważną, spokojną czy ironiczną, ale zawsze mocną w wyrazie, kojącą. Odkrycie tej twarzy tak wrażliwej na ból wzruszało mnie i irytowało równocześnie. Czy Anna kochała mego ojca? Czy to możliwe, by go kochała? Nic w nim nie odpowiadało jej gustom. Był słaby, lekkomyślny, czasami tchórzliwy. Ale może to tylko zmęczenie podróżą, zastrzeżenia natury moralnej? Spędziłam całą godzinę na snuciu hipotez.
O piątej przyjechał ojciec z Elzą. Obserwowałam go, gdy wysiadał z auta. Starałam się dociec, czy Anna może go kochać. Szedł ku mnie szybko, z głową lekko odchyloną do tyłu, uśmiechając się. Pomyślałam, że to bardzo możliwe, że Anna go kocha. Któż mógłby mu się oprzeć?
– Anna nie przyjechała! – krzyknął. – Mam nadzieję, że nie wypadła z pociągu.
– Jest w swoim pokoju – odpowiedziałam. – Przyjechała samochodem.
– Nie? To wspaniale! Musisz jeszcze tylko zanieść jej na górę ten bukiet.
– Kupiłeś mi kwiaty? – zabrzmiał głos Anny. – To bardzo miło z twojej strony.
Schodziła ze schodów na jego spotkanie, wypoczęta, z uśmiechem na ustach, w sukni, na której nie znać było śladów podróży. “Zeszła na dół dopiero słysząc nadjeżdżający samochód – pomyślałam ze smutkiem. – Mogła zrobić to wcześniej i porozmawiać ze mną, choćby o egzaminie, który zresztą oblałam".
Ta ostatnia myśl pocieszyła mnie.
Ojciec podszedł do Anny, pocałował ją w rękę.
– Spędziłem kwadrans na peronie, z tym bukietem w ręku i głupim uśmiechem na ustach. Ale chwała Bogu, że już jesteś, Anno! Czy znasz Elzę Mackenbourg?
Odwróciłam oczy.
– Musiałyśmy się chyba spotkać – odpowiedziała Anna wyjątkowo uprzejmie. – Dostałam wspaniały pokój. To bardzo miło z twej strony, Rajmundzie, żeś mnie zaprosił. Byłam naprawdę bardzo zmęczona.
Ojciec promieniał. W jego pojęciu wszystko układało się dobrze. Dużo mówił, odkorkowywał butelki. A ja widziałam znów na przemian to rozpaloną twarz Cyryla, to twarz Anny, obie pełne namiętności, i zastanawiałam się, czy wakacje będą takie przyjemne, jak to zapowiadał ojciec.
Ta pierwsza kolacja była bardzo wesoła. Ojciec z Anną mówili o wspólnych znajomych, nielicznych co prawda, lecz interesujących. Bawiłam się do momentu, gdy Anna oświadczyła, że wspólnik ojca jest ograniczony. Człowiek ten dużo pił, ale był sympatyczny i w jego towarzystwie spędziliśmy z ojcem niezapomniane wieczory.
Zaprotestowałam:
– Lombard jest zabawny. Sama byłam świadkiem, jak bawił towarzystwo.
– Przyznasz jednak, że jest ograniczony i nawet jego humor...
– To nie jest może ten rodzaj inteligencji, który się potocznie nazywa inteligencją, ale...
Przerwała mi z miną pobłażliwą:
– To, co nazywasz rodzajem inteligencji, to tylko kwestia pewnej dojrzałości.
Zwięzłość i dosadność tego sformułowania zachwyciły mnie. Niektóre zdania stwarzają subtelny intelektualny klimat, który mnie oczarowuje, nawet jeśli nie rozumiem ich dokładnie. Powiedzenie Anny wzbudziło we mnie chęć posiadania małego notesu i ołówka. Powiedziałam jej to. Ojciec wybuchnął śmiechem.
– No, przynajmniej nie jesteś zawzięta!
Nie mogłam być zawzięta, bo Anna nie była złośliwa. Czułam, że jest na to zbyt obojętna; sądy jej nie miały tej ścisłości i ostrości właściwej ludziom złośliwym. Były za to tym bardziej przytłaczające.
Owego pierwszego wieczora Anna zdawała się nie dostrzegać rozmyślnego lub nieświadomego roztargnienia Elzy, która udała się prosto do pokoju ojca. Anna przywiozła mi pulower ze swojej pracowni, ale nie pozwoliła podziękować sobie za prezent. Podziękowania nudziły ją, a ponieważ moje nie dorównywały nigdy entuzjazmowi, jaki wzbudzał upominek, nie wysilałam się zbytnio.
– Uważam, że ta Elza jest bardzo miła – powiedziała Anna, zanim wyszłam.
Patrzyła mi w oczy bez uśmiechu. Szukała w nich myśli, którą chciała za wszelką cenę wymazać z mojej pamięci, odwracając mą uwagę od swej niedawnej reakcji.
– Tak, owszem, to czarująca... hm... dziewczyna... bardzo miła – wyjąkałam.
Roześmiała się, a ja poszłam spać bardzo zdenerwowana. Usnęłam z myślą o Cyrylu, który tańczył może właśnie z dziewczętami w Cannes.
Zdaję sobie sprawę, że zapominam o najważniejszym: o istnieniu morza, o jego nieustannym rytmie, o słońcu. Nie wspominam też czterech lip na dziedzińcu mego internatu na prowincji, ich zapachu... Ani uśmiechu ojca na peronie, gdy przed dwoma laty skończyłam szkołę, tego uśmiechu pełnego zakłopotania, bo nosiłam warkocze i ubrana byłam w brzydką, ciemną sukienkę, l jego wybuchy radości w samochodzie, radości nagłej, triumfującej, gdyż przypominałam go z oczu i z ust i miałam stać się najmilszą i najwspanialszą z jego zabawek. Wszystko było dla mnie nie znane jeszcze, obce. To on miał mi pokazać Paryż, luksus, dzięki niemu miałam poznać życie z najładniejszej i najłatwiejszej strony. Myślę, że większość ówczesnych przyjemności zawdzięczałam pieniądzom: przyjemność szybkiej jazdy samochodem, posiadania nowej sukni, kupowania płyt, książek, kwiatów. Jeszcze dziś nie wstydzę się tych łatwych przyjemności; mogę je zresztą nazwać “łatwymi" tylko dlatego, że mówiono mi, iż są łatwe. Szkoda mi raczej i żałuję, że martwiłam się i wpadałam w przygnębiające nastroje. Pragnienie szczęścia, szukanie przyjemności najbardziej odpowiadają mojemu usposobieniu.
Może za mało w życiu czytałam? W internacie czyta się tylko budujące dzieła. W Paryżu nie miałam czasu czytać. Gdy wychodziłam z wykładu, przyjaciele ciągnęli mnie do kina, dziwiąc się, że nie znam nazwisk aktorów filmowych, lub na tarasy kawiarni, na słońce. Delektowałam się przyjemnością mieszania się z tłumem, wypicia czegoś w kawiarni, lubiłam być z kimś, kto patrzył mi w oczy, trzymał za rękę, a potem uprowadzał daleko od tego tłumu. Szliśmy ulicami aż do domu. Tam pod drzwiami całowaliśmy się: poznawałam słodki smak pocałunków. Wspomnienia te nie kojarzą się ściśle z żadnym imieniem. Jan, Hubert, Jacek... imiona znane wszystkim młodym dziewczynom! Wieczorami doroślałam. Wychodziliśmy z ojcem na przyjęcia, na których nie miałam nic do roboty, przyjęcia bardzo różne, gdzie bawiłam się i bawiłam innych moją młodością. Po skończonym wieczorze ojciec odwoził mnie do domu i najczęściej odprowadzał potem jakąś przyjaciółkę. Nie słyszałam, kiedy wracał.
Nie chcę nasuwać przypuszczenia, że afiszował się w jakiś sposób swymi przygodami. Po prostu nie ukrywał się przede mną lub, mówiąc ściślej, nie usprawiedliwiał zdawkowymi czy kłamliwymi słowami częstych wizyt którejś z przyjaciółek lub jej wprowadzania się na dobre... na szczęście nie na długo. Tak czy owak nie mogłabym pozostawać długo w nieświadomości co do rodzaju stosunków, jakie, łączyły ojca z tymi “gośćmi", jemu zaś zależało zapewne na tym, by nie stracić mego zaufania, tym bardziej że unikał tym samym uciążliwych wysiłków obmyślania kłamstw. Była to świetna metoda. Zarzucić mu można jedynie to, że jego cyniczny i zblazowany stosunek do miłości nie pozostawał bez wpływu na mnie. Przy moim wieku i doświadczeniu jednak mogło mnie to raczej bawić niż pociągać. Powtarzałam sobie z upodobaniem lapidarne sformułowania, między innymi następujące Oskara Wiłde'a: “Grzech jest jedyną barwną plamą we współczesnym świecie". Z absolutnym przekonaniem uważałam to zdanie za własne, z o wiele większym – wydaje mi się – przekonaniem, niż gdybym je stosowała w praktyce. Sądziłam, że mogłabym się na nim wzorować, czerpać z niego natchnienie; ideałem wydawało mi się życie bezecne i podłe.
3
Nazajutrz rano obudziły mnie ukośne promienie słońca, padające na moje łóżko i zalewające je swym ciepłem, i wyrwały z dziwnych i pogmatwanych snów, w których się szamotałam. Niezupełnie jeszcze rozbudzona, próbowałam usunąć ręką z twarzy to natrętne ciepło, lecz po chwili zaniechałam tego. Była dziesiąta. Zeszłam w pidżamie na taras, gdzie zastałam Annę przeglądającą gazety. Zauważyłam, że była świetnie, choć nieznacznie umalowana. Nigdy chyba dotąd nie pozwoliła sobie na prawdziwy urlop. Ponieważ nie zwracała na mnie uwagi, wzięłam kawę i pomarańczę i siadłam spokojnie na schodku, delektując się poranną przyjemnością: nadgryzałam pomarańczę, słodki sok rozpływał mi się w ustach, potem łyk parzącej kawy i znów świeżość owocu. Słońce grzało mi włosy i wygładzało ślady pościeli na skórze. Za pięć minut pójdę się kąpać. Drgnęłam na dźwięk głosu Anny.
– Nic nie jesz, Cecylko?
– Rano wolę tylko napić się czegoś, bo...
– Musisz przytyć ze trzy kilo, żeby jako tako wyglądać. Masz zapadnięte policzki i jesteś tak chuda, że można ci żebra policzyć. Idź, przynieś sobie jakieś kanapki.
Błagałam ją, żeby nie zmuszała mnie do jedzenia kanapek. Właśnie zaczynała mi tłumaczyć, że to jest konieczne, gdy zjawił się ojciec w swoim wspaniałym szlafroku w grochy.
– Cóż za uroczy widok! – zawołał. – Dwie opalone dziewczynki siedzące na słońcu i rozprawiające o kanapkach!
– Niestety, tylko jedna dziewczynka – odpowiedziała śmiejąc się Anna. – Jestem w twoim wieku, mój drogi. Ojciec pochylił się i wziął ją za rękę.
– Zawsze tak samo szczera – powiedział czule i spostrzegłam, że powieki Anny zatrzepotały, jakby od nieoczekiwanej pieszczoty.
Skorzystałam z tej chwili, aby się wymknąć. Na schodach natknęłam się na Elzę. Widać było, że dopiero co wstała z łóżka. Miała opuchnięte powieki, a nie umalowane wargi odcinały się bladością od czerwonej, spieczonej na słońcu twarzy. Omal jej nie zatrzymałam i nie powiedziałam, że Anna jest na dole, że ma świeżą i wypielęgnowaną twarz i że na pewno opali się stopniowo i bez uszczerbku dla urody. Omal jej nie ostrzegłam. Ale na pewno by to źle zrozumiała. Miała dwadzieścia dziewięć lat, o trzynaście mniej niż Anna, i w jej oczach był to największy atut.
Wzięłam kostium kąpielowy i pobiegłam do zatoczki. Ku mojemu zdziwieniu ujrzałam już tam Cyryla. Siedział w swojej łódce. Z poważną miną ruszył na moje spotkanie. Wziął mnie za ręce i powiedział:
– Chciałem cię przeprosić za wczoraj...
– To była moja wina – odpowiedziałam.
Nie czułam najmniejszego zakłopotania i dziwił mnie jego uroczysty ton.
– Mam sobie bardzo za złe... – zaczął znowu, spychając żaglówkę na wodę.
– Naprawdę nie ma powodu – powiedziałam wesoło.
– Właśnie że jest.
Siedziałam już w łódce. Cyryl stał po kolana w wodzie, opierając się rękami o krawędź żaglówki jak o barierę w sądzie. Zrozumiałam, że nie wejdzie do łódki, póki nie powie wszystkiego, i patrzałam na niego z całą niezbędną w tej sytuacji uwagą. Znałam dobrze jego twarz, umiałam już w niej czytać. Pomyślałam sobie, że Cyryl ma dwadzieścia pięć lat, że uważa się może za uwodziciela, i to mnie rozśmieszyło.
– Nie śmiej się – powiedział. – Wiesz, bardzo byłem zły na siebie wczoraj wieczorem. Nic cię nie broni przede mną. Twój ojciec, ta kobieta, przykład... Gdybym był ostatnim łajdakiem, byłoby to samo. Równie dobrze mogłabyś mi uwierzyć...
...
emil120