Belcikowski Wlodzimierz - Tajemnice wiecznego zycia.doc

(523 KB) Pobierz

Wstęp

Wczesne lata 1920 przynoszą w Polsce zalew różnego rodzaju literatury popularnej  adresowanej do czytelnika szukającego raczej  rozrywki niż tzw. przeżyć wyższego rzędu.

Obok – co jest zrozumiałe książek związanych z niedawno zakończoną -wojną coraz wiącej pojawia się powieści awanturniczych, kryminalnych i choć w mniej–szej liczbie – z.avj\era^ący<ib. elemen^ iantastytó. i. grozy.

Niewiele pozycji wydanych w tym okresie wytrzymało próbą czasu, o wielu zapomniano i dopiero sporadycznie są one odkrywane przez znawców określonego- gatunku.–^

Przedstawiona P.t. czytelnikom książka Włodzimierza Bełcikowskiego “Tajemnica wiecznego życia" jest dość charakterystyczna dla tego okresu. Jest z jednej strony próbą uzyskania wymiernego sukcesu wydawniczego, barr dziej obliczonego na odbiorców niż na uznanie poważnej krytyki. I to autorowi się udało; nakład nie zalegał długo półek księgarskich... Równocześnie była to dość udana próba konkurowania z analogicznymi pozycjami licznie występującymi w literaturze francuskiej lub anglosaskiej a znanymi nieco polskiemu czytelnikowi.

Grunt dla tego typu powieści był dobrze przygotowany. Na. rynku księgarskim pojawiło się niemało opowiadań kryminalnych i niesamowitych, a jakby na margine,-sie nauki, publikowano wiele pozycji z dziedziny okultyz-mu – dziś nazwalibyśmy to parapsychologią i atlanty-dologii względnie atlantomanii. Jedną z takich książek “Tajemnice Atlantydy" Manziego niedawno wznowiliśmy,

Włodzimierz Bełcikowski korzysta z każdego z tych nurtów i w rezultacie przedstawia dość zręcznie napisaną tzw. “occult story". Jest to pozycja, jak wspomniałem, wysoce eklektyczna ale sprawnie napisana i ów eklektyzm dodaje jej swoistego uroku.

Rzecz jest opracowana w konwencji powieści kryminał-: nej – parantele z Conanem Doylem (skądinąd też zajmujących się okultyzmem) są bardzo wyraźne. Dwaj bohaterowie nawet nazwiskami nawiązują nieco do Holmesa i Watsona. Niemniej główny bohater obok typowe


sherlock'owskich cech jest równocześnie detektywem parapsychologiem śledzącym zbrodnie, dokonywane przy pomocy wykorzystania sił tajemnych. <

Mamy tu w jednej z warstw powieści zupełnie sprawny okultystyczny “produkcyjniak" wskazujący na znaczną wiedzę autora w tejże dziedzinie. Niemniej samo to czytelnikowi mogłoby nie dostarczyć odpowiedniej porcji wrażeń, a zatem radzę zwrócić uwagę na język i opisy zachowane bez najmniejszego poza uwspółcześnieniem ortografii – retuszu.

Rzecz dzieje w się w “wielkim świecie" opisywanym w konwencji zbliżonej do niedoścignionego w tym gatunku wzoru, a mianowicie “Trędowatej". Może nieco zmodyfikowanej gdyż u W. Bełcikowskiego niezależnie od spraw “nie z tego wymiaru astralu" istnieje wyraźna fascynacja techniką. Masowo występujące w powieści samochody, samoloty itp. dla ówczesnego polskiego czytelnika były w znacznej mierze futurologią. Zainteresowanie techniką przyczynia się do wprowadzenia elementów solidarystycznej utopii społecznej.

Jest to niemało a dodać trzeba jeszcze ów wspomniany nurt atlantomański raczej.

I mimo tego nadmiaru bogactwa rzecz w czytaniu jest całkiem interesująca i przyjemna. Jej naiwność w stosunku do obecnych 'książek tego typu u większości z nas wzbudza uczucia jak. widok samowaru lub gramofonu z tubą...

Zresztą, przy wyraźnych naiwnościach powieść jest napisana rzetelniej niż niejedna współczesna pozycja tego gatunku.

Autor w granicach przyjętej konwencji dba o prawdopodobieństwo i logikę wydarzeń i stąd ów wątek atlantomański... chodzi o uprawdopodobnienie wiedzy negatywnego bohatera. {Legendy bowiem m.in. przypisywały upadek cywilizacji Atlantydy zwycięstwu adeptów czarnej (złej) magii nad białą (dobrem).

Warstwa sensacyjna jest także wzorowana na solidnych podstawach. Zresztą w owym okresie utwory zawierające jedynie niezbyt dopracowane elementy powieści sensacyjnej a niekiedy fantastycznej były zwykle wydawane w formie powieści zeszytowej.

W książce Bełcikowskiego ponadto widoczna jest nostalgia mimo fascynacji techniką za niedawną jeszcze “piękną epoką".

Książka ponadto straszy... a tylko w granicach potrzeb odbiorcy... dobro zwycięża ale trzeba za to zwycięstwo zapłacić dość wysoką cenę, ale nie kosztem głównych dramatis personae. I to jest chyba najsłabszy element książki... Ale spóbujmy autora zrozumieć... zdążyć się przywiązać do swoich nadmiernie pozytywnych być może postaci, a czytelnik ówczesny i dzisiejszy zawsze przedkłada happy end nad inne zakończenie...

Nie zdradzam tu żadnej tajemnicy; autor bowiem od pierwszych stron rzecz tak przedstawia, że choć niełatwo ale dobro musi zwyciężyć. Perypetie zaś tej drodze wciągają i pozwalają zapomnieć o tym co napisano w przedmowie.

B.M.


łTi     o co to opisywać takie “niestworzone" rzeczy? zapyta zapewne niejeden “trzeźwy" głos, po przerzuceniu kilku kartek tej książki.

A jednak...

Pamiętamy jeszcze te czasy, kiedy urzędowo zaprzeczano istnieniu hipnotyzmu. Od tej pory uczyniliśmy krok zaledwie naprzód w badaniach możliwości ducha ludzkiego, ale jedno, co wiemy na pewno, że możliwości te są niezgłębione i niezmierzone.

Chodzi mi przy tym o co innego. Myślę, że do złagodzenia walki ścierających się egoizmów, do złagodzenia cierpień, które są bezwzględnie udziałem nas wszystkich, może się znacznie przyczynić świadomość, że istnieje inna sfera, wyższa, ku której winniśmy kierować naszego ducha... Odczucie tego, zdolne jest znacznie wzmocnić nasze siły, a już z pewnością nie przyniesie szkody ani jednostce, ani społeczeństwu.

Myśl ludzka jest potęgą zupełnie realną i bezpośrednią. Może “zwalać i poddźwigać trony", jak o tym już dawno nas pouczył nasz wielki wieszcz. Nie zaprzeczajmy tej prawdzie, raczej w odczuciu jej wznieśmy głowę i śmiało spójrzmy w przyszłość.

Jeżeli uda mi się natchnąć tym przekonaniem choćby jednego wierzącego na tysiące sceptyków, będę uważał swe zadanie za spełnione.

Autor


/. Źle moce

Gdy zdążałem pieszo do pobliskiej stacji kolejowej ku willi mojego przyjaciela i byłem już blisko celu mej wycieczki, wzgórza i gaje cichego ustronia rozbłysły złotem promieni wspaniałego słońca, co zaledwie się wynurzyło ponad dalekim, przejrzystym horyzontem. Rozkoszując się balsamiczną świeżością cudnego poranka, szedłem bardzo powoli, aby nie przerywać zbyt wcześnie wypoczynku Williamowi Talmesowi, gdy wtem dostrzegłem go schodzącego z pagórka po drugiej stronie willi.

Mimo woli przystanąłem, patrząc nań z podziwem. Jego sposób chodzenia, jego swobodne, niewymuszone ruchy, zawsze sprawiały na mnie wrażenie dziwnej harmonii i siły. Jaskrawo oświetlony ukośnymi promieniami, wydał mi się niemal olbrzymem. Szedł polną ścieżyną, jak zwykle, bez pośpiechu, a jednak szybko. Twarz pozostawała w cieniu, chwilami rozjaśniał ją żywy błysk jego oczu, widoczny nawet na dość znaczną odległość, która nas dzieliła. Miał na sobie wytworne sportowe ubranie, z ramienia zwisała mu duża skórzana torba, a w ręku dostrzegłem młotek geologiczny. Widocznie wybrał się tak wcześnie dla zdobycia kilku nowych okazów do swej kolekcji.

Pośpieszyłem, by prędzej z nim się spotkać, minąłem szybko willę i wkrótce witaliśmy się serdecznie.

–  Nareszcie zdecydowałeś się odwiedzić mnie, Jackso-nie, w mej pustelni mówił mój przyjaciel .jak widzisz,  jestem jak uczeń na wakacjach.  Spodziewam się, że i ty nie będziesz się tu nudził.

  Nudzić się w twoim towarzystwie? Żartujesz chyba, Williamie?

Ktoś, kto nigdy nie znał Williama Talmes'a, na to moje entuzjastyczne odezwanie się, uśmiechnąłby się i przy-szłaby mu na myśl pensjonarka, zakochana w swoim nauczycielu. Ale ja bez wstydu przyznaję się otwarcie, że żywię dla tego człowieka kult niemal bałwochwalczy. Dzięki szczęśliwym warunkom przyrodniczym, a przede wszystkim olbrzymiej pracy nad sobą, stał się on jak


gdyby istotą wyższego rzędu i co do mnie, nic więcej nie cenię nad to,  że zaszczyca mnie .swoją przyjaźnią.

Usiedliśmy na murawie w wydłużonym cieniu rozłożystego klonu. Zapaliliśmy cygara. Tak było rozkosznie na otwartym powietrzu, że nie chciało się iść pod dach. Tal-mes otworzył swą torbę i zaczął grzebać w okruchach różnych skał, jakimi była napełniona.

  Czy zajmuje cię geologia, Jacksonie? – zapytał. Czy zauważyłeś, jak znakomicie przyczynia się do odzyskania   zachwianej   równowagi   duchowej   choćby   tylko rzut oka na pierwszy lepszy kamień?

Nie spieszyłem się z odpowiedzią, gdyż widziałem, że ma sam ochotę do mówienia, a w takich sytuacjach wystrzegałem się, by nie przerywać mu biegu myśli. Tal-mes też nie czekał na moją odpowiedź, tylko wziąwszy do ręki jakiś kawał, zdaje mi się, granitu, ciągnął da-lej:

  Nie o tym myślę, co zwykle wkłada się w formułkę, że wszystko jest niczym wobec wieczności, ani tym, jak małe znaczenie mają ludzkie smutki i radości wobec faktu, że ten oto kamień istnieje miliony lat, a szeregi innych milionów lat istniał, zanim przybrał tę postać... Myślę  o  tym,   jak  wiele  cierpień  byłoby   zaoszczędzonych, gdyby człowiek od takiego oto" kamienia potrafił się nauczyć,  na czym właściwie polega  szczęście, gdyby mógł zrozumieć swoje stanowisko we wszechświecie...

Zamieniłem się cały w słuch. Za chwilę miałem usłyszeć jedną z tych prawd, tak jasnych i prostych, których posiadanie, gdy ukażą się oczom olśnionego umysłu, daje tak wielką potęgę, a które wskutek niepojętej jakiejś ironii pozostają zakryte, mimo, iż powinny by się jarzyć, jak słońce na niebie.

Nagle Talmes zerwał się na równe nogi.

–  Patrz!... – krzyknął, a w głosie jego brzmiała trwoga.

Zerwałem się również i biegłem oczyma za kierunkiem wzroku mojego przyjaciela. Co on dostrzegł straszliwego? Na stokach wzgórz widać było gdzieniegdzie wśród drzew porozrzucane domki i wille. Wszędzie panował spokój. Ludzie, pracujący na polach i ogrodach, nie przerywali swojego zajęcia i nie wydawali się niczym zaniepokoje-

ni. Po gościńcu, wijącym się w dół łagodną serpentyną, zjeżdżał szybko jakiś samochód, podnosząc za sobą obłok kurzawy, złocącej się w słońcu. Nigdzie najmniejszego zamącenia ładu i porządku.

  Co widzisz, Wilłamie? zapytałem.

O, już go dopędza, spada na głowę szofera! Biedni

ludzie! Czy uda mi się ich uratować?

I mój przyjaciel znieruchomiał cały, wpatrując się z należeniem w pędzący samochód.

Skoncentrowałem całą swą uwagę na tym wehikule, lśniącym lakierami.

Był tam jeden tylko pasażer na tylnym siedzeniu i szofer przy kierownicy. Obydwaj siedzieli spokojnie, nie widać było nic, co by im mogło zagrażać. Maszyna wyminęła właśnie jeden z zakrętów i zbliżała się do następnego.

  Ależ oni jadą sobie jak najlepiej! wykrzyknąłem mimo woli.

Talmes nie odpowiedział mi. Zdawało się, że nawet nie słyszał, co mówiłem.

Wtem, zamiast zawrócić na nowym skręcie gościńca, samochód uderzył całym pędem w słupy, odgradzające szosę, wyłamał' je, jak gdyby to były wetknięte zapałki i runął w dół po stromym zboczu urwiska, koziołkując raz po raz jak zając, gdy zmykając przed nagonką do głębokiego jaru, zostanie trafiony przez myśliwego ładunkiem śrutu w głowę.

Lodowaty dreszcz przebiegł mi po skórze. W słonecznych blaskach, na tle łagodnej zieleni dwie istoty ludzkie ginęły, zmiażdżone gwałtownymi skokami ciężkiego wozu. Czy to złudzenie, czy w samej rzeczy do ucha mego dobiegł krzyk rozpaczliwy?... Nie, teraz jest na pewno cisza. Odbiwszy się raz jeszcze, jak piłka, od wystającego głazu, samochód zwalił się ciężko między wikliny, zarastające brzeg strumienia w dolinie.

Talmes westchnął, ciało jego jak gdyby rozprężyło się. Wyrzekł tylko jedno słowo:

–  Biegnijmy!

I puściliśmy się całym pędem na przełaj przez pole, byliśmy obydwaj wytrenowani dosikonale, toteż pobliscy żniwiarze nie dobiegli jeszcze do samochodu, gdy myśmy


już przeskakiwali strumień, którego woda była jeszcze zmącona przez wrytą w błotnisty brzeg chłodnicę motoru.

Samochód leżał kołami do góry, ale miał ich tylko trzy: widocznie jedna z szyjek osi przedniej nie wytrzymała szalonych uderzeń.

Talmes uchwycił za krawędź karoserii z taką siłą, że stopy jego wryły się w miękki grunt nadbrzeżny.

Ciemnogranatowe, potrzaskane w wielu miejscach pudło, drgnęło, a pochwycone przez kilkanaście par krzepkich rąk nadbiegłych wieśniaków, uniosło się z wolna, ukazując w swym wnętrzu dwie skurczone ludzkie postacie.

  Wydobyć   ich!   Położyć   na   murawie!      zabrzmiał rozkazujący głos mego przyjaciela.

Szofer był wciśnięty pod kierownicę, której koło było zgruchotane, ale wał sterowy, wygięty w pałąk ponad nim, utworzył pewnego rodzaju osłonę. Pasażer zaś z tylnego siedzenia był uwikłany w wiązania podwozia, gdyż deski, stanowiące podłogę wozu, jak też i poduszki siedzeń, powylatywały. Dzięki temu widocznie nie wypadł, środkowe oparcie przedniego siedzenia, przy którym znajdowała się jego głowa, było najzupełniej zmiażdżone.

Obydwaj byli nieprzytomni. Zarówno skórzana kurtka szofera, jak też szeroki płaszcz i eleganckie ubranie pasażera były podarte na strzępy do tego stopnia, że w wielu miejscach widać było pokrwawione ciało. Twarze mieli trupiej bladości, oczy zamknięte, żaden z nich nie dawał znaku życia.

  Już nie bardzo jest się po co schylać odezwał się jeden ze żniwiarzy, gruby, czerwony jak  ćwik i mocno spocony to ci ich poharatało!

  Kto tu przyszedł na gadanie, niech wraca do swojej roboty i nie przeszkadza drugim – ofuknął go surowo  Talmes,   czym   skonfundowany   grubas   jął   pośpiesznie razem z innymi wydobywać nieszczęsne ofiary wypadku.

W milczeniu ułożono ich na trawie, wszyscy odstąpili a Talmes ukląkł obok, przesunął rękoma po głowie jednego, potem drugiego, następnie ostrożnie ujmował ich ręce i nogi, zginał je i wyprostowywał.

  Głowy i kości całe mruknął do siebie.

Po czym przykładał ucho do piersi, nasłuchiwał bicia serca, badał, czy nie ma wewnętrznych obrażeń. Widocznie ich nie znalazł, bo gdy wstał, zmierzył okiem wysokość, z której spadł samochód, a zwróciwszy ku mnie twarz, na której wyczytałem prawdziwe zadowolenie, wyrzekł:

No, udało się!

Widziałem, że rad jest z siebie, ponieważ swym dziwnym wpływem, którego istoty nigdy nie mogłem przeniknąć, uchronił podróżnych od niechybnej śmierci lub kalectwa. Wieśniacy tymczasem z gałęzi wikliny sporządzili wygodne nosze, przy czym najwięcej się starał zgromiony przez Talmesa grubas. Nie zważając na swą tuszę i coraz bardziej dopiekające słońce, pobiegł jak jeleń do pobliskiej chaty, przyniósł stamtąd siekierę i wycinał nader sprawnie grubsze i cieńsze pręty łoziny, które inni splatali umiejętnie i szybko.

Kilku chłopaków poznosiło porozrzucane po całym stoku góry narzędzia, gumy i opony samochodowe, blaszan-ki z resztkami benzyny i oliwy, pledy podróżne i inne rzeczy rozbitków. Pledy zużytkowano natychmiast do owinięcia rannych, wciąż nieprzytomnych, resztę rzeczy Talmes kazał odnieść do swej willi. Skoro nosze były gotowe, cały pochód skierował się, z początku ścieżką brzegiem strumienia aż do mostu na gościńcu, potem gościńcem w górę, wreszcie szeroką drogą wiodącą do willi Talmesa. Przy każdych noszach szedł chłopak z wiadrem zimnej wody źródlanej i z polecenia Talmesa zraszał twarze rozbitków za pomocą kropidła z młodych gałązek.

Na gościńcu spotkaliśmy komendanta miejscowego posterunku policyjnego, śpieszącego na miejsce wypadku w asyście dwóch swoich podkomendnych. Talmes w krótkich słowach zapewnił go, że życiu poszkodowanych nie jrozi niebezpieczeństwo, po czym skrupulatny służbista, podziękowawszy gorąco memu przyjacielowi za doraźną pomoc, podążył dalej, by obejrzeć rozbity samochód oraz miejsce, gdzie spadł z szosy, obiecując przyjść niebawem w celu zbadania szofera, jeżeli przez ten czas przyjdzie do przytomności. Gdyśmy spiesznym krokiem dopędzali aasz pochód, który podczas tej rozmowy oddalił się spory kawał, Talmes rzekł do mnie:


Niedługo trwały moje wywczasy.

–  Tak – odrzekłem zapewne będziesz miał Willia-mie, nieco ambarasu z powodu tych gości, spadłych jeżeli nie z nieba, to w każdym razie z góry. Ale za kilka dni przyjdą do sił o tyle, że będą mogli powrócić do siebie i będziesz mógł wypoczywać w dalszym ciągu.

–  Jestem niemal pewien – odparł mój  przyjaciel że  niezwłocznie  wypadnie  mi  wyruszyć  dla   zajęcia  się ich sprawą.  Ten  człowiek  jest  prześladowany  przez  jakiegoś ukrytego wroga.

  Tak myślisz?

  Miałem   tego, dowód   oczywisty.   Musiszy   przyznać, Jacksonie     w   głosie   Talmes'a   brzmiał   łagodny,   lecz zupełnie  poważny  wyrzut   że  tkwi  w  tobie  niemała doza lenistwa. Tyle razy zachęcałem cię do systematycznych ćwiczeń ku rozwinięciu ukrytych zdolności  ducha. Posiadasz je przecież na .pewno,  posiada je każdy człowiek.   Gdybyś   się   stosował   do   moich   wskazówek,   dostrzegłbyś, tak samo, jak i ja, czarny kłąb przepojonych zimnym okrucieństwem myśli, rzuconych na głowę szofera w celu pozbawienia go zdolności orientacji.

Rozmowa nasza urwała się, gdyż dopędziliśmy już nosze. Rzuciwszy okiem na rannych, którzy teraz robili wrażenie po prostu uśpionych, Talmes, rzekł mi jeszcze z cicha:

  Kto wie, czy  nie powinienem był wyruszyć jeszcze wczoraj wieczór?

Nie wiedziałem co chciał przez to powiedzieć. Gorzko żałując straconego czasu, robiłem postanowienie zabrania się z całą wytrwałością do ćwiczeń duchowych, do których od dawna zachęcał mnie mój przyjaciel i udzielał nieraz szczegółowych wskazówek, jak je uprawiać. Dlaczego nie korzystałem z posiadania takiego mistrza!

Czy to nie karygodne? Talmes ma rację, jestem leniwy i niewytrwały. Rozpoczynałem już wiele razy, ale po paru dniach, skoro ani lewitacja, ani jasnowidzenie mi się nie udawały, zniechęcałem się, przestawałem się trzymać obranych godzin, wreszcie zaniedbywałem zupełnie ćwiczenia. A przecież rozumiałem dobrze, że nie wystar-

czy chwilowa zachcianka, aby stać się magiem, ale ten brak wytrwałości... Nie, od dzisiaj rozpoczynam już pracę na serio. Nie dojdę oczywiście do takich rezultatów, jak Talmes, ale moje przeciętne zdolności muszą się przecież rozwinąć... każdy to może...

Z tym mocnym postanowieniem wszedłem do willi me-ao przyjaciela. Zacząłem od tego, że starałem się wchłonąć w siebie jak najwięcej sugestywnej pokrzepiającej mocy, którą, jak wiedziałem, Talmes promieniuje z siebie usilnie przy zabiegach około potłuczonych. Nie odstępowałem go i pomagałem w czym tylko mogłem.

Po upływie pół godziny obaj nasi niespodziewani goście, wykąpani, natarci własnoręcznie przez mego przyjaciela jakimś kordiałem jego własnego przyrządzania, leżeli obok siebie na łóżkach w jednym z gościnnych pokoi. Byli zawinięci w płaszcze, podobne do kąpielowych, z jasnoszarej, włochatej, miękkiej i grubej materii, których kilkanaście posiadał mój przyjaciel. Musiały te płaszcze również posiadać jakąś moc uzdrawiającą, wydawały nieuchwytny, orzeźwiający aromat, jak gdyby powiew dalekich pól, który rozmarzał i jednocześnie pokrzepiał.

Siądźmy teraz przy nich, niedługo się obudzą rzekł Talmes.

Zajęliśmy miejsca w fotelach, naprzeciw ich łóżek. Przyjrzałem się im dokładnie. Szofer był wyższy, dobrze zbudowany, o inteligentnej twarzy, mocno ogorzałej. Mógł mieć jakieś dwadzieścia kilka lat. Krótko przystrzyżone czarne wąsiki i starannie wygolona reszta zarostu twarzy, wskazywały, że dbał o swoją powierzchowność. Musiał być zatem dobrym szoferem, gdyż jak to nieraz już zauważyłem, szofer niedbały o swoją maszynę, nie dba tak samo i o siebie. Widocznie nie jego to była wina, ze uległ wypadkowi.

Domniemany właściciel samochodu wyglądał na lat czterdzieści kilka, był średniego wzrostu, twarz miał suchą, rasową, zupełnie wygoloną, skronie z lekka przyprószone siwizną. Zarysowane wyraźnie mięśnie, prawie zupełny brak tłuszczu, świadczył iż nie myślał jeszcze zaczynać się starzeć.

Po dość długiej chwili prawie jednocześnie otwarły się ich oczy i pierwszy odezwał się szofer:


  Czyśmy już minęli ten wiraż?

  Ten wiraż był mocno nieudany rzekł drugi.

  Gdzie jesteśmy?

  U przyjaciół odparł Talmes. Jestem ten, do którego pan się spieszył.

Obydwaj unieśli nieco głowy.

–  Pan Talmes? – rzekł właściciel samochodu chwała Bogu!

Głowa jego opadła na poduszki, niezwłocznie jednak ciągnął dalej głosem wyraźnym, choć słabym:

  Już wie, że do niego jechałem... tak, on uratuje Helenę...

  To pańska córka? – zapytałem.

  Tak, najdroższe moje ukochanie. Ginie mi w oczach! Ach, jaki jestem słaby...

Na stoliku obok stała butelka wina. Talmes napełnił nim szybko szklankę, ^wykonał nad nią kilka ruchów, jak gdyby coś strzepywał z palców i podał napój leżącemu:

  Proszę to wypić natychmiast, siły niezwłocznie panu powrócą. Musimy śpieszyć na ratunek pańskiej córki.

Rzeczywiście, po wypiciu wina, nasz gość o tyle poczuł'się lepiej, że siadł na łóżku i głos jego był znacznie mocniejszy, gdy mówił:

–  Przepraszam, nie przedstawiłem się dotychczas. Nazywam się Artur de Yadimont, jestem właścicielem kopalni w Creux-Rouge. Tyle wprost cudownego słyszałem o panu...

  Co zagraża pańskiej córce? przerwał mój przyjaciel.

  Jakaś dziwna choroba, której natury nikt z lekarzy nie jest w stanie określić. Radziłem się najlepszych specjalistów,  objechałem z Heleną wszystkie  sławy europejskie.  Ostatnio konsylium profesorów w Paryżu wyznało mi szczerze, że jest to wypadek, nauce dotychczas zupełnie nieznany...

W jakim wieku jest pańska córka i jakie są symptomy tej choroby?

   Helena   kończy   osiemnaście  lat.   Ma   narzeczonego, szaleje  z rozpaczy biedny chłopak. To właśnie jest najokropniejsze, że żadnych określonych symptomów nie ma,

moja córka na nic w szczególności się nie uskarża, tylko z dnia' na dzień jest słabsza, traci siły, niknie wprost... jak się pan czuje, panie de Yadimont? Spodziewam

się, że już lepiej?

O tak. Z każdą chwilą przybywa mi sił. Chciałbym

się ubrać, mógłbym już wsiąść do samochodu... Ale cóż za fatalny wypadek nam się zdarzył, Henryku? zwrócił się do szofera. Cóż twoje nagrody za rajdy górskie? Chciałeś mi kości połamać? Co?

  Wprost nie rozumiem, co się ze mną stało odrzekł zagadnięty – jakby mi kto worek narzucił na głowę przed samym wirażem... potem nic nie pamiętam...

  Dostałeś widać zawrotu głowy ze zmęczenia, bośmy przez całą noc pędzili, jak szaleni. No, nie smuć się, możemy sobie powinszować,  że się na tym skończyło. Możesz już wstać? Ubierajmy się. Ale w co? Ubrania nasze pewnie poszły w strzępy, a auto w kawałki.

  Garderoba moja jest dość zaopatrzona w różne garnitury rzekł mój przyjaciel a mój Rolls-Royce jest do pańskiej dyspozycji.

–   Nie  odmawiasz mi  pan  zatem  swojej  pomocy?  – wykrzyknął  z  uniesieniem  pan  Artur,  powstając  z łóżka i ściskając gorąco rękę mego przyjaciela byłem tego pewien!

   Będę  bardzo  szczęśliwy,  jeżeli  zdołam uczynić  cokolwiek dla panny Heleny, która musi być czarującą. Czy nie ma pan jej fotografii?

–  ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin