Konrad T. Lewandowski Wisielica Nades�ane na konkurs "Fantastyki'90" Kamienie, kt�re mija�a - poro�ni�te mchem i po�yskuj�ce biel� nad�upanych kraw�dzi, kanciaste i ob�e - zdawa�y si� szydzi� z niej swoj� oboj�tno�ci�. My�la�a o tym, a lodowaty skurcz chwyta� j� za gard�o i serce, gwa�townym dreszczem przenika� cia�o. Tak bardzo chcia�aby sta� si� teraz jednym z przydro�nych kamieni. One wiedzia�y, na pewno musia�y to wiedzie�, bo ich drwina przybiera�a na sile, przechodz�c z wolna w szemrz�cy, szyderczy rechot. Wyci�gni�te leniwie przy �cie�ce, siedz�ce wygodnie na wygniecionej darni, wszystkie wydawa�y z siebie ten sam pulsuj�cy szept: "Odchodzisz. Ty odchodzisz, my zostajemy. Zostajemy. Zostajeeemyyy". - Nie! Nieeee! - zwi�zane na plecach ramiona wypr�y�y si� nagle i mocno szarpn�y sznurami. Palce zwin�y si� w pi�ci. - Nie!!! To nie ja! Nie ja!!! Niewinna! Ja niewinna! Prosz�! Wyrwa�a si� zaskoczonemu pacho�kowi i run�a na ziemi� krzycz�c rozdzieraj�co. Milcz�cy dotychczas t�um zafalowa� z g�uchym pomrukiem. S�dziowie w ceremonialnej czerni, stra�nicy, po�yskuj�cy ciemn� stal� kolczug i he�m�w, papuzio kolorowi mieszczanie oraz ch�opi w bia�ych p��tniakach przybyli z okolic Kordy - wszyscy z po�piechem st�oczyli si� wok�, by nic nie uroni� z interesuj�cego widowiska. - Pu��cie mnie! To nie ja! Przysi�gam! B�agam... - unikn�a pr�buj�cych przytrzyma� j� d�oni i d�ugim wyrzutem przypad�a do n�g s�dziemu Molinie. Ten cofn�� si� wykrzywiaj�c twarz w dziwacznym grymasie. Rozpaczliwe j�ki przeplatane zapewnieniami o niewinno�ci dociera�y do wszystkich, wywo�uj�c gniew albo kpi�ce okrzyki. S�dzia Maron, zadowolony, �e skazana dobrze odgrywa dla ludu sw� rol�, s�ucha� tego z wyra�n� uciech�. S�dzia Tares z niesmakiem odwr�ci� si� do stoj�cego obok kata. - Zacny Mefinie - mrukn�� p�g�osem ocieraj�c pot z czo�a - ucisz�e nieszcz�sn�. Dobrze wymierzony kopniak przerwa� b�agalny skowyt w p� s�owa. Chwil� p�niej r�ka nabita w�lastymi mi�niami z�apa�a dziewczyn� za kark i postawi�a na nogi. Kilka mocnych uderze� otwart� d�oni� w twarz przywr�ci�o skazanej przytomno��, po czym uj�li j� pod ramiona dwaj pomocnicy. Wznowiono marsz. Sz�a teraz skulona, z trudem pow��cz�c nogami i potykaj�c si�: id�cy po bokach pacho�kowie chwilami musieli j� wlec. Be�kota�a cicho i niezrozumiale. Krew sp�ywaj�ca z rozbitego nosa i warg skapywa�a na zgrzebn�, �mierteln� sukni� z burego p��tna, oraz na drog� prowadz�c� do szczytu pobliskiego wzg�rza. Kamienie znikn�y i zamilk�y. Wspinaczka, narastaj�cy przedpo�udniowy upa�, a teraz jeszcze mdl�cy, przenikliwy b�l odp�dzi�y uczucia i my�li. Oboj�tnie patrzy�a na stra�nika z wid�ami w r�ku, kt�ry, gdy byli kilkadziesi�t krok�w od celu, wysforowa� do przodu i po�piesznie przerzuci� w krzaki szcz�tki le��ce pod szubienic�. Zaraz te� pod��y�o tam trzech ludzi z drabin� i sznurem, by przygotowa� now� p�tl�. Kat skr�ci� niespodziewanie w bok i odwr�ciwszy si� plecami do t�umu przystan�� przy k�pie zaro�li. S�dzia Tares wyci�gn�� zza pazuchy rulon i spr�bowa� poda� go Molinowi, ale ten pokr�ci� przecz�co g�ow�, wi�c Tares cofn�� si� i sam podszed� do Ridy. - Ridina, c�rka rymarza Dedy - przeczyta� g�o�no. Gwar g�os�w umilk�, a kat odwr�ci� si� szybko i dopi�� spodnie. - Wiosen dziewi�tna�cie, oskar�ona przez czcigodnego pana Dekelo... Zgaszone oczy Ridy zab�ys�y nagle nienawi�ci�. Wyprostowa�a si� nieco, unios�a gow�. - Ty �cierwo - dotar�o do obu pacho�k�w - b�dziesz zdycha�... - ...o to, �e czarami sprowadzi�a �mier� na dwoje jego dzieci, kt�re rzeczonej w opiek� powierzone by�y. - Nienawidz�. Nienawidz�. - Zosta�a uznana winn� i w imieniu naszego najja�niejszego pana Redrena III, dzier�cy Katimy i kr�la Suminoru, skazana na �mier� na sznurze. Podpisali imionami swymi jednomy�lnie s�dziowie Jego Wysoko�ci: Tares, Maron i Molino - ostatni z wymienionych gwa�townie poruszy� grdyk�. - Mistrzu Mefinie, niechaj si� wype�ni! - Tares zwin�� papier i odst�pi� od Ridy. - Nienawidz�. P�tla by�a gotowa. Kat Mefin z Kardy, mistrz cechowy, ucze� s�awnego Jakuba Katimskiego, sprawnie wszed� do po�owy drabiny opartej o poprzeczn� belk� szubienicy, chwyci� rozko�ysany sznur i sprawdziwszy staranno�� przygotowanych w�z��w da� znak czekaj�cym na dole pomocnikom. Podprowadzili Rid�, podnie�li j� do g�ry i z pomoc� stra�nika postawili na trzecim szczeblu. Nie broni�a si�, by�a ju� ca�kowicie bezwolna, tylko jej monotonny szept towarzyszy� ka�dej czynno�ci mistrza. Ten za� po chwili zeskoczy� na ziemi� i stan�wszy z d�oni� opart� o drabin�, pytaj�co popatrzy� na s�dziego Taresa. Odpowiedzi� by� przyzwalaj�cy ruch g�owy. - Nienawidz�! Zatrzeszcza� napinany sznur. Drabiny z g�uchym �omotem uderzy�a o ziemi�. Mefin pewnym ruchem chwyci� wierzgaj�ce nogi, przytrzyma� je i mocno poci�gn�� w d�. W�r�d zgromadzonych rozleg� si� nerwowy �miech, kto� splun��, kto� inny zblad� nagle i chwytaj�c si� za �o��dek z po�piechem ruszy� w powrotn� drog�. Bia�y jak �ciana Molino ch�on�� wszystko szeroko otwartymi oczami. Niebawem kat da� zna�, �e sko�czone. Zebrani poruszyli si� i jak fala zacz�li odp�ywa� ze szczytu Szubienicznego Wzg�rza. Tares zaczeka�, a� podejdzie mistrz Mefin, bez s�owa wr�czy� mu ma�� sakiewk� i do��czy� do pozosta�ych. Nikt nie obejrza� si� ju�, aby nie zobaczy� twarzy patrz�cej za odchodz�cymi. By�o po�udnie. Chmura ods�oni�a powoli pe�ny ksi�yc, a wtedy ska�y, krzewy i trawy zal�ni�y szaro-srebrzystym poblaskiem. Zbudzi�y si� cienie. Lekki powiew wiatru o�ywi� je i poruszy�. Smugi m�tnej po�wiaty rozpe�z�y si� w r�ne strony, a jedna z nich w�lizgn�a si� pod k�p� zaro�li wydobywaj�c z mroku wpatrzony w przestrze� oczod� i dwa rz�dy matowo po�yskuj�cych z�b�w. Jakby onie�mielona lizn�a jeszcze jak�� ko��, po czym cofn�a si� tam, sk�d przysz�a. W �lad za cichn�cym szmerem �odyg i li�ci pop�yn�� d�ugi, przeci�g�y skrzyp. To napr�ona, konopna lina otar�a si� o such� belk�, za� pod�u�na plama czerni na ziemi ruszy�a tam i z powrotem. Nowy podmuch i nowy skrzyp. Monotonna, miarowa melodia, trwaj�ca od kilkunastu godzin. Nag�y dysonans przerwa� �w pos�pny rytm. Kolejny, zanikaj�cy odg�os, zamiast zamrze� przeszed� w gwa�towny trzask. Cie� pod szubienic� zadr�a�, zafalowa� i o�y�! Ostre szarpni�cie zatrz�s�o ca�� konstrukcj�. Nogi Ridy podkurczy�y si� i wyprostowa�y, a ona sama zadygota�a jakby w nowej agonii. Mi�nie zn�w napina�y si� i wiotcza�y w chaotycznych, szalonych zrywach, a piersi raz jeszcze podj�y rozpaczliw� walk� o oddech. Co� na kszta�t ob�oku ksi�ycowego �wiat�a pojawi�o si� tu� nad poprzeczn� belk� szubienicy, z wolna sp�yn�o w d� i niczym mg�a otuli�o szamocz�c� si� posta�. Pomi�dzy tym �wietlistym kokonem a l�ni�c� wysoko na niebie tarcz�, na moment, niczym smuga srebrnego dymu zab�ys� d�ugi i prosty snop blasku. Chwil� p�niej kokon przygas�, skurczy� si�, a mleczna po�wiata pulsuj�c wnikn�a w wisielca. Wystaj�ce spod �miertelnej sukni bose stopy Ridy poruszy�y si� wolno i wypr�y�y tak, jakby chcia�a dotkn�� ziemi czubkami palc�w. Te za� naprawd� wyd�u�y�y si� nieco, lecz wtem wygi�y wraz z ca�ymi stopani tak mocno i nienaturalnie, �e a� chrupn�y p�kaj�ce ko�ci i �ci�gna. Z tych konwulsyjnie drgaj�cych i chrz�szcz�cych bry�, przypominaj�cych p�ki upiornych ro�lin, wykie�kowa�y nagle podobne do hak�w szpony. Po nogach przesz�a kolej na d�onie, g�ow� i reszt� cia�a. Przemiana dope�ni�a si� ca�kowicie. Niebawem na ziemi� opad�y zerwane z przedramion powrozy i strz�py podartej sukni. Potem pazury potwora wczepi�y si� w lin� nad �bem d�wigaj�c cia�o do g�ry. Ostre k�y szybko przegryz�y sznur, po czym w ciszy nad Szubienicznym Wzg�rzem rozleg� si� �oskot towarzysz�cy skokowi z niewielkiej wysoko�ci. Jeszcze tylko gwa�townie zaszele�ci�y krzewy rosn�ce na zboczu i ju� nic nie m�ci�o spokoju nocy. Brzask wydoby� z granatowego mroku du��, nieregularn� bry�� miasteczka Kardy, podzieli� j� na gromad� pomniejszych kontur�w i plam, a te pod dotykiem promieni zacz�y zaraz uwypukla� si� i rozja�nia�, przybieraj�c powoli kszta�t dom�w, dwu-trzypi�trowych kamienic, obronnych mur�w, wie�yczek i baszt. G��wna droga prowadz�ca do bramy odci�a si� jasnoszar� smug� na tle zieleni poboczy, a jako ostatni wyparowa� cie� z g��bi fosy. Zaj�cza� nienaoliwiony ko�owr�t i p�yta zwodzonego mostu zacz�a powoli opada� na drugi brzeg. Gdy by�a o kilka pi�dzi od obmurowanej czerwonym granitem ko�c�wki go�ci�ca, korba musia�a wymkn�� si� z r�k rozespanego stra�nika i platforma z drewnianych bali nabijanych �elaznymi �wiekami z piekielnym rumorem wyr�n�a o kamienie. Brz�k �a�cuch�w i t�py dudni�cy �omot przetoczy�y si� po okolicy. Na ten odg�os otworzy�y si� drzwi przydro�nej gospody odleg�ej od mostu o par� strzela� z �uku. Wyszed� z niej jaki� cz�owiek. Chwil� posta� na ganku, po czym niepewnie, na mi�kkich nogach pocz�apa� w kierunku bramy. Szed� d�ugimi, z rozmachem zakre�lanymi zakosami, wyra�nie zadowolony, �e nikogo nie musi o tej porze wymija�. Nagle stan�� gwa�townie w po�owie drogi i uwa�nie przypatrzy� si� kszta�towi le��cemu w rowie ci�gn�cym si� wzd�u� traktu. Jeszcze jeden, dwa kroki. Zd�awiony krzyk, zwrot i szale�czy zryw. Potkn�� si�, run�� jak d�ugi, wstaj�c przez moment bieg� na czworakach i zn�w pop�dzi� wrzeszcz�c i wymachuj�c r�kami. W drzwiach gospody zaczepi� butem o pr�g i wraz z tumanem py�u zatrzyma� si� na najbli�szym stole. - Gambo, czy ci na rozum pad�o?! - karczmarz Riken odstawi� kufel, kt�ry w�a�nie wyciera�, i wyszed� zza kontuaru. - No, co ty? Tamten dysz�c ci�ko i wyrzucaj�c z siebie pojedyncze, niezrozumia�e okrzyki, chwyci� karczmarza za r�kaw koszuli i poci�gn�� do wyj�cia. - Kat... Mefin..., p-pomocnik... - wykrztusi� dopiero na zewn�trz. - Gdzie?! ...
ZuzkaPOGRZEBACZ