Karol Bunsch
ALEKSANDER
Wielkorządca Antypater wracał z objazdu kraju dostolicy, postanawiając wysłać list do Aleksandraz prośbą o uwolnienie uwięzionego zięcia swego, księ-cia Lynkestis. Córka przestała już nalegać o to, spra-wa była drażliwa. Lynkestis, podejrzany o udziałw zamachu na Filipa, a przynajmniej o zamiar wy-korzystania go dla zagarnięcia berła Macedonii tylkodzięki Antypatrowi uniósł głowę. Ale nie poniechałknowań, prośba o jego uwolnienie łatwo mogła sięspotkać z odmową. Dumny Antypater nie zwykł ni-gdy i o nic prosić, tym mniej, gdy nie był pewny, żewysłuchany zostanie, nie mógł jednak dłużej patrzećna przygnębienie córy, której widok był dla niegowyrzutem. Dość zasług położył dla kraju, by zasłu-żyć na względy.
Zdziwił się, że córa nie wybiegła, jak zazwyczaj,witać go, zastał ją w megaronie z bratem Rassan-drem, tępo wpatrzoną w płomień ogniska, w żałobnejszacie, z obciętymi włosami. Pewny już był, że spotka-ło ją nieszczęście. Gniewnie zwrócił się do Kassandra,który również milczał:
— Co się stało?
Zamiast odpowiedzi Kassander wręczył ojcu pi-smo. Ten szybko przebiegł je oczyma i usiadł. Było
krótkie, suche i bez podpisu. Po chwili, jakby samsiebie chciał upewnić, ochrypłym głosem powtórzyłjego treść:
— Aleksander Lynkestis i ostatni syn ParmenionaFilotas straceni sądem wojskowym. Samego Parme-niona król kazał zgładzić bez sądu. To bezprawie!
— To haniebne! — wybuchnął Kassander. — Couczynimy?
— Nic! — odparł Antypater. Panował już nad so-bą, gdy dodał: — Przysięgliśmy wierność królowi.
Zdał się mówić spokojnie, ale nie ukrywał, o czymmyśli, gdy ciągnął:
— Aleksander miłuje swą matkę. Jej nie przy-sięgaliśmy wiary. To jej zemsta na Parmenionie zato, że nie dał się wciągnąć w knowania przeciw Fili-powi. Jego cieniom winniśmy jej krew. Pamiętajo tym. gdyby przyszła pora, a mnie już nie stało.
— Ty chcesz czekać! — gwałtownie wybuchnęłaAlkesta. — Na co? By tyran twoją krew wytoczył,jak Parmeniona? Czy sądzisz, że król jest twoimprzyjacielem dlatego, że cię w listach pozdrawia?Potrzebował ciebie, widno teraz już nie potrzebuje,skoro zgładził...
Zagryzła wargi wyłamując palce. Antypater pa-trzył na jiią ze współczuciem, ale rzekł szorstko:
— Nigdy nie zabiegałem o jego przyjaźń ani nieudawałem jego przyjaciela. Nie mieszaj spraw krajuz naszymi. A o mnie bądź spokojna; gdy wiem, doczego potrafi się posunąć, zdołam się ustrzec. I sy-nów mam.
- Masz jeszcze i mnie — z zawziętością rzuciłaAlkesta.
— Tedy miej cierpliwość. Chęć nie starczy zamożliwość, a gniew nie dodaje sił.
Położył rękę na głowie córy. Od czasu gdy wyro-sła z dzieciństwa, nigdy twarda jego dłoń nie spoczęłana niej z pieszczotą. Zdziwiona spojrzała na ojca z roz-rzewnieniem i niespodzianie wybuchnęła płaczem.
6
Zgromadzenie oddziałów macedońskich, któremuAleksander oznajmił o zgładzeniu Parmeniona i przed-stawił dowody jego winy, żegnało króla ponurymmilczeniem, w którym czuć było nieufność do jegowywodów i urazą z powodu naruszenia obyczaju. Sa-mowolnie kazał stracić zasłużonego wodza dlatego, żebył rzecznikiem powrotu do kraju, przeciwstawiał się dalszym zdobywczym zamierzeniom. To była jegowina. Król odcina się od przeszłości, a przyszłość todalszy krwawy trud bez końca i wiadomego celu.
Sam Aleksander wracał z zebrania również po-nuro zamyślony. Słychać było tylko głosy roz-kazów, gdy dowódcy formowali swe oddziały, byprowadzić je do obozu.
Hefajstion odezwał sią:
— Czy nie lepiej było odesłać Parmeniona dokraju?
— Nie — odparł Aleksander niecierpliwie. Sam mówiłeś, że nasi ludzie widzieli w nim Kseno-fonta. Teraz wiedzą, że muszą pozostać. Zresztą Par-menion ciążył mi od dawna. Po straceniu Filotasanie mogłem mu już ufać.
— Antypater też ci nie zapomni stracenia swegozięcia, Aleksandra Lynkestis.
— Niech pamięta, że zdrady nie przepujszczę ni-komu. Teraz skończyć muszę z Bessosem, tak by niktwięcej nie ważył się sięgnąć po tiarę Cyrusa.
— Niełatwo będzie. Bessos ma czas zebrać siły,nasze wojska wyczerpane i uszczuplone, Zima do-piero się zaczęła, a jak mówią, w górach Parapamis-sos śnieg leży do lata.
— Nie będę czekał do lata. Bramę perską prze-szedłem zimą. Klejtos nadejdzie ladą dzień, ściągnęresztę wojsk z Ekbatany, w drodze winni być już na-jemnicy z Syrii i Lidii, ą także zaciężni z azjatyckichsatrapii.
— Tych nieprędko będziesz mógł użyć. I wiesz,że nasi nie chcą walczyć w jednym szeregu z wczoraj-
7
szymi wrogami. Starszyzna też krzywo patrzy, gdydostojeństwa i urzędy obsadzasz Azjatami.
— Dlatego potrzebny był przykład Parmeniona.Nikomu nie pozwolę przeszkadzać sobie w tym, cozamierzam.
— A co zamierzasz, gdy pokonasz Bessosa?
— Mówią, że Oksos uchodzi do jakiegoś morza.To już zapewne Okeanos. Gdy dotrę do niego, posta-nowię, co dalej.
— Klejtos też za złe ci poczyta, że kazałeś zgładzićParmeniona. Przywiązany był do niego.
— Do mnie również. Dlatego poleciłem mu odejśćz Ekbatany, zanim kazałem zabić Parmeniona. TerazKlejtos nagada się do woli i zapomni, zwłaszcza żepo Filotasie uczynię go hipparchem jazdy hetajrów .
Hefajstion zamilkł. Aleksander spojrzał bystro naniego i dodał:
— Wiem, że ty chciałeś tego dla siebie. Teraz będądwie hipparchie i będziesz miał równe Klejtosowistanowisko.
— Dziękuję ci — powiedział Hefajstion. Zasępiłsię jednak. „Król widocznie nie ufa już najbardziejwypróbowanym przyjaciołom — pomyślał — skoronajwyższą godność w wojsku dzieli między dwóch".
Klejtos natomiast, który nadciągnął ze swym od-działem, wynędzniały jeszcze po chorobie i zły, gdymu Aleksander oznajmił swe postanowienie, nieomieszkał wręcz wygarnąć:
— Jednemu z nas nie ufasz czy obydwóm? JakMacedonia Macedonią, zawsze była jedna hipparchiajazdy hetajrów. Teraz, gdy ich ubyło, hipparchiemają być dwie. A może poległych zastąpisz barba-rzyńcami ?
— Będziesz dowodził taką hipparchia, jaką ci po-wierzę. A gdybym ci nie ufał, nie powierzyłbym ciżadnej. Wiem, że ty nie będziesz przynajmniej knułza moimi plecami. Dlatego pozwalam ci gadać.
— Gadałbym, choćbyś mi zabronił. I dlatego po-wiem ci że gdyby Polidamas przyjechał z twoim
8
rozkazem, by zgładzić Parmeniona, gdy ja byłemjeszcze w Ekbatanie, toby wrócił, by ci powiedzieć,że polecenia nie wykonał, bo ja to udaremniłem.
— Dlatego wolałem odwołać cię przedtem. Terazzaś, gdyś powiedział swoje, idź spocząć, bo marniewyglądasz, a wkrótce czekają nas nowe trudy.
Pochód istotnie odwrócił umysły od ostatnich wy-padków. Król, pozostawiwszy dla pośpiechu dwórz jego wschodnim przepychem i ceremoniałem, jak-by zrzucił maskę, był znowu takim, do jakiego na-wykli: prosty i przystępny, dzielący z żołnierzem je-go strawę i noclegi pod namiotem, mimo że kraj byłludny, zaopatrzenie obfite, a przy drodze nie brakłoosad. By zabezpieczyć łączność, pozostawił mniejzdatnych do zimowego pochodu przez góry z rozka-zem wybudowania warownego miasta (Kandahar),a sam z dziesięciotysięcznym wyborem wojsk ruszyłdalej.
Teraz pochód zaczynał być uciążliwy, kraj bez-ludny, zaśnieżony gościniec stale wznosił się w górę,a na widnokręgu wyrastało coraz wyżej śniegiempokryte pasmo górskie. Dotarłszy do Ortospany (Ka-bul), Aleksander zmuszony był stanąć. Kąśliwe mro- zy powodowały liczne odmrożenia, konie marniałybez ciepłych stajni, siedem przełęczy wiodącychw dolinę Oksosu, zasypanych pyłem śnieżnym nawysokość kilku sążni, było nie do przebycia, a wciążjeszcze ze stromych zboczy waliły się lawiny lubczaiły groźnie, gotowe runąć na śmiałka, który bywtargnął w ich dziedzinę.
Tym razem nawet Aleksander nie ważył się rzu- cić wyzwania przyrodzie. Biała śmierć sprzymierza- ła się z Bessosem, który pod jej osłoną wycofał siędo Zariaspy, pustosząc kraj na kilka dni pochodu.Pewny, że tam Aleksander ścigać go nie będzie,czekał na posiłki indyjskich i scytyjskich sprzymie-rzeńców i wieści o wynikach powstania w Arei,Partii i Arachozji. Jeżeli rozwinie się pomyślnie, Aleksander
znajdzie się w matni.
9
Macedończyk zdawał się jednak nie myśleć o tym.Przymusową bezczynność wykorzystał wprawdzie,by u stóp górskiego pasma wybudować jeszcze jednąAleksandrię, ale zwłoka niecierpliwiła go. Gdy tylkopołudniową porą śniegi zaczęły tajać, a nocny mrózskuwał je lodową skorupą zdolną udźwignąć ciężarczłowieka, Aleksander nakazał dalszy pochód.
Nawet nawykli do nadludzkich trudów pochódten wspominali później ze zgrozą. Posuwał się mo-zolnie przez kilka godzin rannych, póki słońce nierozmiękczyło lodowego mostu. Gdy skorupa zaczy-nała trzeszczeć, pochód zatrzymywał się aż do świtu,ale postój bez ognia i ciepłej strawy w przeraźliwiezimne noce na lodowych i śniegowych polach od-poczynkiem nie był. Przemarznięty chleb skończyłsię po kilku dniach, wędzone mięso po tygodniu.Jedynym pożywieniem stało się surowe mięso do-bijanych koni, gdy często łamiąc szreń kaleczyły pę-ciny i stawały się niezdatne do pochodu.
Najgorsza jednak była przeprawa przez skalistewąwozy, których ściany pięły się niemal pionowo nakilka tysięcy stóp, a ich ponurej głębi nigdy nie roz-jaśniało słońce. Tam pochód kopał się w bezdennym, sypkim jak piasek śniegu, aż do wyzucia z sił, którepodtrzymywała tylko świadomość, że nie ma od-wrotu, a pozostać — to śmierć. Mimo to niejedenpozostał, reszta wlokła się na zesztywniałych, nie-rzadko - poodmrażanych. nogach. Gdy z czeluści wą-wozów wybrnęli na otwarty stok lub przełącz, prze-raźliwy blask leżącego na zaśnieżonych, zboczachsłońca ślepił oczy i szli zataczając się, potykając i pa-dając, bez wiary, że skończy się kiedyś drogą, którejkażda godzina stawała się męką. Król szedł na czele,zarośnięty, sczerniały, zaczerwienionymi oczymawpatrzony przed siebie. Szli za nim.
Dziesiątego dnia droga wreszcie zaczęła opadaćw dół, dźwigane jak nieznośny ciężar ciała jakby ze-...
emil120