Miedziaki na szczęście.pdf

(2229 KB) Pobierz
Microsoft Word - Miedziaki na szczęście
Miedziaki na szczęście
By
Alisha_Black
- 1 -
678452841.006.png
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Po trzech godzinach wyczerpującego marszu Bella Swan nie miała wątpliwości, że wyprawa,
której się podjęła, to istna droga przez mękę.
Powinna była zostać w pobliżu samochodu i spokojnie czekać na pomoc.
Auto, ofiara spotkania z zabłąkanym królikiem, z którego to incydentu zwycięsko wyszedł
królik, utknęło na kalifornijskiej pustyni. Bella była zdana na własne siły i chociaż jej lniany
kostium i eleganckie lekkie sandałki zupełnie nie nadawały się do pieszych wycieczek po
pustynnych drogach, postanowiła ruszyć na poszukiwanie pomocy.
Jednym słowem początek podróży okazał się raczej niefortunny.
Chyba jesteś dla siebie zbyt pobłażliwa, zakpiła w duchu. Zachowałaś się jak ostatnia
kretynka, dogadywała sobie, patrząc na bezkres piasku i zamglone szczyty gór na horyzoncie.
Wokół nie było ani jednego budynku czy budki telefonicznej. Nic, zupełnie nic.
Czy ktoś w ogóle jeździ tą cholerną drogą?
Zdenerwowanie nagle ustąpiło miejsca przerażeniu. Zadrżała mimo upału. Zdarzało się
przecież, że na pustyni ludzie ginęli z wyczerpania.
Że też wcześniej nie wpadła na pomysł, aby zadbać o odpowiedni strój, zaopatrzyć się w
wodę, w ogóle lepiej przygotować się do tej podróży.
No cóż... Teraz pozostawało jedynie iść naprzód. Wlokła się więc dalej, aż dotarła do
rozwidlenia dróg. Główny szlak ciągnął się prosto, drugi skręcał na zachód, w stronę gór.
Żadna z dróg nie wyglądała na uczęszczaną. Koszmar!
Instynkt jej mówił, żeby pójść prosto, ale niby jaką orientację w terenie może mieć jakiś tam
instynkt?
- Idę na zachód - mruknęła, szukając pocieszenia w fakcie, że właśnie gdzieś tam na
zachodzie leży Pacyfik.
Zrobiła krok i lewy sandałek rozpadł się na pół.
Przez chwilę stała na jednej nodze. I co teraz? - myślała gorączkowo, czując ogarniającą ją
rozpacz.
Edward Masen zmarszczył brwi i ponownie spojrzał na biały osobowy samochód, który
porzucono na drodze prowadzącej do jego domu. Zatrzymał ciężarówkę, wzbijając tumany
kurzu, wyskoczył z szoferki i rzucił okiem na tablice rejestracyjne. Auto pochodziło ze stanu
Waszyngton. Po śladach na przednim zderzaku można było poznać, że właściciel musi mieć
niezły temperament. Edward pochylił się i zlustrował wnętrze pojazdu. Na siedzeniu pasażera
dostrzegł pustą butelkę po wodzie, błękitny żakiet od damskiego kostiumu i plastikową teczkę
z nadrukowanym logo.
Usta wykrzywił mu grymas zniecierpliwienia. Miał nadzieję, że nie jest to kolejny podstęp.
Dobrze pamiętał dziennikarkę z wielkiego miasta, która jakiś czas temu próbowała zdobyć
informacje o jego prywatnym życiu. I choć w porę
przejrzał jej zamiary, nie zdołał zapobiec opublikowaniu tych niesamowitych bredni...
Jednak to działo się wkrótce po odejściu Tanyie, kiedy ciekawość opinii publicznej nie
została jeszcze zaspokojona.
Poza tym żaden wścibski łowca sensacji nie wybrałby na postój takiego miejsca. Rozsądek
nakazywał albo podjechać bliżej domu, albo ukryć się w górach.
Przyklęknął i zajrzał pod samochód. Czarna kałuża i wbity w podwozie odłamek skały
tłumaczyły, czemu auto stało na środku drogi, nie wyjaśniały jednak, gdzie podział się
kierowca.
Rzucił niecierpliwe spojrzenie na kieszonkowy zegarek, który odziedziczył po ojcu. Nie miał
czasu zajmować się cudzymi kłopotami. I tak już był spóźniony.
A jednak. Na pustyni nie wolno zostawić człowieka bez pomocy. Nawet jeśli to tylko
wścibski pismak.
- 2 -
678452841.007.png 678452841.008.png
Przede wszystkim trzeba zepchnąć blokujący drogę pojazd. Klnąc pod nosem, położył się na
brzuchu i z wielkim trudem wyciągnął kamień. Z ciężarówki przyniósł linę. Kilka minut
później białe auto stało już na poboczu.
Edward ruszył na północ. W miejscu, gdzie szosa się rozwidlała, zatrzymał ciężarówkę i ze
schowka wyjął lornetkę. Rozgrzane powietrze falowało jak wody oceanu. Na drodze
prowadzącej do domu nie było żywej duszy, lecz kiedy spojrzał na zachód, wydało mu się, że
dostrzegł niewyraźną sylwetkę. Czy to możliwe, żeby kierowca samochodu zawędrował tak
daleko?
Podjechał bliżej i zwolnił. Ze zdumieniem patrzył na młodą, szczupłą kobietę, która
wydawała się równie mocno zaskoczona tym spotkaniem.
Była wysoka. Długie ciemnoblond włosy związała wysoko w koński ogon, na prostym nosie
tkwiły okulary przeciwsłoneczne. Jedwabną, niedawno jeszcze białą bluzkę i elegancką
jasnoniebieską spódniczkę pokryła warstwa kurzu. Najbardziej zdumiewające okazały się jej
stopy. Na prawej tkwił biały sandałek, który w warunkach pustynnych wyglądał dość
absurdalnie, zaś lewa stopa obuta była w... torbę.
Spojrzał jeszcze raz. Nie, to nie przywidzenie. Kobieta rzeczywiście wetknęła nogę do
plecionej ze słomki torebki. Teraz w tym prowizorycznym bucie kuśtykała w jego stronę.
Gdy wyskoczył z ciężarówki, nieznajoma próbowała się uśmiechnąć, lecz wyschnięte usta
wykrzywiły się tylko. Mimo spalonej skóry i warstwy kurzu nie sposób było nie dostrzec,
jaka jest ładna. Co tam ładna, wręcz śliczna. Co mi do tego? - czym prędzej zganił się w
duchu.
- Kim pani jest? - warknął. Zatrzymała się gwałtownie.
Powinien okazać jej współczucie. Wyglądała tak żałośnie. Jednak to nie jej stan sprawił, że
Edward poczuł się bardzo poruszony. Przeraziły go jego własne zmysły, które po latach
spoczynku znów dały o sobie znać. Nagle zauważył, że powietrze wokół pachnie inaczej,
jakoś bardziej intensywnie, a słońce grzeje mocniej.
- Czego pani tu szuka? - mruknął zrzędliwie. Nie była w jego typie. Zawsze wolał niskie
kobiety o ponętnych, zaokrąglonych kształtach, a przede wszystkim takie, które pilnowały
własnego nosa.
- Nie widziała pani znaku, że to teren prywatny? - zapytał trochę łagodniej.
- Czy to woda? - wysapała w odpowiedzi, nie odrywając wzroku od baniaka.
Przywołał się do porządku i zdjął nakrętkę. Kobieta chwyciła pojemnik i natychmiast
podniosła go do ust. Patrzył, jak zachłannie łyka życiodajny płyn.
- Kim pani jest? - powtórzył pytanie, kiedy już zaspokoiła pierwsze pragnienie.
- Bella Swan - odparła, z trudem łapiąc oddech. Grzbietem dłoni otarła usta, rozmazując pył
pokrywający jej twarz.
- Czy to pani zostawiła samochód na drodze? Kiwnęła głową, oddając baniak.
- Niech go pani zatrzyma - zaproponował. - Proszę pić mniejszymi łykami.
Przyglądał się jej przez chwilę, w końcu utkwił wzrok w prowizorycznej osłonie lewej stopy.
- Zraniła się pani?
Przygryzła usta, które znów wykrzywił grymas.
- But mi się rozleciał - wyjaśniła.
- Nie ma pani skurczów? Albo zawrotów głowy? Nie jest pani niedobrze?
- Nie, wszystko w porządku. Cieszę się, że pana spotkałam.
- Co pani tu robi?
- Przyjechałam odnaleźć pewną kobietę.
Poczuł rozczarowanie. Cholera, z pewnością chciała zdobyć informacje o Tanyi.
- Rozumiem. Jeszcze nie dotarło do pani, że moja była żona dawno stąd wyjechała?
- Wyjechała?
- 3 -
678452841.009.png 678452841.001.png
- Właśnie - burknął, mierząc ją lodowatym spojrzeniem. - NicoleTanya uciekła z artystą,
który malował jej portret. To chyba dla pani nic nowego. Czego jeszcze pani chce? Dla
jakiego szmatławca pani pracuje?
- Nie pracuję w gazecie. Jestem z telewizji...
- Co takiego? Proszę przyjąć do wiadomości, że moje prywatne życie nie będzie...
- Pracuję dla sieci telewizyjnej w Seattle - przerwała mu. - Nie mam pojęcia, kim pan jest i
pierwsze słyszę o pańskiej żonie. Szukam mniej więcej sześćdziesięcioletniej kobiety.
Nazywa się Zafriny Aames.
- Ta wędrówka mogła się dla pani źle skończyć - warknął, ponownie rozeźlony.
- Wiem o tym. Czy mogłabym pożyczyć pańską komórkę?
- Nie mam przy sobie telefonu. Czemu zostawiła pani swoją?
- Nie działa - parsknęła ze złością. - Bateria się wyczerpała, kiedy dzwoniłam do swojego
agenta ubezpieczeniowego. Zaproponował, żebym wezwała miejscową pomoc drogową.
- Podrzucę panią do telefonu.
- Czy zna pan Zafrinę Aames? - zapytała, kuśtykając u jego boku.
- Nigdy o niej nie słyszałem - odparł, otwierając drzwi szoferki. Ze schowka wyjął
opakowanie aspiryny i wytrząsnął dwie tabletki. - Proszę je połknąć.
Zażyła aspirynę i wdrapała się do kabiny.
- O Boże, cień - szepnęła z ulgą. Jedną ręką przyciskała baniak z wodą, drugą uniosła okulary.
- Jak w raju - westchnęła zadowolona.
Spodziewał się niebieskich oczu. Przecież blondynka o tak jasnej cerze powinna być
niebieskooka. Tymczasem Bella miała oczy czekoladowobrązowe, ciemne, zmysłowe. A przy
tym dobre, inteligentne i pełne humoru. Ale przede wszystkim niebezpieczne.
- Dziękuję - odezwała się.
Kiwnął niedbale głową i zatrzasnął drzwiczki. Machinalnie uniósł kapelusz i ponownie
nasadził go na głowę. Powoli obszedł samochód, próbując zepchnąć myśli o tej kobiecie w
najciemniejsze zakamarki umysłu.
Uspokoiła się, dopiero gdy zawrócił ciężarówkę. A i wówczas trudno jej było się odprężyć.
To chyba w ogóle niemożliwe, pomyślała, kiedy siedzący obok nieznajomy traktuje cię jak
idiotkę.
- Nie poznałam pańskiego nazwiska - mruknęła. Rzucił jej szybkie spojrzenie.
- Edward Masen.
Miała wrażenie, że nie spodobało mu się to, co zobaczył, bo marszcząc brwi, czym prędzej
odwrócił wzrok. Widocznie nie odpowiadała mu rola wybawcy.
Edward dobiegał czterdziestki. Opalona skóra miała ciepły brązowy odcień, krótkie brązowe
włosy z rozjaśnionymi przez słońce pasemkami przykrywał niemal całkowicie wysłużony
stetson. Znoszona koszula i sprane dżinsy dopełniały stroju. Rysy miał mocne i surowe, choć
możliwe, że to wrażenie było spotęgowane wyrazem znużenia na twarzy.
Sądząc po stroju i zwojach drutu kolczastego, który dostrzegła w skrzyni ciężarówki, był
ranczerem, być może też lokalnym działaczem politycznym. To by tłumaczyło jego
zdenerwowanie wizytą reportera.
W tych okolicach zapewne było sporo podobnych mu mężczyzn: rozczarowanych,
rozgoryczonych, którzy wiele utracili.
Na przykład... żony.
Mimo woli porównywała Edwarda - silnego, szorstkiego mężczyznę, z wytwornym,
delikatnym dzieciakiem, jakim był Jacob, jej były chłopak. Ten cholerny przystojniak z
redakcji wiadomości zaledwie cztery dni temu zmieszał ją z błotem...
Odsunęła wspomnienia o Jacobie i zainteresowała się różową paczuszką z ozdobną kokardą,
która leżała na półeczce między siedzeniami. Pewno prezent dla kobiety, pomyślała.
- Szukam Zafriny Aames - odezwała się, kierując myśli na sprawę, w której tu przyjechała.
- 4 -
678452841.002.png 678452841.003.png
- Już to pani mówiła.
- Kiedy ostatnio o niej słyszano, mieszkała gdzieś tutaj.
- Gdyby pani znajoma postanowiła zaszyć się w tym zakątku i zerwała kontakt z domem -
oznajmił z mściwą satysfakcją - byłbym ostatnią osobą, która zdradziłaby jej kryjówkę. Ale
naprawdę o niej nie słyszałem.
Dojechali do rozwidlenia dróg i Edward skierował ciężarówkę w stronę, którą wcześniej Bella
uznała za niewłaściwą.
- Gdzie doszłabym tamtą drogą? - zapytała.
- Nie wiedziała pani, dokąd idzie?
Uznała, że nawet nie warto odpowiadać.
- Nie powinna pani schodzić z głównej drogi - zauważył sucho. - Całe ranczo jest prywatną
własnością. Wszędzie są znaki.
- Nie zauważyłam - powiedziała zgodnie z prawdą. Podniosła do ust baniak. Na pewno żaden
przybity do płotu znak nie powstrzymałby jej przed wkroczeniem na czyjś teren. Zamierzała
spełnić najgorętsze pragnienie babci bez względu na wszelkie przeszkody.
- Nie rozumiem, jak można się wybrać na pustynię w takim stroju - burknął. - Powinna pani
mieć ze sobą wodę i nie ruszać się od auta. A przede wszystkim użyć żakietu do osłonięcia
głowy. Skoro już zdecydowała się pani na tę wędrówkę, czemu skręciła pani z szosy?
Gdybym akurat tędy nie przejeżdżał... - zawiesił głos.
Wiedziała dobrze, co miał na myśli, ale nagle się zbuntowała.
- Strasznie mi przykro, że nie zdałam egzaminu w szkole przetrwania. Szosą musiałabym
wracać spory kawałek drogi, a wydawało mi się, że góry są bliżej, i tam właśnie chciałam
dotrzeć.
Z kieszeni wyciągnęła pożółkłą kopertę.
- To list od Zafriny Aames do mojej babci - wyjaśniła. - Napisała go prawie czterdzieści lat
temu. Widzi pan stempel? Wysłano go z Tangent, w styczniu 1964 roku.
Zahamował gwałtownie na środku drogi.
- Chce mi pani powiedzieć, że próbuje odnaleźć osobę, o której nie słyszano od czterdziestu
lat? Kim pani jest, do diabła? Prywatnym detektywem? Łowcą nagród?
- Już panu mówiłam. Jestem producentką telewizyjną w Seattle.
- Producentką? Raczej spodziewałbym się pani przed kamerą.
- Prawdziwa władza kryje się po drugiej stronie kamery.
- Ach, władza - powiedział drwiąco.
- Nie, to nie tak. Po prostu lubię redagować teksty, a nie cieipię makijażu, no i zawsze mam
problemy z fryzurą.
Podniósł wzrok na jej włosy. Zdawała sobie sprawę, że muszą być w opłakanym stanie, ale
widocznie było gorzej, niż przypuszczała, bo Jack nawet nie próbował zaprzeczać.
- Czy ta kobieta jest zbiegłym więźniem? A może zamordowała kilku mężów? - zakpił.
- Skądże znowu!
- To po co jechała tu pani aż z Seattle? Czy to pani krewna?
- Nie, ale dawno temu przyjaźniła się z moją babcią.
- Przejechała pani taki szmat drogi, żeby odnaleźć starą przyjaciółkę rodziny? Czemu pani
babcia czekała z tą sprawą aż tyle lat?
- To dość skomplikowane - odparła wymijająco. Nie miała ochoty zaspokajać ciekawości tego
faceta. Prawdę mówiąc, nie chciała w ogóle myśleć o chorobie babci Irina. - Babcia próbuje
odtworzyć zespół, w którym kiedyś obie śpiewały - dodała.
- A pani? Czego pani chce?
Spojrzała mu prosto w oczy.
- Pomóc mojej babci - odparła.
- 5 -
678452841.004.png 678452841.005.png
Zgłoś jeśli naruszono regulamin