Jack Higgins -- Gra dla bohaterów.rtf

(602 KB) Pobierz

JACK HIGGINS

 

 

GRA DLA BOHATERÓW

 

Z angielskiego przełożył JULIUSZ GARZTECKI

Tytuł oryginału: A GAME FOR HEROES


Mojej żonie i dzieciom, które dobrze znają Plażę Steinera.

 

Zwykle mężczyźni umierają na wojnie, gdy nic na to nie mogą poradzić i zostają pokonani przez niekorzystną sytuację.


Od Autora.

 

Okupacja niemiecka Wysp Normandzkich w latach 1944-1945 jest faktem historycznym, ale wiem z całą pewnością, że na mapie tego obszaru nie znajduje się wyspa St-Pierre. Dzięki temu nie muszę chyba zapewniać, że wszystkie postacie i wydarzenia w tej opowieści są fikcyjne. Nie ma więc ona związku z osobami żyjącymi.

J.H.


Prolog - Piękny poranek na umieranie

 

O świcie wraz z przypływem zaczęły pojawiać się ciała - splątane, wynurzające się z fal przyboju na plażę, która leżała o jakieś sto stóp poniżej mojej kryjówki.

Z oczywistych przyczyn zatoczka zwana była Podkową. Jako chłopak pływałem w niej więcej razy, niż potrafiłbym spamiętać, a podczas odpływu była tam znakomita plaża. Ale teraz wybrzeże było nadzwyczaj niegościnne, usiane minami dusiło się pod zwałami drutu kolczastego, napiętego na pordzewiałych, stalowych lancach. W ten zimny kwietniowy poranek nie było to stosowne miejsce pobytu ani dla żywych, ani dla umarłych.

Padał drobny deszczyk, a przy porannej mgiełce widzialność była tak kiepska, że nawet Fort Victoria, położony na skalistym przylądku o ćwierć mili stąd, był ledwie widoczny.

Z wodoszczelnej puszki wyciągnąłem papierosa, zapaliłem i siedziałem na miejscu, obserwując, jak do zatoczki wpływa coraz więcej ciał. Nie robiłem tego, aby zaspokoić jakąś niezdrową ciekawość. Przed zapadnięciem ciemności nie mogłem tak po prostu opuścić schronienia wśród ciernistych krzaków janowca. Na tak maleńkiej wysepce schwytano by mnie z pewnością, gdybym poruszał się w świetle dziennym, a już szczególnie teraz, kiedy było wiadomo, że tu przebywam.

W ciągu pięciu lat wojny zobojętniałem na śmierć, nawet najpaskudniej wyglądającą. Dawno minął czas, gdy widok zwłok wywoływał we mnie jakiekolwiek uczucia. Zbyt wiele ich widziałem. Jedynym istotnym faktem była tylko sama śmierć. Pode mną Brytyjczycy i Niemcy pływali razem, i z takiej odległości nie można było ich odróżnić, a to już czegoś dowodziło.

Rozprysnęła się kolejna fala, ciskając jakieś ciało wysoko w powietrze i zanosząc je na plażę, dalej niż inne. Gdy wylądowało, wybuchła mina i ciało znów zostało rzucone w górę z dzikim wymachem rąk, jak gdyby zachowało się w nim jeszcze nieco życia. To zaś, co z niego pozostało, wybuch przerzucił na druty, gdzie zawisło niczym kawał surowego mięsa.

W mniej więcej dziesięć minut później napłynęły następne zwłoki, podtrzymywane żółtą kamizelką ratunkową. Morze cofnęło się z rozgłośnym mlaśnięciem, pozostawiając ciało leżące twarzą w dół. Wyglądało, jakby poruszało się odrobinę. Z początku myślałem, że ulegam złudzeniu. Mógł to być efekt gry światła albo choćby tego, że ciało w nadmuchanej kamizelce ratunkowej w płytkiej wodzie poruszało się inaczej niż inne.

Ale pomyliłem się. Gdy znów na plażę opadła kurtyna zielonej piany, uniosło się ramię, a dłoń jak gdyby chwytała palcami powietrze, mnie zaś wydało się, że słyszę, jak człowiek popychany ku drutom wydaje słabe krzyki.

Przez następne dwie, może trzy minuty nie dosięgały go kolejne fale. Leżał zupełnie wyczerpany, lecz gdy nadpłynął wielki grzywacz i przydusił go do piasku, próbował się podnieść. Po cofnięciu się fali, człowiek jeszcze żył. Ale to przedstawienie w dole mogło mieć tylko jedno zakończenie.

Przycupnąłem, osłonięty krzakami janowca, czekając, co nastąpi. Cokolwiek by się stało, nie chciałem, aby pozwoliło mi grać bohatera. To, co się potem zdarzyło, nadeszło z zupełnie nieoczekiwanej strony: od załamania w klifie, na prawo ode mnie, gdzie ku plaży opadała wąska ścieżyna.

Najpierw usłyszałem podniecone, wołające głosy, a potem ukazało się i zatrzymało na szczycie pagórka, o jakieś pięćdziesiąt stóp powyżej morza, pół tuzina ludzi. Byli to robotnicy z Organizacji Todta [1], garstka nieszczęśników przywiezionych tu z Francji do pracy nad fortyfikacjami wyspy. Ci wyglądali na brygadę budującą drogi, gdyż nieśli kilofy i łopaty. Nie było przy nich straży, co zresztą nie dziwiło. Przecież wyspa stanowiła więzienie tak dobrze strzeżone, jak każde inne.

Wyglądało, że się kłócą. Następnie jeden z nich ruszył przed siebie i zaczął zsuwać się po zboczu w kierunku plaży. Gdy do końca brakowało mu dziesięciu, może piętnastu stóp, zeskoczył na miękki piasek, podniósł się i zbliżył do drutów. Był to dzielny człowiek, ale teraz znalazł się bliżej śmierci, niż mógł zdawać sobie sprawę.

Znów nadpłynęła wielka fala, wyrzucając kolejne zwłoki na pole minowe. Nastąpił nagły wybuch i przez chwilę morze wrzało. Gdy się cofnęło, zauważyłem ze zdumieniem, że człowiek w żółtej kamizelce ratunkowej jeszcze żyje.

Ale wiele czasu mu nie pozostało. Teraz potrzebował już cudu, a wszystko wskazywało, że cudem okaże się Owen Morgan. Gdy pracownik Todta, który przed chwilą padł na twarz, podniósł się i zatrzymał z wahaniem, uświadomiłem to sobie wyraźnie. Ten człowiek wiedział już o minach i tylko głupiec mógłby się zapędzić w taką śmiertelną pułapkę - głupiec lub ktoś, komu specjalnie nie zależało ani na życiu, ani na śmierci.

Z uchwytu przy pasku na plecach wydobyłem mauzera z cebulastym esesmańskim tłumikiem i wsunąłem do kieszeni mego krótkiego, dwurzędowego płaszcza. Następnie zdjąłem płaszcz i wepchnąłem do szczeliny w głębi nawisu skalnego, pod którym się ukrywałem. Nóż przełożyłem do prawej kieszeni. Był to sprężynowiec, otwierany jedną ręką, co mogło się okazać przydatne w wodzie.

Cóż jeszcze? Moje wojskowe znaczki tożsamości. Sprawdziłem, że spoczywają spokojnie w sekretnej kieszonce pasa, choć tam, gdzie się wybierałem, niewiele mogłem mieć z nich pożytku. To samo dotyczyło czarnej łaty, przykrywającej to, co pozostało z mego prawego oka; prawie o niej zapomniałem. W takim przyboju wątpliwe, czy utrzymałaby się na miejscu. Ściągnąłem ją i zawiesiłem na szyi na elastycznej taśmie.

W krainie ślepców jednooki jest królem. Bóg jeden wie, czemu ten cytat przyszedł mi na myśl, gdy zszedłem dwadzieścia, może trzydzieści stóp w dół wąską szczeliną i wynurzyłem się na półce skalnej. Robotnicy Todta na zboczu pagórka natychmiast dostrzegli mnie, ale człowiek na plaży był znów koło drutów, szukając przejścia.

- Niedobrze... za wiele min! - wrzasnąłem po francusku. - Zostaw to mnie!

Odwrócił się zaskoczony i podniósł głowę, gapiąc się tępym wzrokiem. Wobec tego, na wszelki wypadek, powtórzyłem mu to po angielsku i niemiecku. Tuż pode mną była skałka wysunięta o jakieś trzydzieści stóp nad głęboką wodą. Gdy miałem dwanaście lat, skoczyłem stamtąd, by zrobić wrażenie na Simone. Tak się przestraszyła, że przez cały tydzień nie chciała ze mną rozmawiać. Przypomniałem to sobie tak wyraziście, że zatrzymałem się na chwilę.

Ładny poranek... piękny poranek na umieranie. Szybko zaczerpnąłem powietrza i skoczyłem.

Było zimno; tak zimna potrafi być tylko Cieśnina Kaletańska, gdy Atlantyk wpływa do niej prosto z Nowej Fundlandii. Zanurzyłem się głęboko, a kiedy porwał mnie prąd, zacząłem kopać z całej siły.

Byłem ubrany w drelichowe spodnie i rybacki sweter z Guernsey, a na nogach miałem płócienne pantofle ze sznurkowymi podeszwami. Nie zdjąłem tego z całym rozmysłem. Gdy się płynie w zimnej wodzie, odzież pomaga utrzymać ciepło ciała. Tak było i tym razem. Wynurzyłem się na powierzchnię i zacząłem płynąć, by przebyć owe sto jardów, dzielące mnie od Podkowy.

Wielki przypływ, przeciskając się między archipelagiem Wysp Normandzkich, podnosi poziom wód w zatoce St-Malo nawet o trzydzieści stóp. Czułem, jak jego nieubłagana siła pcha mnie naprzód, a fale zmienia w grzywacze, które w potężnej, nieustannej procesji łamały się na plaży.

Samo płynięcie nie było szczególnym wyczynem. Musiałem tylko unosić się na wodzie, a siła prądu dokonywała całej reszty. Widziałem, że robotnicy Todta stoją na zboczu pagórka, w zielonym załamaniu klifu; że po drugiej stronie drutów znajduje się człowiek - a wtedy wielka fala chwyciła mnie żelaznym uściskiem i poniosła przed siebie z zaiste wielką szybkością.

Dotknąłem piasku, wyciągnąłem ręce, by poszukać jakiegoś bezpiecznego punktu zaczepienia, morze odstąpiło, a ja znalazłem się wysoko na plaży. Człowiek w żółtej kamizelce był nie dalej niż o dziesięć jardów w lewo ode mnie. Nadbiegła kolejna fala, a ja podniosłem się na jedno kolano. Gdy zaczęła się cofać, już stałem na nogach i szedłem w stronę leżącego.

Miał może siedemnaście lat - młody marynarz niemieckiej marynarki wojennej; sądząc z odznaki na rękawie, był telegrafistą. Jego lewe ramię i przedramię stanowiły krwawą miazgę, co oczywiście wyjaśniało, czemu nie potrafił uratować się bez pomocy.

W tej chwili sięgał, by chwycić drut kolczasty. Dobrnąłem do niego, przyklęknąłem na jedno kolano i odwróciłem go. Miał ciemne, zaszklone oczy, patrzące przeze mnie gdzieś w dal, oczy człowieka nierozumiejącego, co się z nim dzieje. Było oczywiste, że znajduje się w głębokim szoku. Objąłem go ramieniem, a kolejna fala przewaliła się przez nas. Gdy otrząsnąłem z oczu słoną wodę, dostrzegłem, że robotnicy Todta schodzili ścieżką w dół w towarzystwie trzech niemieckich żołnierzy. Dwóch z nich trzymało pistolety maszynowe.

Któryś zawołał do mnie, ale jego głos utonął w ryku kolejnej, nadpływającej fali. A potem, podczas chwilowej ciszy, zarżał koń. Spojrzałem do góry i na szczycie pagórka zobaczyłem Steinera wierzchem na siwej klaczy.

Zawołał do ludzi w dole, polecając im, by zostali na miejscach, oni zaś usłuchali natychmiast. Nie zdziwiło to mnie, bo Steiner był właśnie takim człowiekiem. Zszedł ścieżką, dołączył do nich, nastąpiła szybka rozmowa, a potem jeden z żołnierzy wspiął się do góry, tam gdzie klacz pasła się spokojnie, i zniknął za grzbietem wzniesienia.

Dwaj pozostali odgonili robotników Todta do tyłu, Steiner zaś zszedł jeszcze niżej, niosąc w lewej dłoni trzy granaty trzonkowe. Miał na sobie trzyćwierciowy płaszcz z czarnym, futrzanym kołnierzem. Przypadkiem wiedziałem, że tego rodzaju płaszcze stanowią regulaminowy przydział tylko dla sztabowych oficerów rosyjskich. Czapkę Dywizji Brandenburskiej nosił włożoną pod kątem ściśle obowiązującym i ani na włos inaczej. Zatrzymawszy się po drugiej stronie drutu, uśmiechnął się.

- Spodziewałem się, Owenie Morgan, że do tej chwili będziesz się już znajdował daleko stąd. Co się stało?

- Najściślej opracowane plany, i tak dalej - powiedziałem. - Czy to ma znaczenie?

- Rzeczywiście nie. Co tam masz?

- Jednego z waszych... telegrafistę z E-boata [2].

- Będzie żył?

- Tak sądzę.

- Dobrze. Nie ruszaj się ani na krok.

Odszedł plażą na dwadzieścia, może trzydzieści jardów. Kolejna fala rozbryzgnęła się na brzegu. Ta była duża; dość wielka, by przerzucić nas obu za druty. Z zaciśniętymi zębami trzymałem się, jak mogłem.

Chłopak był nieprzytomny. Wiedziałem o tym, wynurzając się spod wody. Równocześnie ujrzałem, jak Steiner przerzuca nad drutami pierwszy granat. Dwa wybuchy, a po nich trzeci, spowodowany wzajemnym detonowaniem się min. Steiner odwrócił się na chwilę, znikając z pola widzenia za zasłoną dymu i piasku. Gdy opadła, podszedł bliżej, przyjrzał się stworzonej przez siebie nieregularnej wyrwie w systemie obronnym plaży, a potem cisnął następny granat.

Znowu nadbiegły fale, jeszcze większe niż dotychczas. Zacząłem odczuwać zmęczenie. Miałem za sobą długą noc, po której nastąpił cholerny poranek. Kiedy wychyliłem się spod wody, by zaczerpnąć powietrza, padł trzeci granat.

Rozległy się cztery bardzo wyraźne wybuchy, a gdy umilkło ich echo, piasek i dym uniosły się gęstą chmurą.

Krzyczały ptaki, krążąc wysoko w górze, zrywając się ze swych miejsc na klifie - alki, kormorany, mewy. A samotny petrel przeleciał nisko przez chmurę dymu jak lądujący bombowiec, prosto i dokładnie, muskając powierzchnię wody, gdy odlatywał na morze.

Steiner stał przy drutach, na początku nierównej ścieżki, którą wybił wybuchami aż do linii wody. Pomachał ręką, a ja zawołałem do niego ostrym tonem:

- Uważaj... nie ma żadnej pewności, że załatwiłeś je wszystkie.

- Jest tylko jeden sposób, by to sprawdzić - odpowiedział.

Poszedł przed siebie tak spokojnie, jakby odbywał niedzielny, popołudniowy spacer w parku, zatrzymując się tylko po to, by kopnięciem usunąć sobie z drogi splątany kłąb drutu. Rozchlapując wodę, posuwał się w moją stronę.

Nagle rozległ się ryk silnika. Na szczycie wzgórza pojawił się i zahamował terenowy volkswagen. Paru żołnierzy wysiadło i zaczęło brnąć po zboczu w stronę plaży. Steiner zignorował ich całkowicie.

- Przykro mi - powiedział - teraz niewiele mogę zrobić, chyba to rozumiesz?

- Oczywiście.

- Czy masz jakąś broń?

- Tylko nóż.

- Daj mi go.

Wsunął nóż do kieszeni, a rękę włożył pod ramię młodego marynarza.

- Wyciągnijmy go stąd, nim umrze nam na rękach. Ta sprawa może ci bardzo dopomóc.

- U takiego człowieka jak Radl? Chyba żartujesz.

Wzruszył ramionami.

- Wszystko jest możliwe.

- Na tym najgorszym z możliwych światów - zacytowałem, umyślnie zniekształcając tekst. - Zajmij się Simone, proszę tylko o to, i zapomnij, że była jakaś ubiegła noc.

Po prostu trzymaj ją z dala od tej sprawy. Nie trać czasu na mnie. Jestem tylko chodzącym trupem i obaj o tym wiemy.

- Poświęciłeś się, by uratować niemieckiego żołnierza.

To się musi liczyć. Wiadomo, że nawet Radl czasami wysłuchuje rzeczowych argumentów.

- Argumentów starszego sierżanta? - Roześmiałem się. - Nie należy to do zwyczajów wielu pułkowników, których poznałem w większości armii, włączając w to moją własną.

Pokaże ci drzwi, i nie tylko.

- O, nie - odparł cicho. - Przenigdy, przyjacielu. - Już się nie uśmiechał.

Pobrnęliśmy przez przybój, z chłopcem między nami, a potem, potykając się, przez wyrwę w drutach. Czekający po drugiej stronie ludzie należeli do policji wojskowej. Nosili mosiężne ryngrafy, które odróżniały ich tak wyraźnie od zwykłych żołnierzy, jak czerwone czapki brytyjskich żandarmów. Było ich czterech: trzech kaprali i major. Dwóch wzięło od nas chłopca, ostrożnie ułożyło na noszach i udzieliło mu pośpiesznie pierwszej pomocy.

Steiner odstąpił na jard czy dwa i zaczął otrzepywać płaszcz z piasku. Major zbliżył się i przyjrzał mi się uważnie.

- Kim jesteś? - zapytał złą francuszczyzną.

Jak sądzę, nie wiedział, co o mnie myśleć. Nie było to zaskakujące, jeśli wzięło się pod uwagę moje ubranie i poszarpaną bliznę, przecinającą puste miejsce, gdzie kiedyś miałem prawe oko, i policzek. Steiner odpowiedział za mnie.

- Majorze Brandt, ten dżentelmen jest brytyjskim oficerem, który właśnie poświęcił swą wolność, by uratować życie niemieckiego marynarza.

A Brandt przyjął to nawet nie mruknąwszy, choćby z powodu tonu głosu sierżanta. Zawahał się na moment, a potem zwrócił się do mnie w całkiem przyzwoitej angielszczyźnie.

- Zechce pan się przedstawić.

- Nazywam się Morgan. Mój numer służbowy dwadzieścia jeden-zero trzydzieści osiem-dziewięćset trzydzieści. Jestem podpułkownikiem.

Strzelił obcasami i wydobył srebrną papierośnicę.

- Czy mogę pana poczęstować papierosem, pułkowniku?

Myślę, że dobrze by panu zrobił.

Przyjąłem poczęstunek, a następnie podany mi ogień i z wielką przyjemnością wciągnąłem dym w płuca. Ostatecznie mógł to być jeden z moich ostatnich papierosów.

- A teraz - kontynuował uprzejmie - muszę pana poprosić o towarzyszenie mi do Platzkommandantur w Charlottestown, gdzie pułkownik Radl, pełniący obowiązki gubernatora wojskowego St-Pierre, niewątpliwie będzie chciał z panem porozmawiać.

Miło to było powiedziane. Ruszyłem przed siebie, ale Steiner zagrodził mi drogę. Zdjął rosyjski płaszcz wojskowy i trzymał go w pogotowiu.

- Jeśli pułkownik pozwoli - oświadczył z lekkim, ironicznym uśmieszkiem.

Dopiero gdy się weń ubrałem i poczułem ciepło futrzanej podszewki, zdałem sobie sprawę, jak mi zimno.

- Dziękuję, starszy sierżancie - odrzekłem. - Za to i parę innych rzeczy.

Strzelił obcasami, zasalutowawszy przy tym w sposób, który ucieszyłby serce najbardziej wymagającego instruktora musztry w całej Brygadzie Gwardii.

Jazda przez Charlottestown była dla mnie najdziwniejszym przeżyciem ze wszystkich dotychczas. Te same brukowane ulice, domy w stylu stanowiącym mieszaninę prowincjonalnej Francji i georgiańskiej Anglii, ogrody otoczone wysokimi murami, by chronić przed stale wiejącymi wiatrami. Wszystko było jak zawsze, a jednak nie takie.

To nie z powodu betonowych bunkrów, drutu kolczastego, zniszczenia portu przez bomby - najoczywistszych oznak trwającej wojny. To dzięki dwujęzycznym, niemiecko-angielskim drogowskazom, zupełnie tu niepasującemu esesmanowi, który zatrzymał się, by zapalić papierosa, przed starym urzędem pocztowym, gdzie na szyldzie ciągle widniał napis Royal Maił, oraz szarozielonym mundurom i samochodom z wymalowanymi swastykami, zaparkowanymi na placu noszącym imię Palmerstona [3]. W sumie wszystko nadawało otoczeniu dziwaczną atmosferę nierzeczywistości. Bardzo trudno było mi pozbyć się tego wrażenia.

Wóz terenowy, z którego wysiedliśmy na placu, odjechał z rannym marynarzem. Resztę drogi przebyliśmy pieszo, wspinając się po stromym bruku Charlotte Street, obok sklepów świecących pustkami. Wszędzie widać było potrzaskane szyby okienne, odłażącą farbę i czuło się w powietrzu powszechny rozkład. Nic dziwnego po pięciu latach okupacji.

Platzkommandantur, siedziba niemieckiej administracji cywilnej - choć niewielu było tu cywilów, którymi mogliby rządzić - mieściła się w przedwojennym oddziale Banku Westminster na tej wyspie. Założyłem tam kiedyś rachunek osobisty, a wedle wszelkich przepisów miałem go w dalszym ciągu. Dzięki temu przejście pod granitową arkadą bramy odczułem jako interesujące doświadczenie.

Za mahoniowym kontuarem pilnie pracowało trzech umundurowanych urzędników, a dwaj wartownicy, stojący po obu stronach drzwi dawnego biura dyrektora oddziału, należeli do spadochroniarzy SS. Ta para robiła wrażenie największych twardzieli, jakich widywałem, a każdy z nich miał Żelazny Krzyż II klasy oraz wstążkę za kampanię w Rosji. Odbyli długą drogę ze Stalingradu lub skądkolwiek się tu wzięli.

Brandt pierwszy wszedł do środka, my czekaliśmy. Steiner nawet nie próbował się odezwać. Stał przy oknie i wyglądał na ulicę. Po paru minutach Brandt zawołał go i Steiner wszedł do gabinetu. Czekałem. Dwaj esesmani patrzyli poprzez mnie w przestrzeń. Wreszcie drzwi się otwarły i znów pojawił się Brandt.

- Proszę wejść, pułkowniku Morgan - powiedział uprzejmie. Gdy ruszyłem przed siebie, rozkazał wartownikom stanąć na baczność.

Sądzę, że najbardziej zaskakującą cechą Radla była jego fizyczna masa. Sama cholerna potęga ciała tego człowieka. Musiał mieć co najmniej sześć stóp i trzy albo cztery cale wzrostu i nie mógł ważyć mniej niż szesnaście, siedemnaście kamieni [4].

Odniosłem wrażenie, że przed chwilą pracował w koszuli, bo w momencie gdy wchodziłem, kończył dopinać guziki munduru. Obrzuciwszy go pierwszym, szybkim spojrzeniem, zauważyłem kilka rzeczy. Godło SS na kołnierzu i odznaczenia, a wśród nich Złoty Niemiecki Krzyż, noszony na prawej piersi, co oznaczało, że został mu nadany za dzielność w obliczu nieprzyjaciela, oraz Złota Odznaka Partyjna, nadawana wyłącznie ludziom, którzy byli członkami partii hitlerowskiej przed objęciem przez nią władzy w 1933 roku.

Jego twarz, z wielkim, wypukłym czołem, mogła należeć do jakiegoś fanatycznego Okrągłogłowego [5] - człowieka płomiennie wołającego do Pana, głośno modlącego się na kolanach i jednym tchem interpretującego Słowo Pańskie jako wezwanie do palenia żywcem młodych kobiet uznanych za czarownice.

Nie wstał z miejsca, oparłszy obie ręce na biurku.

- Pańskie nazwisko, stopień wojskowy i numer służbowy.

Mówił fatalną angielszczyzną, ja zaś odpowiedziałem po niemiecku. Nie okazał najmniejszego zdziwienia i kontynuował w tym samym języku:

- Czy może pan to udowodnić?

Pogrzebałem w pasie i okazałem mój znaczek identyfikacyjny. Podałem mu przez biurko i czekałem, on natomiast przyjrzał mu się z całą powagą. Odłożył znaczek na biurko i pstryknął palcami na Brandta, a nie na Steinera.

- Krzesło dla pułkownika.

Potrząsnąłem głową.

- Będę stał. Skończmy z tym szybko.

Nie próbował się sprzeczać, natomiast wstał z miejsca. Jak przypuszczam dlatego, że jego szacunek dla właściwych form ucierpiałby, gdyby dwaj starsi oficerowie nie spotykali się na zasadach absolutnej równości. Nawet jeśli miał zamiar rozstrzelać mnie tegoż popołudnia.

Przysiadł na brzegu biurka.

- Owen Morgan? To wydaje mi się interesujące. Czy wie pan, że tak samo nazywa się łódź ratunkowa na tej wyspie?

Nie było powodu, by ukrywać fakty.

- Została nazwana imieniem i nazwiskiem mego ojca.

Urodziłem się i wychowałem na tej wyspie.

- Naprawdę? - Kiwnął głową. - To wiele wyjaśnia.

Przybył pan tu, by dowiedzieć się wszystkiego, co się da, na temat Planu Czarnuch.

Było to stwierdzenie faktu wypowiedziane we właściwym momencie i tonem absolutnie towarzyskiej rozmowy. Równocześnie sięgnął do pudełka z drewna sandałowego, wyjął papierosa i zapalił.

Nie chwyciło.

- Doprawdy? - odpowiedziałem.

- Czterej pańscy towarzysze są żywi i przebywają w naszych rękach. Dwaj następni ocaleli w porcie. Jeden z nich, nim umarł, coś powiedział, a to było pouczające.

- Jestem tego pewien.

Nie przerywając, mówił dalej:

- Zakładam, że wysadzono pana oddzielnie, gdzieś na południowo-wschodnim krańcu wyspy; tym bardziej że dwóch moich wartowników znikło w tej okolicy. Proszę zwrócić uwagę, że nie pytam, po prostu głośno myślę.

- Pański przywilej - zauważyłem.

- Wobec tego proszę mi pozwolić kontynuować. Pańscy towarzysze są w mundurach, pan w ubraniu cywilnym, z czego wnioskuję, że pana zadaniem była próba skontaktowania się z miejscową ludnością, aby uzyskać informacje. - Prawie się uśmiechnął, co w jego przypadku było prawdziwym wyczynem. - Pozostało tu, pułkowniku Morgan, tylko pięciu wyspiarzy i tak się składa, wiem o tym, że każdy z nich był w taki czy inny sposób zeszłej nocy obserwowany. Stracił pan czas, pańscy ludzie spartaczyli robotę w porcie, a pańska kanonierka - o jakże brytyjskiej nazwie - leży na dnie morza. Zadanie zakończyło się fiaskiem. - Ostatnie słowa powiedział po angielsku. - Czy to nie taką pieczątkę przyłożą na okładce teczki?

- Coś w tym rodzaju.

Wyprostował się i założył ręce na plecy.

- Kommandobefehl jest panu znany?

- Oczywiście.

- Wobec tego wie pan, że wszyscy członkowie tak zwanych oddziałów komandosów muszą być straceni natychmiast po schwytaniu, tak szybko, jak tylko możliwe.

- Wyraźnie widać, że pan się spóźnia.

Nie wydusiłem z niego najmniejszej emocji. Kiwnął głową z powagą.

- Tak się składa, że tego rodzaju decyzja podejmowana jest zgodnie z uprawnieniami oficera dowodzącego danym obszarem, a ja nim nie jestem, pułkowniku Morgan. Generał Muller, ostatni gubernator, został zabity przez minę cztery tygodnie temu.

- To duże niedopatrzenie z jego strony, prawda?

- Nowy gubernator, Korvettenkapitdn [6] Karl Olbricht, jeszcze nie przybył.

- Wobec tego pan tylko zapełnia puste miejsce?

Znów pozwolił sobie na mroźny uśmiech.

- Coś w tym rodzaju.

- I mogę oczekiwać, że zostanę rozstrzelany dopiero wówczas, gdy przyleci gubernator, by podpisać papier?

A co się zdarzy do tej pory?

- Utracił pan wszelkie przywileje należne oficerowi. - Dopiero w tym momencie usiadł znowu. - Będzie pan pracował, pułkowniku Morgan. Mamy tu dla pana masę pracy. Będzie pan pracował w kajdanach, wspólnie ze swoimi towarzyszami.

Wyglądało, że nie ma sensu cytowanie Konwencji Genewskiej. Ale tak czy inaczej przemówił Steiner.

- Muszę ponownie podkreślić bohaterskość w zachowaniu pułkownika Morgana dzisiejszego ranka...

- Co zostało zauważone, Steiner - powiedział spokojnie Radl. - Teraz możecie odejść.

Przez długą chwilę Steiner nie ruszał się z miejsca, a ja się modliłem, by wyszedł. Ale po raz pierwszy od momentu gdy go spotkałem, jego twarz wyrażała prawdziwe wzruszenie; ponownie zabrał głos.

Radl znowu mu przerwał, łagodnie, być może z powodu Krzyża Rycerskiego zawieszonego na szyi Steinera; jedynego odznaczenia za waleczność, które wszyscy oni szanowali. Jego posiadacz w rzeczywistości nie powinien się tutaj znaleźć.

- Odmaszerować, Steiner.

Steiner zasalutował i zawrócił na pięcie, Radl zaś powiedział:

- Brandt, możecie teraz zabrać pułkownika Morgana i dołączyć do pozostałych.

- Czy ktokolwiek zadał sobie trud, by powiedzieć panu, jak przebiega wojna? - zapytałem. - W każdym razie, gdyby nikt tego nie zrobił, zawiadamiam, że właśnie się kończy, a pańska strona przegrała.

Dbały do ostatka o etykietę, Radl zasalutował mi z powagą. Roześmiałem mu się w nos i wyszedłem.

Pojechaliśmy do Fortu Edward na cyplu, wysoko nad Charlottestown. Był to największy z czterech wiktoriańskich fortów obrony wybrzeża, wybudowany w latach pięćdziesiątych dziewiętnastego wieku, w okresie gdy ówczesny rząd Anglii był zaniepokojony stanem swych stosunków z Francją.

Przy wejściu, obok obstawionego workami z piaskiem karabinu maszynowego, stał wartownik. Dał nam znak ręką i wjechaliśmy przez sklepioną, granitową bramę z wyrytym nad nią napisem: Victoria Regina i datą 1856.

Wewnątrz między kamieniami bruku rosła jak dawniej trawa. Do nowych rzeczy należały liczne działobitnie betonowe oraz ciężarówki zaparkowane po drugiej stronie dziedzińca, a także tablica wskazująca na obecność jakiejś jednostki artylerii. Wysiedliśmy z łazika, a Brandt uprzejmym gestem wskazał mi stojące otworem drewniane drzwi starego blokhausu.

Jeden z kaprali żandarmerii pośpieszył przodem, a gdy weszliśmy do środka, trzymał już przygotowane kajdany nożne. Brandt odwrócił się, z pobladłą twarzą, i odezwał po angielsku:

- Przykro mi, pułkowniku. To niedobra sprawa, ale obowiązkiem żołnierza jest wykonywanie rozkazów.

- Więc je wykonuj - powiedziałem.

Kapral padł na kolana i szybkim ruchem zatrzasnął na mych kostkach u nóg stalowe obręcze, zaciskając je śrubą. Łączący je łańcuch miał nieco ponad dwie stopy długości, co pozwoliło mi iść, powłócząc nogami, w całkiem przyzwoitym tempie.

- Gdzie teraz? - zapytałem.

Brandt poprowadził bez słowa. Wspięliśmy się po kamiennych schodach z boku blokhausu na niższą kondygnację wału obronnego i poszliśmy w kierunku czubka cypla. Kiedyś, tysiąc lat temu, jako czternastoletni chłopiec stałem tutaj i patrzyłem, jak morze zabiera mi ojca. Teraz znajdowało się tu stanowisko artyleryjskie, a mury były w znacznym stopniu obalone, zapewne przez zeszłoroczne bombardowanie z morza.

Usłyszałem, jak ktoś cicho śpiewa po niemiecku powolną, starą i smutną piosenkę z czasów pierwszej wojny. Lesie Argoński, Lesie Argoński, jak cichym grobem je...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin