Matuszkiewicz Irena - Ostatni sprawiedliwy(1).pdf

(797 KB) Pobierz
1069529163.001.png
Irena Matuszkiewicz
1069529163.002.png
Ostatni sprawiedliwy
Dom pękał w szwach od gości. Co prawda zjechały raptem cztery osoby, jednak budynek był mały,
wiekowy i miał prawo pękać. Jego właścicielka, Barbara Kurczyłłówna, od lat nie wydawała
przyjęć, bo też ludzie z jej pokolenia dawno zmienili ziemski żywot na inny, może nawet niebiański,
więc pojawiali się jedynie w snach, czasem we wspomnieniach. Miesiąc wcześniej odszedł
najstarszy brat, Władysław, senior rodu Kurczyłłów. Średni brat, Henryk, marynarz i obieżyświat,
zmarł wiele lat temu, a Barbara, najmłodsza z rodzeństwa, przekroczyła dziewięćdziesiątkę i wciąż
trwała na posterunku.
Jako kobieta niezamężna i bezdzietna skierowała swoje uczucia na dzieci i wnuczęta braci. Czuła się
potrzebna, ponieważ w swoim mniemaniu sprawowała funkcję strażniczki rodzinnych tradycji. Na
odległość co prawda, ale z ogromnym zapałem ciotkowała i babkowała potomkom świetnego rodu.
W
odpowiedzi na obszerne memoriały, dotyczące spraw rodzinnych bądź ogólnego zdziczenia
obyczajów, dostawała skromne karteczki na Boże Narodzenie, na Wielkanoc i czwartego grudnia na
imieniny. I na tym właściwie skończyłyby się kontakty, gdyby nie Emilka, wnuczka Henryka, która
żywo interesowała się losem staruszki, wpadała do niej dość często, a jeszcze częściej telefonowała.
Spóźnione rodzinne spotkanie związane było ze schedą po zmarłym Władysławie. Lada dzień majątek
miał przejść w obce ręce, co Barbarę przejęło taką zgrozą, że zwołała rodzinny sejmik. Za namową
mecenasa Lamety i przy pomocy opiekunki Haliny Lipki rozesłała pięć listów do żyjących członków
rodziny, a więc do dwójki dzieci swoich braci oraz do dzieci ich dzieci, czyli do przyszywanych
wnucząt. Na apel babki odpowiedziały jedynie wnuczęta. Z
Norwegii przyleciał Feliks, wnuk Władysława. Wnukowie Henryka mieli znacznie bliżej: z Ostródy
przyjechał Leszek, a z Torunia jego siostra Emilka Korycka. Ta ostatnia nie ruszała się nigdzie bez
męża Waldemara. Koryccy zjawili się u babki pierwsi i Emilka od progu zapowiedziała, że bierze na
siebie obowiązki pani domu. Raz, że czuła się związana z babką bardziej niż kuzyni, a dwa, że lepiej
od nich znała się na powlekaniu pościeli i szykowaniu śniadań.
Oczywiście była jeszcze nieoceniona Halina Lipka, lecz ona miała sprawować pieczę nad staruszką,
nie nad jej gośćmi. Zresztą Emilka i tak pięciu minut nie usiedziała spokojnie. Jeśli wierzyć jej
mężowi, pod rudą strzechą loków palił się żywy ogień. Temperament i urodę Emilia odziedziczyła
po ojcu, więc nie była zbyt podobna do Kurczyłłów. Prawdę mówiąc, nie była w ogóle podobna do
rodziny matki: ani po wierzchu, ani w środku. Kurczyłłowie odznaczali się posturą słuszną, można
powiedzieć, kwadratową, poruszali się i mówili ze spokojem i dystynkcją odziedziczoną po
kresowych przodkach.
Ojciec Emilii nie miał ze szlachecką sferą nic wspólnego, poza żoną, oczywiście. Córka wdała się w
niego jota w jotę. Nie przywiązywała wagi do dóbr doczesnych, była radosna i energiczna. Jak
pracowała, to pracowała, ale jak już się bawiła, to na całego.
Młodzi członkowie rodziny Kurczyłłów zjeżdżali w czwartek i piątek, a na sobotę Emilka
zaplanowała kolację w ogrodzie. Meszki po opryskach właśnie wyzdychały, komary przymulone
suszą wzięły na przeczekanie i można było spokojnie rozkoszować się wieczornym chłodem. Nikomu
nie chciało się siedzieć w nagrzanych murach, nawet seniorce długowiecznego rodu, mimo że
ostatnio wciąż narzekała na chłód.
W domu babki Barbary nie było urządzenia do grillowania, takiego najprostszego, na cienkich,
chwiejnych nóżkach. Emilka wyznaczyła dwu ochotników i - nie bacząc na protesty ani na upał -
wysłała ich do śródmieścia.
Przykazała, by dodatkowo kupili węgiel drzewny oraz piwo - i więcej nie zawracała sobie głowy
techniczną stroną przedsięwzięcia. Sama pobiegła po karczek i skrzydełka, a po drodze zajrzała do
Bulwickich, sąsiadów babki zza wschodniego płotu. Pożyczyła od nich kilka krzesełek ogrodowych,
wymieniła najświeższe ploteczki oraz zaprosiła Jacka z Izą i wnukiem Danielem na wieczór.
Bulwiccy byli jedynymi sąsiadami, których Barbara Kurczyłłówna nie tylko poważała, ale także
włączyła do rodziny, zachęcając, by nazywali ją babcią. Podobnego wyróżnienia nie dostąpili
Cieplakowie, ci od strony zachodniej. Wystarczyło porównać żywopłoty: między Barbarą i
Bulwickimi rosły niewysokie pięciorniki, a od strony Cieplaków kłębił się gąszcz leszczyny, zza
którego nic nie było widać. Cieplakowie nie mieli prawa wstępu do ogrodu Barbary, gdzie rośliny
rosły, jak same chciały, a najbujniej te dzikie. Obie posesje oddzielał mur zieleni, zza którego
wyłaniały się fragmenty domu.
Barbara popatrywała na ten budynek z wielką nostalgią.
Około szóstej wszystko było już przygotowane do ucztowania, łącznie z nowym grillem. Sąsiad Jacek
Bulwicki nie bardzo się znał na przyjęciach ogrodowych, kiedy jednak Emilka wyznaczyła go na
swojego pomocnika, zgodził się bez szemrania. Mimo gorąca machał szczypcami, zaglądał pod
pokrywę i uwalniał zapachy przyprawiające głodnych o ślinotok. Był zapalonym myśliwym, a do
tego gawędziarzem lubującym się w opowieściach ociekających posoką. Myśliwi kochają takie bajki
i nic nie jest w stanie ich zniechęcić, nawet wstręt na twarzach słuchaczy. Bulwicki odgrywał scenę
tropienia rannego koziołka, udawał, że strzela z metalowych szczypiec, i pląsał wokół grilla w
dzikim tańcu, który ogromnie się podobał sześcioletniemu Danielowi.
Chłopiec kręcił się pod nogami, na krok nie chciał odejść od rozgrzanego piecyka i nic sobie nie
robił z przerażonych okrzyków babci Izy w rodzaju:
„Danielu, uważaj, bo się poparzysz!”. Dopiero Leszek Kurczyłło spojrzał na malca poważnie spod
gęstych brwi i powiedział tonem nieznoszącym sprzeciwu:
- Albo idziesz stąd natychmiast, albo osobiście dopilnuję, żeby zaraz po kotletach dziadek ciebie
ustrzelił i upiekł na ruszcie. Będziesz smakować jak małe koźlątko.
Daniel znał się na żartach, jednak zwiodła go sroga mina i kategoryczny głos obcego pana. W
sprzeczki wolał nie wchodzić, ale też nie chciał zbyt szybko kapitulować.
- Jestem cały w zarazkach, bo się dzisiaj nie myłem - zawołał.
Leszek wzruszył ramionami.
- Ogień zabije zarazki - wyjaśnił zwięźle. - Resztę załatwi pieprz.
Chłopiec odwrócił się na pięcie i pobiegł w głąb ogrodu. Nie był to dla niego teren zupełnie obcy,
bywał u dziadków bardzo często, więc przy okazji przesiadywał z babcią Izą u sąsiadki zza płotu. Z
wielką ciekawością patrzył na staruszkę, której młodość umiejscawiał mniej więcej w epoce
lodowcowej.
Próbował podpytywać ją o wędrówkę Manfreda, jednak przyszywana prababcia nie kojarzyła
Manfreda z mamutem, przyjacielem Sida i Tygrysa, tylko z jakimś Mordredem, podobno siostrzeńcem
króla Artura. Daniel jak dotąd nie słyszał o królu, a kiedy jeszcze się okazywało, że prababcia też nie
znała tego Artura, tracił zainteresowanie dla przeszłości i oddawał się ciekawszym zajęciom.
Ledwie chłopiec zniknął w wysokim zielsku, Emilka się roześmiała.
- Ładnie to tak straszyć dzieci? - spytała.
Jej brat nie wyglądał na skruszonego.
- Nikogo nie straszyłem - wyjaśnił z powagą. - Postawiłem przed młodym alternatywę: albo sobie
pójdzie, albo da się upiec. Jak widać, wybrał rozsądne wyjście.
- A gdyby wybrał mniej rozsądnie, to co byś zrobił? - dociekała Emilka.
- To już byłoby zmartwienie dziadka. Ja byłbym za upieczeniem.
- Pan oczywiście żartuje? - upewniła się Iza Bulwicka, babcia kandydata na pieczyste.
- A kto go tam wie! - wykrzyknęła rozbawiona Emilka. - To zawodowy policjant, i tak trzeba na
niego patrzeć. Z kim on przestawał całe życie? Ze zboczeńcami, z bandytami, więc mógł się do nich
upodobnić.
Iza poczuła wyraźną antypatię do Leszka Kurczyłły.
Uwierzyć mu nie uwierzyła, jednak sam pomysł uznała za kompletnie głupi. A jak pomysł, to i
pomysłodawcę.
Na szczęście nadeszła pora kolacji, więc darowała sobie uszczypliwości i poszła szukać wnuka.
Goście przy ogrodowym stole zabrali się do jedzenia.
Barbara Kurczyłłówna, otulona lekkim błękitnym kocykiem, przypominała kruchą, aczkolwiek dość
pokaźną lalkę. Cerę miała jasną, do złudzenia przypominającą mocno zgnieciony kawałek jedwabiu
w kolorze kości słoniowej. Brązowe oczy rozglądały się wokół żywo i przytomnie. Dla wygody
opiekunka posadziła ją na wózku inwalidzkim. Taki wózek łatwiej było przepchać z domu do ogrodu,
łatwiej też staruszkę otulić, a nawet nakarmić kaszką z jabłkami. Danie było pomysłem opiekunki,
Haliny Lipki, i wyszło na to, że Lipka spokojnie mogła sobie tę kaszkę zjeść sama. Barbara
Kurczyłłówna przełknęła dwie pierwsze łyżki, po czym zdecydowanym, choć cichym głosem
poprosiła o to, co jedli wszyscy, czyli o kawałek kotleta. Zgodziła się, żeby to był kawałek chudy i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin