Pedersen Bente - Raija ze śnieżnej krainy 35 - Dziecię niebios.rtf

(369 KB) Pobierz
Bente Pedersen Dziecię niebios

Bente Pedersen

DZIECIĘ NIEBIOS

1

Dziecko przyszło na świat pewnej lutowej nocy w samym środku surowej zimy. Równinę nad Dwiną, ściśniętą szponami mrozu, spowiła bezkresna biel. Hulał północny wiatr, a od jego gwałtownych ude­rzeń drżały ściany chaty.

- Co jak co, głosik to ona ma donośny - stwierdził oschle Jewgienij, ale ze wzruszenia ugięły się pod nim nogi.

Uklęknął przy łóżku, nie potrafiąc zapanować nad uczuciami, które nim zawładnęły. Gniew, strach, za­wód, a równocześnie bezgraniczna czułość i trudna do określenia radość.

Gdy patrzył na maleństwo w zawiniątku wyma­chujące zawzięcie czerwonymi piąstkami, na purpu­rową główkę tuż przy twarzy Raiji, jego twarde ser­ce zmiękło jak wosk.

A przecież najmniej ze wszystkich życzył sobie na­rodzin tego dziecka. Minionej jesieni i zimy nachodzi­ły go różne ponure myśli i nie raz pragnął, by Raija straciła maleńkie życie, jakie w sobie nosiła. O zgro­zo, nawet modlił się żarliwie o to, by dziecko Wasili­ja i jego żony umarło, zanim zdąży się narodzić.

Ale ono przyszło na świat i zagłuszyło sztorm. Otwarte usteczka rozproszyły mroczne myśli. Ma­leńka miała pomarszczone, skulone ciałko, jej główkę pokrywał ciemny puch włosków, a twarzyczkę wykrzywiały gniewne grymasy. Trudno więc było ustalić, do kogo jest podobna. Raija delikatnie tuliła dziecię z miłością w spojrzeniu, w uśmiechu, w każ­dym najdrobniejszym geście.

Jewgienij stanął bliżej przy łóżku, na którym obie leżały, i poczuł, że dłużej nie zniesie zła, które za­władnęło jego sercem i czyniło go kimś obcym, kimś, kogo sam nie chciałby znać.

Dziecko przyszło na świat. Jego istnienia nie da się ukryć. Zresztą wszystkie dokumenty zaświadczą, że to on jest ojcem.

Narodziła się tak lekko, nie sprawiając Raiji wielkich boleści. Nie znajdował na to innego określenia jak tyl­ko takie, że pojawiła się w ich życiu niczym anioł.

Usiadł obok Raiji, delikatnie dotknął rozgrzanej twa­rzyczki maleństwa i uśmiechnął się niepewnie do żony.

Pamiętał, jaka wydawała mu się piękna, kiedy wy­dała na świat Misze.

Teraz promieniała tą samą urodą.

Nie czuł nienawiści do niej ani do dziecka. Czy można nienawidzić bezbronnej istoty?

Mała przestała na chwilę płakać. Popatrzyła ciem­nymi oczkami w mrok. Nabrała powietrza i znów da­ła o sobie znać.

- Co z ciebie za matka? Czemu nie nakarmisz na­szego dziecka? - zapytał Jewgienij, uchwyciwszy spoj­rzenie żony.

Usłyszała, co powiedział, i zrozumiała go. Do oczu napłynęły jej łzy, ale zamrugała powiekami, żeby je powstrzymać, bo przecież nie powinno się płakać w takiej chwili.

- To silna mała kobietka - stwierdziła, odpinając nocną koszulę i przystawiając dziecko do piersi. - I ja­ka wybredna - dodała, bo maleństwo zrazu tylko do­tykało jej języczkiem i drapało leciutko drobnymi pa­luszkami. A gdy wreszcie zaczęło ssać, cud wydawał się jeszcze większy.

- Jak ją nazwiemy? - zapytał Jewgienij, a obawiając się tego, co usłyszy, wolał sam zaproponować imię, którego tak naprawdę bardzo nie chciał: - Wasilissa?

Raija pokręciła głową.

- Nie, to jest Natalia - odpowiedziała. Jewgienij nie zapytał, skąd przyszło jej to do gło­wy. Wolał pozostać w nieświadomości.

Tej nocy, kiedy przyszła na świat, nie była może naj­piękniejszym dzieckiem, jakie Jewgienij widział, ale głos miała donośny jak mało który noworodek. Później tak­że potrafiła domagać się swego. Była głodnym wszyst­kiego dzieckiem, od jedzenia poczynając, na przeży­ciach, bliskości, śmiechu, ich głosach, uwadze kończąc. Domagała się i otrzymywała to, czego chciała. W chacie nad Dwiną traktowano ją jak małą księżniczkę.

Wypiękniała.

Oczy straciły ciemnogranatowy odcień charaktery­styczny dla wszystkich noworodków i przybrały bar­wę zieleni. Włosy miała czarne i gęste. Brwi wyginały się łukowato identycznie jak brwi Raiji. Usta, w kąci­kach lekko uniesione, z wysuniętą odrobinę dolną wargą, tak samo jak Misza odziedziczyła po matce. Nie miała natomiast wysuniętych kości policzkowych Raiji i zdecydowanego podbródka. Szczupła i drobna twarz kształtem przypominała twarz Wasilija. Dla tych, którzy wiedzieli, czyjego podobieństwa się do­patrywać, dziedzictwo Uskowów było aż nadto wi­doczne.

Jewgienij pocieszał się, że mogło być gorzej. W je­go sennych koszmarach Raija rodziła syna, któremu nadawała imię Wasilij.

Kiedy ludzie, uśmiechając się ze złośliwą satysfak­cją, pytali mimochodem, do kogo mała jest właściwie podobna, Jewgienij wzruszał tylko ramionami i nie przejmując się tym, co sobie pomyślą, odpowiadał:

- Do samej siebie.

Nie zwracał uwagi na śmiech i drwiny.

Natalia była księżniczką, i to w pewnym sensie je­go księżniczką. To jego, a nie Wasilija zapamięta ja­ko ojca. Wasilij nigdy nie upomni się o nią.

Natalia nie stanowiła zagrożenia. Pojawiła się w ich życiu niczym promyk słońca i jak każde małe dziecko wywróciła ich dotychczasowy świat do góry nogami.

Miała zaledwie dziesięć miesięcy, kiedy zaczęła cho­dzić. Tuptała wokół na malusieńkich stopkach. Dotyka­ła wszystkiego. Czyniła to z największym zdumieniem. Zielone oczy chłonęły wszystko chciwie. Miała takie do­rosłe spojrzenie. Wcześnie zaczęła śpiewać, najpierw właściwie bawiąc się dźwiękami, by wnet smakować słów. A gdy wreszcie zaczęła mówić, a było to późnym latem w wieku półtora roku, z jej ust popłynął potok słów, którego nikt nie był w stanie powstrzymać.

Była malutka, drobniejsza niż Misza w jej wieku, ale wszędzie jej było pełno i bardziej niż Misza ab­sorbowała wszystkich.

Miała gęste, czarne, jedwabiste włosy, błyszczące oczki i uśmiech od ucha do ucha. Nieustannie słychać było szybki tupot jej maleńkich nóżek, radosne piski i zadowolone westchnienia. Jej śmiech przypominał wesoły plusk strumyka.

Natalia była niczym tchnienie wiatru w letniej spiekocie.

Ci, którzy ją kochali, uznali ją od samego począt­ku za niezwykłe dziecko. Na przykład Raija, jeszcze nim wydała ją na świat, myślała o niej jak o wyjątko­wym kwiatku na łące życia. Zawsze była przekonana, że to dziecko wyrośnie na kogoś nieprzeciętnego.

Nikomu jednak nie przyszło do głowy, jaką na­prawdę tajemnicę nosi w sobie Natalia.

Szybko się wszystkiego uczyła, więc mówiono, że jest mądra i rozsądna. A że była śliczna, nazywali ją księżniczką i aniołem.

- Misza mokry - zawołała Natalia i poklepała Mi­chaiła po udach. Właśnie dotąd mu sięgała.

W piętnastym roku życia Misza bardzo się wyciągnął. Widać już było, że gdy dorośnie, będzie wysoki jak je­go ojciec. Na razie wyglądał nieporadnie, ramiona i no­gi sprawiały wrażenie, jakby nie należały do niego.

Raija dostrzegała, że z czasem syn zmężnieje. I upodobni się do Jewgienija.

- Misza umył się, ale już nie jest mokry, Natalio - wyjaśnił Michaił z uśmiechem.

- Misza mokry - ciągnęła w sobie tylko właściwy sposób niezrażona Natalia. W jej zielonych oczach kryła się stanowczość. - Woda - dodała i zacisnęła maleńką buźkę, z niezadowoleniem spoglądając na brata, który jej albo nie dowierzał, albo wcale nie ro­zumiał. - Woda. Misza mokry.

Roześmiał się. I ustąpił. Podniósł malutką i zakrę­cił w tańcu, aż zapiszczała radośnie.

- Może trochę mokry - powiedział dobrodusznie i przycisnął swój nos do jej noska.

Natalia złapała go za włosy i pociągnęła, aż krzyknął dziko. Trochę zbyt dziko, by mogło to być prawdziwe. Natalia jednak, zachwycona, puściła go w końcu.

- Muszę już iść. Tata na mnie czeka - wyjaśnił Mi­sza siostrzyczce. - Muszę mu pomóc, rozumiesz? Mu­szę się wszystkiego nauczyć, żeby w przyszłości być taki jak on. Nie mogę tu z tobą zostać.

Pokiwała swoją ciemną główką z rozwichrzonymi włosami.

- Misza mokry - powiedziała niemal bezgłośnie. Stała z założonymi do tyłu rączkami i zadarłszy gło­wę, przyglądała się mu badawczo. - Mokry - powtó­rzyła i uśmiechnęła się szeroko. - Taaaki mokry!

Rozłożyła ramiona i zakręciła się w tańcu.

Misza wzruszył ramionami. Pokiwał młodszej sio­strze raz jeszcze na pożegnanie i odszedł.

Tym razem nie zdecydował się jechać konno. Rów­nie szybko i bez wysiłku można się było dostać do Ar­changielska, płynąc niewielką łodzią z nurtem rzeki. Dwina niosła bezpiecznie i pewnie jak koński grzbiet.

Wróciwszy z rejsu na zachodnie łowiska, Michaił upewnił się w przekonaniu, że to woda jest jego ży­wiołem i do niej należy.

Olga, tak samo jak Tonią, pasjonowała się końmi. Ujeżdżała je, jakby urodziła się na końskim grzbie­cie. On zaś był synem morza. Czuł się w swoim ży­wiole, wszystko jedno, czy siedział w małej łodzi, czy płynął na pokładzie statku.

Wiedział, że jego przyszłość związana będzie z mo­rzem, i ta świadomość napawała go spokojem. Za­wsze ciągnęło go do wody.

Roiły mu się różne marzenia. Czasem zdawały się bardziej realne niż to, co działo się tu i teraz. Wy­obrażał sobie, jak zostanie kapitanem na własnym statku, jak czuć będzie w nozdrzach zapach słonej morskiej wody, a załogą będzie mu wiatr. Przyszłość taka zdawała się Michaiłowi czymś oczywistym, był wszak synem armatora. Nigdy nie myślał o tym, że aby plany i marzenia się urzeczywistniły, najpierw z życia usunąć się musi ojciec. Zresztą który młody chłopak o tym myśli?

On w każdym razie wiedział jedno: gdy dorośnie, zacznie się prawdziwe życie...

Michaił, pochłonięty rozmyślaniami, zapatrzył się w siebie i całkiem zapomniał o mieliznach, które prze­cież dobrze znał. Ocknął się dopiero, gdy łódź utknęła.

Zaklął pod nosem. Gdyby mama go usłyszała, zdu­miona uniosłaby brwi. Dobrze o tym wiedział. Uwa­żała go za świętoszka i nie miała pojęcia, że jej dziec­ko zna takie słowa.

Michaił wstał, żeby odepchnąć się wiosłem, ale za­rył łódkę jeszcze głębiej w piachu. Był wściekły na sa­mego siebie. Pomyślał, że Olga pęknie ze śmiechu, gdy jej o tym opowie. Nie był jednak pewien, czy to uczyni. Dość się już z niego naigrywała!

Nie ma co, utknąłem na dobre, stwierdził w duchu.

Nie namyślając się więc wiele, zdjął ubranie, buty i wskoczył do rzeki. Pociągnął łódź na głębszą wodę.

Woda była chłodniejsza, niż się spodziewał.

Szczękając zębami, wdrapał się do łodzi i powiosłował dalej z nurtem Dwiny. Zmusił się, by pozostać jeszcze przez chwilę bez ubrania, tak by wiatr osuszył mokre ciało. W uszach dźwięczał mu mądry głosik małej Natalii, powtarzający w kółko: „Misza mokry!”

Rzeczywiście, teraz był mokry. Uśmiechnął się sam do siebie i wciągnął spodnie na wilgotne jeszcze ciało. Łódka zachwiała się niebezpiecznie, ale na szczęście utrzymał równowagę.

Zostanie kiedyś marynarzem. Nie boi się wody.

Tymczasem w chacie nad Dwiną Natalia przyci­skała nos do szyby. Musiała wejść na ławę, by dosię­gnąć okna.

- Misza mokry! - powiedziała i roześmiała się, stu­kając dłońmi o gładką, chłodną powierzchnię okna. - Misza mokry!

- Ciągle powtarzasz to samo? - uśmiechnęła się Ra­ija i zwichrzyła córeczce włosy.

Natalia pokiwała głową.

- Moookry! - chichotała.

Raija nie mogła powstrzymać się od śmiechu i wyściskała słodkie maleństwo. Jej mały nieprzewidywal­ny wietrzyk.

- Na pewno już wysechł - zapewniła i pocałowała małą w policzek. Znowu poczuła, jakim cudem jest to dziecko. Maleńkie ciałko tryskające życiem. Głów­ka pełna najróżniejszych pomysłów. Aksamitne po­liczki i promienny uśmiech.

Nie miała się czego wstydzić, że ją urodziła. Dzię­ki Natalii poczuła się bogatsza, odkryła w sobie no­we pokłady miłości.

- Do tej pory Misza na pewno już wysechł, nie sądzisz?

Raija przycisnęła nos do policzka Natalii, rozko­szując się jej zapachem, i uśmiechnęła się do siebie.

Zastanawiała się czasem, czy inni ludzie także przywiązują taką wagę do zapachów, czy w ogóle zwracają na nie uwagę. Może to tylko ona kolekcjo­nuje je tak starannie, próbując wywołać obrazy z czarnej czeluści pamięci.

- Mokry - trwała przy swoim Natalia. Miała naj­piękniejszy na świecie uśmiech, serdeczny i radosny, rozjaśniający pucołowatą twarzyczkę. Ząbki białe jak perełki, a w oczach radosne figliki. - Mokry - mówi­ła, jakby delektując się tym słowem.

Raija znów się zaśmiała, rozbawiona uporem dziecka i jego naturalną radością.

Dzieci nie mają w sobie cienia fałszu...

- Podoba ci się to słowo? - zapytała, ale do Nata­lii nie dotarło pytanie mamy. Stała przy oknie zapa­trzona w stronę rzeki i niezmordowana mruczała pod nosem w kółko to samo.

- Kąpałeś się, synu? - zapytał Jewgienij. Widząc mokre włosy Miszy, uśmiechnął się z grymasem. - Le­piej nie mów tego mamie - dodał z ojcowską troską. - My, mężczyźni, musimy się trzymać razem.

- Właśnie - odrzekł Misza, marszcząc brwi. Jego oczy zasnuły się mgłą, ale zaraz rozchmurzył się.

- Mam nadzieję, że nie straciłeś łodzi? Michaił pokręcił głową.

- Natknąłem się na mieliznę - wyjaśnił krótko i znów zmarszczył brwi, trapiony natrętną myślą. - Poszukam Olgi - rzucił.

Właściwie nie zachowywał się tak celowo. Nie był w złym humorze. Nie miał powodu, by w rozmowie z ojcem skąpić słów. Samo jakoś tak wyszło.

Coś ściskało go w gardle. No i ta uporczywa myśl wciąż nie dawała mu spokoju.

- A co, już nie masz żadnych kolegów? - wyraził zdziwienie Jewgienij.

Nie rozmawiał z żoną o tym, co go martwiło. By­ła tak zajęta przy małym dziecku, że pewnie podob­ne obawy w ogóle nie przyszły jej do głowy.

Zamierzał się jej poradzić i przygotować do roz­mowy z Michaiłem, ale jakoś nie trafiała się okazja. Teraz jednak uznał, że nadeszła najwyższa pora, by poważnie rozmówić się z synem.

- Poczekaj! - zatrzymał go. Być może zabrzmiało to jak nakaz, bo chłopak odwrócił się zdziwiony i spojrzał na ojca pytająco oczami do złudzenia przy­pominającymi oczy Raiji.

Jewgienija poraziło, jak bardzo syn jest podobny do Aleksieja. Gdyby Raija urodziła jego tragicznie zmar­łemu bratu dziecko, mogłoby wyglądać jak Michaił.

Nie powinienem tak myśleć! skarcił się w duchu, a na głos powiedział:

- Siadaj! Znów zabrzmiało to jak rozkaz. Michaił wykonał posłusznie polecenie ojca i usiadł na brzegu krzesła. Jewgienij jednak nie zajął miejsca obok. Nagle pożało­wał, że sprowokował tę rozmowę. Powinien wcześniej poradzić się Raiji. Czuł, że skazany jest na niepowo­dzenie. Źle zaczął.

- Chyba zbyt wiele czasu spędzasz z Olgą - ode­zwał się niepewnie.

Nie przypuszczał nigdy, że będzie się czuł taki zakłopotany w towarzystwie syna. Sporo czasu upłynę­ło, odkąd sam był wyrostkiem, speszonym, niepew­nym, nie mającym pojęcia, jak się wysłowić ani skąd czerpać mądrość.

Przeżył od tamtej pory kawał życia, jako dorosły mężczyzna zebrał wiele doświadczeń, a jako ojciec zdobywał nowe każdego dnia. Teraz przede wszyst­kim kierował się ojcowską troską.

- Lubię Olgę!

- Nie masz innych znajomych, których także byś lubił?

Jewgienij zmrużył oczy i spojrzał na syna, w du­chu modląc się, żeby chłopak zrozumiał jego inten­cje. Chętnie uniknąłby dokładnego tłumaczenia i wy­kładania kawy na ławę.

- Owszem - odparł Michaił. - Ale Olgę lubię naj­bardziej. Świetny z niej kompan. Całkiem jak chłopak.

- Ale to jednak nie chłopak - uchwycił się słów sy­na Jewgienij.

Czy ten szczeniak nie może tego pojąć? Przecież w innych sprawach wykazuje się dużą bystrością umysłu! denerwował się w duchu.

- Olga jest dziewczyną. Teraz, kiedy oboje podro­śliście, to... po prostu uważam, że spędzacie ze sobą zbyt wiele czasu. To niezbyt fortunne i dla ciebie, i dla niej.

- Dlatego, że jestem chłopakiem, a ona dziewczy­ną? - spytał Michaił zdumiony. Nie był pewie...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin